niedziela, 19 sierpnia 2018

Milly Johnson/ A Summer Fling



Powiem Wam szczerze, że najtrudniej jest zacząć opowiadać o książce. Gdy trafię na wielkie „wow”, od razu wiem, co napisać, cały początek tworzy mi się w głowie w parę sekund, słowa tłoczą się pod palcami, chcąc jak najszybciej być przelane na papier, by uniknąć zapomnienia. Gdy zasiądę do recenzji kiepskiej książki, sytuacja wygląda podobnie. Negatywne zdania przelewają się jak lawa, walcząc o pierwszeństwo zaistnienia. Natomiast gdy natykam się na przeciętne pisarstwo, staję przed nie lada problemem i czuję się tak, jakbym miała kołek zamiast języka i nie wiem, co mam powiedzieć. Niby mam jakąś opinię na temat książki, ale nie wiem jak się wyrazić, bo czasem wystarczyłoby napisać: „Przeciętna książka, przeciętny autor, nadaje się do porannej kawy, ale już na deser polecam co innego”. Jednak wewnątrz siebie czuję, że muszę napisać więcej, aby oddać sprawiedliwość autorowi w pełni i dać czytelnikowi szansę, aby zrozumiał, co go czeka po otwarciu okładki.
Książka Milly Johnson „A Summer Fling” jest tak przeciętna, jak tylko być może przeciętna książka. Może nawet oscyluje trochę w kierunku pisarstwa z gatunku słabego. Mimo to udało mi się ją przeczytać do samego końca, bez większych negatywnych uczuć, za wyjątkiem paru wewnętrznych grymasów i głośnych westchnień spowodowanych irytacją, okraszonych kilkoma gestami wyrażającymi dezaprobatę, więc podsumowując, chyba nie jest z tą książką aż tak źle. Raczej nie sięgnę już więcej po tę autorkę stojąc w księgarni przed półką z książkami, pod warunkiem, że będę oczywiście pamiętać, kim Milly Johnson jest.
Patrząc na inne jej tytuły znalezione w Internecie, nie mam dla tej autorki większych nadziei. Już na pierwszy niechlujny rzut oka na okładki jej książek widać, że obraca się ona w tej samej kategorii bajek dla niespełnionych kobiet z nudnym życiem w tle. Johnson pisze o kobietach dla kobiet, ale dla mnie, niegdysiejszej romantyczki, dzisiaj nieco mocniej stąpającej po ziemi osobie, ciężko było mi znieść tę otoczkę różowych okularów, narzuconą na „A Sumer Fling”. Nawet gdybym wciąż była tą samą osobą, którą byłam dziesięć lat temu, dalej bym machała głową nie wierząc, że książka jest napisana przez dorosłą kobietę. Bowiem jest ona tak infantylna, pełna czarno-białych kolorów i skrótów życiowych, że w ogóle nie przypomina prawdziwego życia. Ja taką książkę napisałabym jako nastolatka, marząca o wielkiej miłości rodem z Kopciuszka, ale już w wieku dwudziestu paru lat wstydziłabym się tej naiwności, którą spotykałam niemal na każdej stronie książki. Byłoby mi źle z powodu braku jakiegokolwiek charakteru, przebłysku pomysłu i inteligentnych dialogów między bohaterami. I na pewno sama bym się znudziła, czytając to, co napisałam i myślę, że ostatecznie wyrzuciłabym książkę do śmieci. I żałowałabym, że kiedykolwiek cokolwiek napisałam. Bo tą jedną pozycją sama siebie zaszufladkowałabym jako pisarza przeciętnego, który nie ma w zasadzie nic interesującego do powiedzenia. A jeśli tak jest, to po co właściwie otwierać usta?
Cóż, wydaje mi się, że już tym krótkim wstępem zrecenzowałam nie tylko całą książkę, ale i całą karierę pisarską Milly Johnson. Ale niestety to prawda. Jeśli lubicie mdłe książki i ciągłe słońce świecące nad Waszą głową, do tego ćwierkające ptaszki, pastelowe kolory i słodkie babeczki z kolorowym kremem to książka będzie dla Was jak znalazł. Bo traktuje o świecie idealnym, gdzie ze sprzątaczki stajecie się Kopciuszkiem znajdującym idealnego do obrzygania (sorki za słownictwo) Księcia i z życia pełnego utrapień (niestety jest to tylko i wyłącznie wina Wasza i Waszych świadomych wyborów, przez co sytuacja staje się jeszcze głupsza i jeszcze bardziej niezręczna) nagle wskakujecie na radosną chmurkę i wszystko się dla Was zmienia, natomiast przed Wami roztacza się wspaniałe życie, gdzie żyjecie ze swoim Jedynym happily ever after. Ech, już od samego pisania o tym robi mi się niedobrze.
Niestety, tak wyglądają fakty. Książka jest gładka jak pupa niemowlęcia i nudna jak osiem godzin pracy przy biurku nad papierami. Nie ma w niej żadnej iskierki, żadnego polotu i ukrytych wątków. Wszystko jest podane na tacy, można się domyślić co się stanie na końcu z każdym z bohaterów bez czytania prawie 500 stron fabuły bez fabuły. Brakuje choćby najmniejszej iskierki, niewielkiego przebłysku pomysłu na książkę, a postacie są tak przerysowane, iż ciężko uwierzyć, aby autorka wiedziała, czym są odcienie dobrze znanych kolorów. Mam wrażenie, że przeczytałam „Kopciuszka” w wersji dla dorosłych, ale mogłam to poznać tylko po tym, że występowały tam takie słowa jak seks i przemoc. Cała reszta nie różniła się niczym od bajki dla dzieci, gdzie wszystko układa się pomyślnie, mimo że bohaterowie są niezdecydowani i nie najmądrzejsi.
Ja wiem, że ten post wygląda jak jedno wielkie zniszczenie, ale nie o to mi chodzi, żeby całkowicie wszystkich zniechęcić. Chcę tylko otworzyć oczy ewentualnym zainteresowanym i przygotować ich na tę książkę. Chcę zwrócić uwagę na to jak jest sentymentalna, prosta, nudnawa i nie zaskakująca. Bo jednocześnie jest ciepła i pełna nadziei. A to, że ta nadzieja jest strasznie infantylna, to inna sprawa. Mimo to  przeszkadza mi to tak bardzo, że nie mogę przestać podkreślać tego faktu, że książka jest po prostu dziecinna i głupiutka.
Poza tym wszystko z tą książką jest w porządku, mimo że odniosłam wrażenie, iż została napisana tylko po to, żeby była. Być może jestem zbyt wymagająca, być może trzydzieści lat życia sprawiło, że nie mogę już tak patrzeć na świat jak patrzy autorka i strasznie mnie drażni, jak ktoś chce mi wcisnąć takie kity, jak wciska nam Milly Johnson. Ale przecież przeczytałam tę książkę od A do Z, więc i wy ją powinniście przetrawić. Bo mimo że jest nudnawa, przewidywalna i zanadto bajkowa, to na nudne wieczory lub przeszmuglowane godziny w pracy nada się jak najbardziej. Pozwoli się odprężyć i wyciszyć, a to przecież najważniejsze funkcje książek. Ta Wam również to da, mimo że z dużą dawką irytacji.
Ja przeczytałam „A Summer Fling” z dwóch prostych powodów. Po pierwsze miałam kupiony egzemplarz i szkoda by było nie zrobić z niego użytku. Po drugie nudziłam się i czytanie nudnej książki wydawało mi się lepszym pomysłem niż nic nie robienie. Ten drugi powód sprawił, że brnęłam przez te zapisane drobnym drukiem strony niosące drętwą historię trzech kobiet, których nic nie łączyło poza miejscem pracy, dopóki nie pojawiła się w ich życiu nowa szefowa. I mimo, że nie czułam z tą książką, ani tym bardziej z jej bohaterkami, żadnej więzi, to kontynuowałam czytanie, bo cóż innego miałam wówczas do roboty? Mogłam patrzeć w ścianę, albo czytać.
Z czasem miałam tych wolnych godzin coraz więcej, więc coraz więcej czasu spędzałam z książką Milly Johnson. I to sprawiło, że wreszcie, po wielu, wielu rozdziałach, udało mi się wciągnąć w świat, który stworzyła dla mnie (choć bardziej dla siebie- wydaje się) autorka. I to jest najlepszy sposób na tę książkę. Wolny czas, dużo wolnego, niezagospodarowanego czasu, który możemy poświęcić tylko jej. Wówczas jej szansa, że świat Milly Johnson Was wciągnie. Ale niczego nie gwarantuję. Po prostu gdy da się jej szansę, książkę da się przeczytać. Akcja w niej idzie swoim spokojnym tempem, wydarzenia rozwijają się jednostajnie, więc nie ma co oczekiwać wielkich przewrotów, prócz jednego, który wyszedł nieco dziwacznie, ale podsumowując, można spędzić z tą książką całkiem miło czas. Jeśli oczywiście nie ma się zbyt dużych wymagań.
W tym momencie stwierdziłam, że zrobię podsumowanie książki Johnson w nieco innym stylu niż zwykle. Mianowicie wypiszę po myślnikach jej słabe strony, które zapisałam na kartce podczas czytania, żeby rzucić wystarczająco jasne światło na zawartość książki i nakreślić mniej więcej czego możecie oczekiwać. Tak więc do dzieła:
- Jest nierzeczywista. Napisana w taki sposób, jak kobieta widzi świat, nie jaki jest on naprawdę. Mężczyźni są w niej tacy, jacy powinni być, jak oczekuje tego kobieta, a właściwie nastolatka zaczytana w romansach, która nie zna w ogóle życia. Męskie postacie, te pozytywne, myślą tak, jak kobiety by sobie tego życzyły, a ich wyznania miłosne są pełne achów i ochów i innych oznak uwielbienia. Dla mnie jest to bardzo niemęskie i tym samym niezachęcające. Bardzo dalekie od Rhetta Butlera, na myśl o którym wiele kobiet mdleje z zachwytu i miękną im nogi z pożądania. Nawet dżentelmen Pan Darcy by się zaczerwienił, gdyby przeczytał któryś z tych akapitów, tak drętwe były zachowania mężczyzn w książce. Nie da się zawiesić oka na żadnym z nich, bo są to sympatyczne chłopaki, ale kompletnie bez życia. Brak w nich iskry, brak ciętego humoru, brak ironiczno- inteligentnych rozmów. Za to dużo jest wyznań, których naprawdę nie usłyszymy z ust mężczyzny. Myślenie mężczyzn w prawdziwym życiu jest kompletnie inne i te wszystkie romantyczne dialogi, które tworzymy sobie w głowach, lub które słyszymy w filmach, są jedynie wymysłem kobiet. Facet tarzałby się ze śmiechu, gdyby wiedział, jak kobiety wyobrażają sobie idealną rozmowę damsko-męską. Należy pamiętać, że te wszystkie znane filmy romantyczne to wynik czytania ze scenariusza, nauczone na pamięć teksty, które najprawdopodobniej napisała kobieta. A nawet jeśli facet, to zrobił to pod oczekiwania kobiet, z myślą o których pisał. A zresztą czy my kobiety naprawdę chciałybyśmy na co dzień takie słodko pierdzące, ckliwe wyznania i zachwycanie się nad każdą naszą najmniejszą czynnością? Zapewniam Was, że po tygodniu miałybyśmy mdłości. I ja takie delikatne mdłości miałam z chłopakami stworzonymi przez Johnson. O wiele bardziej wolałam jej drugie, bardzo przerysowane, negatywne postacie męskie. Bo choć byli oni kompletnymi świniami, to przynajmniej była w nich jakaś iskra życia i prawdy;
- Akapit pierwszy prowadzi od razu do drugiej, negatywnej strony książki- przerysowany świat. Świat, w którym negatywne postacie są największymi świniami świata, a mimo to nasze bohaterki żyją z nimi, nieszczęśliwe jak zmokłe koty, brnąc coraz dalej w swoje wybory, które nie dają im żadnej satysfakcji, nie potrafiące przerwać tego zamkniętego koła, do którego same chętnie wlazły. Po czym jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki świat stawia przed nimi rozwiązania idealne, mężczyzn idealnych i nagle z Kopciuszków stają się księżniczkami, usatysfakcjonowanymi ze swojego życia, oblizującymi się jak kot, który właśnie skonsumował śmietankę;
- Normalnie przeprosiłabym Was za spoiler, ale trzeci problem tej książki polega właśnie na tym, że nie ma tu czego spoilerować, tak łatwo wyczytać wszystkie zamiary autorki. Są one podane na tacy, nawet ślepy by zobaczył jakie intencje co do każdego z bohaterów ma Johnson i to odbiera książce posmaku tajemnicy. Z góry wiadomo jak się skończy, czego gdzie się spodziewać. Nie ma w niej żadnych nagłych, niespodziewanych obrotów spraw, wszystko widoczne jest jak na dłoni. Kompletny brak subtelności prowadzi do tego, że znamy zakończenie zanim dobrze się wczytamy w pierwsze rozdziały;
- Bohaterki były zbyt denerwujące, bo zdawały się być po prostu głupimi gęsiami, które same nie wiedzą, co jest dla nich dobre, dlatego żyły nieusatysfakcjonowane, nie próbując niczego zmienić, czekając, aż los sam się za nie zabierze i podstawi im pod nos gotowe rozwiązania i nowych mężczyzn. Tak się niestety stało, co jeszcze bardziej  mnie zirytowało, bo owi mężczyźni byli całkowitymi przeciwieństwami ich pierwszych partnerów, przez co zadawałam sobie raz po raz pytanie, czy te kobiety były takie słabe, czy takie głupie. A ciężko mi się utożsamiać z głupimi ludźmi, zatem żadnej z bohaterek nie potrafiłam polubić;
- Bardzo denerwowała mnie Dawn, rzucająca się jak ćma w ogień, wybierając faceta, który był jednocześnie głupi i okrutny. A potem nie potrafiła wybrać między dwoma mężczyznami, mimo że cały świat krzyczał i podpowiadał jej, co ma zrobić. Nie lubię takich miękkich charakterów. If you want it, just get it. Stop moaning about yourself, right? Nie podobało mi się również usprawiedliwianie „romansu” Dawn ze swoim rycerzem w lśniącej zbroi. To, że miała durnego wacka zamiast faceta, niczego nie zmienia. Nie pochwalam romansów i tyle. I wydaje mi się, że miała to być romantyczna książka, prawda? A co jest romantycznego w zdradzaniu?
- Książka jest zbyt cierpiętnicza na moje nerwy, pełna nieszczęśliwych kobiet z mizernym życiem. Ich małe dramaty były nie do zniesienia. Anna, jedna z bohaterek, dla większego efektu przez ¼ książki użalająca się nad sobą do łez; ciężko, ciężko było to przetrawić. Za dużo jak na jedną książkę. Jeśli ktoś lubuje się w telenowelach, nie zrozumie o co mi chodzi, bo będzie to książka idealna dla niego;
-Bardzo naiwna, prosta książka dla małych dziewczynek marzących o wielkiej miłości (mimo, że nie wiedzą jeszcze co to słowo tak naprawdę znaczy) i czekające na bajkę. Jest jak jeden wielki, niepotrzebnie rozbudowany, harlequin. Napisana tylko po to, żeby coś napisać. Żadnego głębszego przekazu, prócz tego, że należy walczyć o swoje.
- Nudnawa, mało zachęcająca, pełna mini dram, aby ukazać, jak nieszczęśliwe były nasze bohaterki. Co stawia je jeszcze bardziej w pozycji głupich gęsi bez własnego rozumu;
- Nowoczesny Kopciuszek w trzech wydaniach, ale bardziej mdłych. Robienie z byłego szefa naszych bohaterek złej macochy, a z nowego (jakby nie patrzeć szef zawsze będzie szefem, natomiast tu mamy bardziej przyjaciółkę niż szefa) matkę chrzestną, która swoją dobrocią wszystko naprawia- jeszcze bardziej przekonało mnie, że książka jest napisana dla dziewczynek a nie dla dorosłych kobiet;
- I jeszcze raz się powtórzę- robienie z mężczyzn wrażliwych i uroczych książąt jest tak dalekie od prawdy, że człowiek tylko śmieje się dobrotliwie z tych superbohaterów i kręci z niedowierzaniem głową. Nigdy, ale to nigdy, nie pokręciłam głową na Pana Darcyego;
- O jedną dramę za dużo. I powiem tu tylko jedno słowo: Gordon. Czy to „dziewczyna z pociągu” czy romantyczna książka pełna wspaniałych Mr Right-ów i uwięzionych księżniczek do wzięcia?

Na koniec mocne strony:
- Jest to książka ciepła, traktująca o przyjaźni między kobietami (co, jak wszystkie wiemy, nie do końca istnieje w takiej formie, jakbyśmy tego oczekiwały po własnym gatunku), przynosząca nadzieję w najczarniejszych chwilach rozpaczy i podnosi na duchu, klepiąc po plecach i mówiąc- „Widzisz moje dziewczyny? Też miały kiepsko, ale ostatecznie powzięły właściwe decyzje i ich świat stanął na głowie (jak wiemy to się zdarza codziennie, yeahh; ale przepraszam, miało być o pozytywnych stronach) w dobrym tego słowa znaczeniu;
- Mówi o tym, że wszystko będzie dobrze, bo los nad nami czuwa i nie pozwoli nas skrzywdzić (powtarzam się w celu pomnożenia ilości pozytywnych stron);
- Opowiada o miłości, a to jest to, czego kobiety w życiu szukają;
- Pokazuje, że wszystkie złe typki dostaną za swoje (mhm);
- Jest długa, więc jeśli spędzacie tydzień wakacji same, ta książka dotrzyma Wam towarzystwa na cały ten okres.

Widzicie? Wcale nie jest z tym tytułem tak źle ;)

Brak komentarzy: