piątek, 16 listopada 2018

Jodie Picoult/ Bez mojej zgody


Jedną z bardziej wartościowych książek współczesnych , jakie przeczytałam od początku prowadzenia bloga, jest dramat rodzinny „Bez mojej zgody”, celującej w tym gatunku literackim autorki, Jodi Picoult. Tytuł ten nie jest całkowicie wolny od wad skażonego lenistwem współczesnego pisarstwa, ale przez dobór języka, który już na pierwszy rzut oka można sklasyfikować jako bardzo dojrzały oraz trudnej tematyki (w której zakradł się zupełnie niepotrzebny wątek miłosny- jak widać żaden ze współczesnych autorów nie może oprzeć się pokusie paplania o wszystkim i o niczym, byle tylko powiększyć wolumen książki) z jaką autor postanowił się rozprawić, spowodowały, że w swojej głowie mogłam ją od razu zaklasyfikować do książek z wyższej półki. Jednak mimo iż jest to dobra książka, to zdecydowałam się szybko z nią rozprawić, ponieważ nie jest ona książką wybitną. W tej recenzji chciałabym zająć się głównie jej słabymi stronami, ponieważ one najbardziej mnie zajęły i przede wszystkim- zaskoczyły.

Początkowo ich nie widziałam. Zachłysnęłam się językiem książki, tak bardzo dorosłym oraz trudnymi do rozwiązania dylematami, jakie podsunęła mi autorka. Byłam pod ogromnym wrażeniem i już od pierwszych kart próbowałam rozwiązać wszystkie trudne wybory, przed jakimi postawiona została rodzina Fitzgerald w momencie, gdy jedno z dwójki dzieci zachorowało na rzadką formę białaczki. W momencie, gdy matka decyduje się począć kolejne dziecko, idealnie zaprogramowane genetycznie w celu uratowania chorej córki Kate, zaczyna się największy problem, mianowicie zatarcie granicy między dobrem a złem oraz stale nawracające pytanie, dotyczące prawa o decydowaniu o swoim własnym losie i swoim ciele.

To tu zaczyna się największy problem do rozwiązania i pojawia się mnóstwo dylematów, gdy okazuje się, że Kate potrzebuje coraz więcej pomocy od swojej młodszej siostry Anny, swojej jedynej pasującej dawczyni. Cała rodzina zaczyna żyć chorobą Kate, ich dni są dostosowane do tego, czy Kate czuje się dobrze, czy musi jechać do szpitala na kolejną dawkę lekarstw bądź chemii. Sara Fitzgerald, chcąc uratować córkę, gubi się w nowej rzeczywistości, poświęcając wszystkich członków rodziny dla zdrowia i życia chorej córki. W swej samotnej walce nie zauważa, że traci kontakt z najstarszym dzieckiem Jesse, że odrzuca wszystkie osoby, które wcześniej były jej drogie i że nie tylko sama przestała żyć, ale to samo poświęcenie narzuca innym członkom rodziny, czyniąc życie ich wszystkich nie do zniesienia.

I tak bardzo jest to przez autorkę zaakcentowane, że zaczynamy widzieć, iż głównym dylematem wcale nie jest to, czy słusznym jest przyzwolenie na projektowanie dzieci na własne potrzeby, wkraczając tym samym na pole zarezerwowane wyłącznie dla Boga, ani też to, czy Anna powinna mieć własne zdanie na temat tego, czy chce poświęcać swoje ciało dla dobra siostry, lecz to, jak łatwo zagubić się w życiu, gdy za bardzo skupiamy się na jednym problemie, generując kolejne i kolejne, które ostatecznie prowadzą do samozniszczenia.

Taka przynajmniej była moje interpretacja, gdy tylko zaczęłam czytać pierwszy rozdział poświęcony Annie. Książka podzielona jest na krótkie rozdziały, jak sztuka teatralna, w których wypowiadają się po kolei wszyscy członkowie rodziny, za wyjątkiem Kate, będącej tłem wszystkich rozdziałów. Mimo iż nie słyszymy, co dziewczynka ma do powiedzenia, nie sposób zapomnieć o jej obecności, gdyż jej choroba jest katalizatorem wszystkich problemów, nawarstwiających się w rodzinie Fitzgeraldów od momentu, gdy okazało się, że aby utrzymać Kate przy życiu, trzeba poświęcić Annę oraz, jak się później okazało wraz z kolejnymi odsłonami, wszystkich członków rodziny.

Czytając wywody Anny na temat tego, jak bardzo czuje się osamotniona i zmuszana do życia, którego nie chce; wczuwając się w sytuację Braiana, męża Sary, który bierze dodatkowe godziny, aby tylko nie być w domu, w którym panuje pustka i piętrzące się problemy, który tęskni za normalnym życiem; śledząc poczynania Jessego, wpadającego w coraz to kolejne kłopoty, aby tylko wyładować gniew za to, że nie może pomóc umierającej siostrze; towarzysząc Sarze, która musi walczyć sama nie tylko przeciwko chorobie Kate ale i przeciwko całemu światu, który zdaje się robić wszystko, aby odebrać jej ukochaną córkę; widzimy, że choroba Kate położyła się cieniem na całą rodzinę, nie pozwalając jej żyć normalnie i zmuszając do czekania na nieuchronną śmierć Kate, zawieszając wszystko wokół.

Tak bardzo skupiłam się na wyłuskaniu prawdziwego problemu, do którego rozwiązania zmuszała mnie Jodi Picoult, że początkowo nie zauważyłam pewnych zgrzytów, które z czasem stały się tak wyraźne, że zaczęły przeszkadzać mi w odbiorze książki.

Przede wszystkim zgubiłam prawdziwy wątek. I nie wiem już czy faktycznie chodziło o rozwiązanie kwestii źródła problemów w rodzinie Fitzgerald, aby przestrzec czytelników przed zbytnim skupianiem się na jednym temacie, bo można zgubić pozostałe, niemniej ważne kwestie. Zaczynam wątpić, aby autorka faktycznie tak głęboko weszła w ten problem i podejrzewam, że może jednak faktycznie chciała się rozprawić wyłącznie z odpowiedzią na pytanie, czy Anna miała prawo samodecydowania o swoim ciele jako niedojrzała nastolatka, mimo iż wszystkie dowody świadczyły o jej bardzo dorosłym spojrzeniu na zaistniałe wydarzenia, czy też powinna oddać to prawo swoim rodzicom, którzy z definicji powinni wiedzieć lepiej, co dla ich dzieci jest dobre, nawet jeśli widocznie zatracili kontakt z rzeczywistością. Chciałam wierzyć, że Picoult dojrzała głębszą stronę tych problemów, ale nie mam już pewności, czy tak faktycznie było, czy autorkę przeceniłam.

Kolejna sprawa, że autorka nie odpowiedziała tak naprawdę na zadane przez siebie pytanie. Do samego końca nie wiemy, czy Anna powinna mieć prawo decydowania o samej sobie, czy jest wystarczająco dojrzała, aby dostrzec wszystkie aspekty sprawy. Fakt, sąd wydał decyzję w tej sprawie, jednak autorka nie odpowiedziała, czy decyzja ta była słuszna. Jedyne co nam dała to podkreślenie tego, co wszyscy i tak już wiemy. Mianowicie, że życie nie jest łatwe, a podejmowanie każdej decyzji, a zwłaszcza takiej, która może zaważyć na życiu innych, jest niesamowicie trudne. Nasuwa mi się więc pytanie, po co w takim razie zadawać jakiekolwiek pytania, jeśli nie ma się przygotowanych odpowiedzi? Tylko po to, aby sprzedać książkę, po to, aby się czymś zająć? Czy było to zwykłe dumanie przy herbacie typu: co by było, gdyby? Jeśli tak było, to czy faktycznie powinnam klasyfikować tę książkę tak wysoko?

Tyle było rozważań w książce, rozpatrywano przypadek Fitzgeraldów od strony każdego członka rodziny i każdego zainteresowanego, że człowiek oczekiwał jakichś odpowiedzi, a tymczasem nie otrzymał niczego, prócz zapewnienia, że zawsze ktoś przegra i od tych decyzji zależy, ilu będzie przegranych. W mowach prawników można było wyczytać, że decyzje podejmowane przez rodzinę nie były ani złe, ani dobre, a jedynie trudne i potrzebne. Ale epilog pokazuje, jak bardzo te decyzje zaważyły negatywnie na całej rodzinie, jak zniszczyły ją bardziej, niż podłamałaby ją śmierć Kate. Są to oczywiście tylko moje przypuszczenia, ale śledząc relacje rodziny, formujące się poprzez lata choroby Kate, zauważyłam, że w tej wojnie jest coraz więcej rannych, niż to wszystko warte. Czy chodziło autorce o wysnucie własnych wniosków? O wymuszenie „debaty publicznej”, na której nie będzie właściwych odpowiedzi ani wniosków? Czy każdy z nas miał znaleźć w tej książce własne odpowiedzi na wybrane przez siebie kwestie? Jeśli tak, to może faktycznie była to książka wybitna?

Z tego, co wyczytałam o Jodi Picoult, autorka zajmuje się w swojej książce trudnymi sprawami, z wieloma możliwymi odpowiedziami i obliczami tej samej kwestii. Być może więc Picoult zauważyła, że takie książki dobrze się sprzedają i poszła trochę na łatwiznę, obierając trudne tematy, ale nie zadając sobie trudu, aby przejrzeć z czytelnikiem wszystkie aspekty poruszanych przez siebie spraw? Bo jeśli się mylę, to skąd w tym dramacie znalazł się wątek taniego melodramatu w postaci historii prawnika Campbella i jego miłostki z lat młodzieńczych? Skąd tak szybkie rozprawienie się z prawem Anny do głosu? Tyle rozważań i krótkie rozwiązanie problemu, które tak naprawdę było podkreśleniem tego, że nie możemy żyć, tak jakbyśmy chcieli, bo życie i tak za nas zdecyduje. A może to jest ta odpowiedź, której tak nadaremnie poszukiwałam? Że nieważne, co się zrobi, to i tak się przegra? Jeśli taki jest morał, jest to bardzo smutne zakończenie, mówiące, że nie warto walczyć, bo i tak się przegra. Jednak nie narzekam tu na morał, bo wybór zakończenia muszę, chcąc nie chcąc, pozostawić pomysłodawczyni całej historii. Chciałam tu tylko podkreślić, że zakończenie było zbyt krótkie i szybkie, nieadekwatne do toczącej się przez 400 stron sprawy. Nie podoba mi się, że skwitowano całe życie Anny tak szybko i prosto, podkreślając, jak mało ważna była dla swoich rodziców ta niewinna istota, poczęta z niewłaściwych w moim mniemaniu pobudek.

Strasznie się gubię w tych wszystkich poruszonych w książce wątkach i to zaburza moją ocenę tego tytułu. Nie wiem o co autorce chodziło. O dobrą sprzedaż? O próbę odpowiedzi na jedno pytanie, na które odpowiedzi tak naprawdę nie ma, bo jest zbyt trudne? O napisanie dramatu wartego zapamiętania, w którym lekko się pogubiła? Czy też może podczas pisania książki powstało nieproszone i niezaplanowane wiele pobocznych wątków, które jednak zostały miło przez autorkę przywitane jako możliwość zagmatwania sytuacji jeszcze bardziej, co miało pozwolić wznieść się książce na wyżyny pisarstwa? Czy te wątki naprawdę powstały przypadkowo? Może jednak zostały dokładnie zaplanowane? Ale jeśli tak, to skąd ten chaos na końcu, ten brak odpowiedzi na każde zadane pytanie, te wszystkie ofiary? Czy był to chaos drobiazgowo zaprogramowany czy po prostu wszystko wymknęło się spod kontroli?

Gdy piszę ten post widzę, że i w niego zakradł się chaos, widocznie jest to zaraźliwe. A może właśnie z tym samym problemem musiała radzić sobie autorka? Zbyt wiele kwestii do przemyślenia, zbyt wielu zainteresowanych, aż w końcu sama się zagubiła w tym, co chciała powiedzieć? Czy ja również się zagubiłam, czy jednak ktoś tam zrozumiał, co miałam do przekazania?

Ostatnią słabą stroną książki jest używanie tego samego zabiegu literackiego w odniesieniu do wszystkich postaci. Mimo iż każda z nich opisywała swoją własną sytuację, łatwo byłoby ją pomylić z inną postacią, jako że wszystkie posługiwały się tym samym językiem. Przydałoby się tu większe zróżnicowanie w charakterze i języku postaci.

Jeśli chodzi o mocne strony, to podobały mi się trzy rzeczy. Pierwsza to bardzo dojrzały język i dojrzałe spojrzenie Anny na rodzinę Fitzgeraldów. Była to najmocniejsza rola w książce. Reszta to tylko jej cienie. Druga to fakt, że dałam się oszukać autorce i nie przewidziałam jednej małej rzeczy, która w ferworze akcji zupełnie mi zaginęła. Wyciągnięcie jej na wierzch na samym końcu było elementem wysoce zaskakującym i niespodziewanym. Ostatni pozytyw dotyczył podkreślenia zależności między naszym zaślepieniem a tym, jak wielką mamy siłę, aby kształtować świat wokół nas. I jak ważne jest, aby nie stracić z oczu wszystkich celów, by nie poświęcać innych celów dla jednego dążenia, bo możemy zrobić więcej krzywdy niż pożytku.

Bo czy żal rodzica za utraconym dzieckiem będzie większy niż żal za tym, że nie wykorzystało się szans dotyczących pozostałych dzieci, kiedy jest już za późno? Czy żal do samego siebie, że nie potrafiło się uleczyć chorego na raka dziecka będzie tym samym co żal za tym, że nie poświęcało się innym dzieciom uwagi, co bardzo zaważyło na ich rozwoju i szczęściu? Gdy doskonale wiemy, że jedno jest poza naszą kontrolą, podczas gdy drugie zależy wyłącznie od nas? Czy ten żal może nas zabić, gdy wiemy, że nie będziemy mogli cofnąć straconego czasu? Czy łatwiej otrząśniemy się po śmierci dziecka, na którą jesteśmy od lat przygotowani, niż po tym, jak zorientujemy się, że nie możemy się cofnąć i naprawić wszystkich swoich błędów? Uważam, że był to bardzo ważny przekaz, nawet jeśli był poboczny czy przypadkowy. I niech to będzie moim zakończeniem.

Pamiętajcie, żeby podczas życiowej burzy nie stracić z oka żadnego z życiowych celów, bo żaden z nich nie jest ważniejszy od innych i gdy już raz go stracimy, możemy już nie mieć szansy, aby go odzyskać. A gdy już stracimy cząstkę nas, to i tak przegramy.

Książkę polecam wszystkim tym, którzy lubią stawiać się przed życiowymi dylematami i nie boją się trudnych decyzji. Bo tych znajdziecie w „Bez mojej zgody” bez liku. Przyjemnego, jeśli można tak powiedzieć o tej książce, czytania.

Brak komentarzy: