środa, 21 grudnia 2016

Kreteńskie podróże - wrzesień

       Mój film podsumowujący naszą samodzielnie zorganizowaną wycieczkę. Jakość słaba ze względu na brak dobrego sprzętu.

My movie


                       Będąc jeszcze na Lanzarote rodzi się w nas myśl, że zamiast siedzieć miesiąc na jednej wyspie, możemy w tym czasie zobaczyć dwie. Pod koniec drugiego tygodnia pobytu na Lanzarote zaczynamy bacznie obserwować ceny wycieczek, które są tak wysokie, że poza naszym zasięgiem. Zrzucamy winę na wciąż trwający sezon wakacyjny. Lot powrotny zbliżał się nieubłagalnie i trzeba coś postanowić- zostajemy na Lanzarote czy wracamy do Warszawy i tam czekamy na łut szczęścia? Gdy ma się w Warszawie gdzie mieszkać, można sobie pozwolić na takie ryzyko. Wiadomo przecież, że większość lotów czarterowych odlatuje jednak z Warszawy. Mimo tych plusów istotny minus kładzie się cały czas cieniem na ten plan- brak luźnych wolnych dni, które moglibyśmy przeznaczyć na czekanie. Nawet nie chcę słyszeć o tym, że zamiast lecieć do Grecji na dwa tygodnie mam się zadowolić spędzonym tam nędznym tygodniem. Chcę urlop wykorzystać maksymalnie. Za dużo poświęciłam, aby teraz poddać się tak łatwo. Czas, aby coś zadecydować zbliżał się nieubłagalnie, a ceny wycieczek raczej rosły, zamiast spadać.
        Wreszcie pojawia się światełko w tunelu. Tani lot czarterowy za 300 zł na Kretę. W obie strony dla dwóch osób. Bez zbędnego zastanawiania się kupujemy lot, z małymi turbulencjami spowodowanymi koniecznością wydrukowania umowy i odesłania podpisanego dokumentu przewoźnikowi. Warunek, którego nie da się ominąć, zapewnia przewoźnik telefonicznie, nie bacząc na uwagi mojego męża o tym, jak ciężko nam jest go spełnić będąc już na zagranicznych wakacjach, bez dostępu do takich luksusów jak urządzenia biurowe. Dobrze, że mamy tajną broń- koleżankę, na zaproszenie której polecieliśmy na Lanzarote. Przychodzi nam z pomocą, jako że ma dostęp do drukarki. Musi tylko jechać do biura. W 10 minut później wraca z umową. Podpisujemy ją i wysyłamy zdjęcie zrobione smartfonem do Rainbow Tours. Dziękujemy w duchu za istnienie smartfonów i za własną zapobiegliwość, która kazała nam wykupić specjalne pakiety roamingowe: internetowy i minutowy . Dzięki temu możemy sprawdzać wszystko, czego potrzebujemy, będąc za granicą, wykonywać zagraniczne połączenia, a zwłaszcza mieć dostęp do konta internetowego (darmowa reklama Usług Play;)).
        Tego samego dnia, dwie godziny później, pakujemy się i opuszczamy gościnne progi Lanzarote i przytulne mieszkanko koleżanki, dzięki której spędziliśmy wspaniałe dwa tygodnie w hiszpańskim raju. Po męczących sześciu godzinach lotu docieramy do stolicy czarterów tylko po to, aby następnego dnia gnać na złamanie karku pociągiem do Gdańska. Jak na złość nasz przewoźnik wybrał sobie inne lotnisko, oddalone o 3 godziny pociągiem od miejsca, gdzie właśnie przebywaliśmy, narażając nas na dodatkowe opłaty i stres. Pociąg z Warszawy do Gdańska miał być na styk.
        Ale nie narzekamy, nie ma na co. Gdyby nie tania oferta Rainbow, nie mielibyśmy szans, aby w tym roku zobaczyć Grecję. W pociągu skwapliwie ładujemy telefony do pełna, sprawdzając ostatni raz ceny wycieczek, mając nadzieję na wykupienie hotelu z jedzeniem i ewentualnym lotem powrotnym o lepszej godzinie niż w środku nocy. Przez te nieludzkie godziny tracimy całą dobę, którą moglibyśmy wykorzystać na zwiedzanie lub pluskanie się w morzu śródziemnym, ale wciąż nie narzekamy. Napędza nas poczucie przygody.
        Gdy tracimy nadzieję na znalezienie gotowej super oferty (hotel+jedzenie+lot), przerzucamy się na tryb samodzielnej organizacji. Przeszukujemy strony  z hotelami i internetowe wypożyczalnie aut. Ja sprawdzam airbnb. Obdzwaniamy znajomych w poszukiwaniu kogoś, kto pomógłby nam zarezerwować hotel na booking.com, bo sami nie posiadamy karty kredytowej. Znajomi zawodzą, ich karty debetowe nie przydają się. Zżymamy się na własną nieodpowiedzialność, za to, że nie załatwiliśmy sobie przed wyjazdem karty kredytowej. Ale przecież wszystko miało pójść gładko. Na początku września… Teraz już wiemy, że wycieczki dla biedoty organizowane są dużo później.
        Gorączkowe poszukiwania spełzają na panewce. Mając 4 tysiące na koncie nie jesteśmy w stanie zarezerwować hotelu. Lecimy w ciemno. Docieramy do Gdańska. Nie ma czasu na autobusy, bierzemy taksówkę. Pani nas zapewnia, że bez problemu dotrzemy na czas na miejsce. Myliła się. W połowie drogi natrafiamy na niedzielny, zgodnie z zapewnieniami kierowcy, niecodzienny korek, którego nie da się ominąć. Rośnie poziom adrenaliny, spoglądamy niepewnie na zegarek. Jeśli samolot odleci bez nas, zostajemy w Gdańsku z niczym. Trzysta złotych to niewielka cena za przelot, stać nas na jeszcze jedną próbę. Ale pewność, że następny lot będzie z Warszawy, z której przed chwilą przyjechaliśmy była tak wielka, jak wiedza, że nigdy nie wygramy szóstki w totka, nieważne ile kuponów kupimy.
        Pani taksówkarz widzi nasze zdenerwowanie, postanawia lekko nagiąć przepisy. Cudem udaje jej się wyminąć kilometrowy korek stojących w miejscu aut, jadąc pod prąd. Los nam sprzyja, nic nie jedzie w przeciwnym kierunku. Potem mały unik na czerwonym świetle i docieramy w końcu do hali odlotów.
        Tam prawdziwy kocioł, kolejki łączą się ze sobą i nie wiadomo, gdzie stanąć. Wyraźnie widzimy, że odprawa dla naszego lotu już się zaczęła. Pierwszy raz w naszej karierze jesteśmy na lotnisku tak późno. Wreszcie odnajdujemy koniec naszej kolejki i stajemy w ogonku. Parę osób ustawia się za nami. Nie jesteśmy ostatni. Jest dobrze. Mój mąż opuszcza mnie, aby przejść na początek i zapytać, czy wszystko w porządku z naszym kupionym na ostatnią chwilę lotem. W porządku. Wraca do mnie i przesuwamy się cierpliwie krok za krokiem, teraz już spokojni, że wszystko się udało. No, prawie wszystko. Mój mąż wydzwania na Kretę i łamaną angielszczyzną próbuje się ugadać z wypożyczalnią samochodów, znalezioną w Internecie gdzieś w drodze między Warszawą a Gdańskiem. Udaje mu się zamówić auto na 2 w nocy. Będzie na nas czekało. Teraz czas na wymianę pieniędzy. Mamy tylko 150 euro w kieszeni, pozostałość po lanzarockich oszczędnościach. Nie starczy nawet na auto na całą długość pobytu, nie wspominając już o paliwie. Brakuje na hotel. Który wstępnie został zlokalizowany na mapie w telefonie mojego męża. Mamy tam pojechać bez rezerwacji, 200 km od Heraklionu, w którym wylądujemy w środku nocy. Może się uda pogadać w recepcji, aby wyczarowali dla nas pokój. Miejscowość jest piękna i blisko Balos, niebiańskiej laguny, którą reklamowali nam znajomi w zeszłym roku. Decydujemy się tam pojechać od razu, jak tylko odbierzemy auto, rezygnując z szukania noclegu w samym Heraklionie i eksplorowania centralnej części wyspy. Już tam byliśmy, teraz chcemy czegoś więcej.
        Mój mąż odszukuje wzrokiem pobliski bankomat i wypłaca pieniądze po czym zostawia mnie ponownie w kolejce w poszukiwaniu kantoru, a ja instruuję paru zagubionych pasażerów o ich właściwej kolejce. Stoję w niej już tyle, że zorientowałam się, kto gdzie ma iść. Pomagam wszystkim bez wyjątku, nawet obcokrajowcom. Myślę o karierze na lotnisku. Wraca mój mąż. Mówi, że kupił tylko 200 euro, bo przebicie jest iście złodziejskie. Postanawiamy resztę pieniędzy wymienić na miejscu. Na Krecie przecież muszą być kantory! W duchu trzymamy za to kciuki.
        Docieramy na początek kolejki i kładąc nasze walizy na wagę, przekazujemy nasze dowody osobiste. Pani z uśmiechem wita nas, klika w komputer i nagle jej twarz zastyga. Pyta nas z kim lecimy, kto jest naszym przewoźnikiem. Mówi, że nie ma nas na liście. Odprawa jest bezbiletowa, więc nie możemy pokazać biletu na dowód, że kupiliśmy ten lot. Pani się pyta, kiedy została zawarta umowa, prosi o nią. Wyciągamy umowę, Pani ją czyta, czas zatrzymuje się na chwilę w miejscu. Nagle słyszymy- „Będę musiała Państwa dopisać na listę”. Krople wyimaginowanego potu spływają nam po czole. Uczucie ulgi niemal zwala nas z nóg.
        Dalej idzie jak z płatka. Przechodzimy przez stanowiska ochroniarzy, mój mąż do ostatniej chwili załatwia przez telefon sprawy samochodu, wyglądając jak prawdziwy biznesmen. Który zdecydowanie potrzebuje zapisać się na kurs językowy.
Stoimy już przy samych ochroniarzach, którzy podają nam kuwety na nasze rzeczy osobiste. Wyciągam wszystko z kieszeni, zdejmuję nawet sweter. Mój mąż wciąż wisi na telefonie. Trochę zaczynam się denerwować. Naprawdę potrzebujemy tego auta, to jedyna pewna rzecz, która miała na nas czekać po przylocie. Nie ma tu miejsca na pomyłkę. Rozmowa jednak trwa już zbyt długo jak na deal, który został już wcześniej ustalony. Zaczynam się martwić. Rozglądam się zdenerwowana na wszystkie strony, kombinując jak przepuścić osoby stojące za nami w kolejce bez wywoływania zamieszania, zastanawiając się czy już zwróciliśmy niezdrową uwagę podejrzliwych ochroniarzy. W tym samym momencie mój mąż kończy rozmowę, a ja oddycham z ulgą i uśmiecham się niewinnie w stronę ochrony. Nikt nic nie zauważył, nie zostajemy oskarżeni o terroryzm. Przechodzimy gładko przez stanowiska ochrony. Tylko raz cofnięto nam kuwetę.
Wreszcie wsiadamy do samolotu i bez zbędnych turbulencji lądujemy w Heraklionie. Zapach jest niesamowity i niepowtarzalny. Tylko Grecja tak pięknie pachnie. Rozgrzaną ziemią i drzewami oliwnymi. Jest ciemno i przyjemnie ciepło. Szukamy naszej wypożyczalni. Pierwszy raz o niej słyszymy. Idziemy do stanowisk firm wypożyczających samochody na lotnisku. Pani instruuje nas, że samochód czeka, ale że musimy wyjść poza budynek lotniska i poszukać właściwą wypożyczalnię. Okazuje się, że strona, z której zamawialiśmy auto jest tylko pośrednikiem, a naszą właściwą wypożyczalnią jest Monza.
        Wychodzimy w noc, ciągnąc za sobą ciężkie walizki, ziewając ze zmęczenia i niewyspania. Za nami snuje się bezdomny pies. Mamy tu zobaczyć jeszcze sporo takich porzuconych zwierząt. Jest to zjawisko tak codzienne i tak niespotykane na Lanzarote.
        Wreszcie udaje mi się wypatrzeć niepozorną, małą wypożyczalnię. Pani już na nas czeka. Pokazuje auto. Nie jest to auto, które mój mąż wybrał za pośrednictwem strony internetowej. I nie jest tak lśniące. Właściwie to wygląda na całkiem stare.
        Mój mąż wdaje się w dyskusję z Panią z wypożyczalni. On tłumaczy jej, że na stronie mógł sobie wybrać konkretną markę z przedziału cenowego, Pani zaś tłumaczy, że dostaje się auto z przedziału cenowego i tylko przedział cenowy można sobie wybrać, a nie konkretną markę. Nie dogadują się. Jest noc, wypożyczalnie są pozamykane, oprócz tych najdroższych i naszej, z którą byliśmy umówieni. Nie mamy wyboru, podpisujemy umowę. Chcemy już wsiąść do auta i pojechać do Georgiopuolis. Do naszego hotelu, gdzie nas nie oczekują.
        Przy podpisywaniu umowy wychodzi na jaw jeszcze jeden drobny szczegół. Ubezpieczenie i dodatkowa opłata w związku z tym ubezpieczeniem, o której nikt nie wspominał na stronie, ani w rozmowie telefonicznej. Nie jest tak źle, dostajemy promocję w podzięce za wypożyczenie auta na tak długo, a nawet możliwość wyboru. Możemy zapłacić 65 euro ekstra za 13 dni używania auta (jedyne 5 euro za dzień) i czuć się w miarę bezpieczni w przypadku stłuczki, o ile nie rozwalimy podwozia, którego nikt nie chce ubezpieczać, albo godzimy się na zamrożenie znacznie większej sumy na naszym koncie, z której w razie stłuczki zostanie pobrana znacznie większa niż 70 euro kwota na naprawę auta.
        Tak naprawdę nie mamy wyboru. Bierzemy co nam dają i wściekamy się w duchu, że nie zamówiliśmy auta tylko na jeden dzień w tej przypadkowej wypożyczalni, by potem, już na miejscu, rozejrzeć się za czymś porządnym. Odwiedzamy Grecję już któryś raz i pierwszy raz słyszymy o takim ubezpieczeniu. Dobrze, że chociaż nie ma limitu kilometrów, bo ich przed nami bardzo dużo.
        Wsiadamy do auta, które miało być nową pandą, a jest małym niewygodnym i dziwnie śmierdzącym autem. Przy zmianie biegów coś trzeszczy. Otwieramy okno, żeby wywietrzyć zapach nie wiadomo czego. Po czasie przyzwyczajamy się do auta i jego zapachów. Ale nie do drżącego lusterka bocznego. Mój mąż całą drogę psioczy na auto, które dzielnie pokonuje kilometry i pagórki. Cieszę się w duchu, że chociaż pod tym względem nas nie zawiedziono.
        Przed nami wiele kilometrów, a wskazówka baku pokazuje zaledwie 1/3 zawartości paliwa. Wszystkie stacje paliwowe pozamykane, a my musimy przejechać trasę miedzy Heraklionem a Chanią. Pozostawienie nas z niemal pustym bakiem o 2 w nocy jest niedorzecznością i  nieporozumieniem. W kieszeni zostaje nam jakieś 30 euro. Na koncie mamy znacznie więcej. Ale nie włożymy tych pieniędzy do baku.
        Jedziemy przez ciemną noc główną ulicą, wyciskając z małego auta siódme poty. Mijamy ciemne okna stacji paliwowych, do dwóch nawet zajeżdżamy, łudząc się, że zaraz z kantorku wyjdzie rozespany sprzedawca. Niestety drzwi są zamknięte na głucho. Jedziemy dalej, a ja co jakiś czas chyłkiem sprawdzam wskazówkę poziomu paliwa. Nie chcę, żeby wiedział jak bardzo się niepokoję.
        Nie mamy wody, w butelce kupionej na lotnisku w Gdańsku zostało parę łyków. Oszczędzamy je jak możemy. Z jedzenia została stara kanapka z samolotu. Zostawiam ją na później. Mkniemy główną ulicą, a tylko gdzieniegdzie towarzyszą nam przyuliczne światła. Przez całą podróż boję się, że wyskoczy nam na drogę, słabo oświetloną światłami naszego małego śmierdzącego samochodu, koza lub inny zwierz. Mój mąż co jakiś czas sprawdza gps w telefonie, jedyną mapę jaką mamy. Ta, którą dostaliśmy od Pani w wypożyczalni nie nadaje się do niczego. Żeby trafić do Giorgioupolis, zwłaszcza w środku nocy, potrzeba nie lada cierpliwości i porządnej mapy.
        Bateria w smartfonie mojego męża, eksploatowana od momentu, gdy tylko wyszliśmy z pociągu, jest już w 2/3 zużyta. Wreszcie mijamy otwartą stację paliwową. Mój mąż chce płacić kartą, żeby zachować nasze ostatnie namacalne pieniądze na później. Miały one posłużyć do ocalenia nas od śmierci głodowej. Niestety, na stacji przyjmują tylko gotówkę. Decydujemy się nie uzupełniać baku resztkami euro, tylko jechać dalej, licząc na kolejną otwartą stację. Zupełnie ignorujemy fakt niewielkiego prawdopodobieństwa znalezienia takowej, nie wspominając już o możliwości płacenia w niej kartą. Musieliśmy być wyjątkowo zmęczeni.
        Przed zjazdem z głównej ulicy mijamy jeszcze jedną stację. W oknach ciemno. Wjeżdżamy na podjazd, z nadzieją przeszukując ziejące pustką okna kantorku. Wychodzimy z auta, w nadziei że ruch na podjeździe kogoś poruszy. Po dwóch minutach odjeżdżamy z niczym.
        Zjeżdżamy na boczną ulicę. Po jakimś czasie natrafiamy na miasto, jasno oświetlone. Sklepy pozamykane. Zjadam po drodze pół kanapki, resztę ofiarowując mężowi. Woda już dawno się skończyła. Wskazówka poziomu paliwa zbliża się niebezpiecznie do czerwonej linii. Znajdujemy w mieście bankomat banku, w którym mamy konto. To nam gwarantuje nienajgorszy kurs euro. Mamy rację, przebicie jest niewielkie w porównaniu z tym na lotnisku. Wypłacamy 420 euro. Tak zaopatrzeni ruszamy w dalszą drogę.
        Zjeżdżamy w jeszcze mniej uczęszczaną ulicę. Jest ciemno i wąsko, pełno zakrętów. O sklepie nie ma mowy. Mijamy coś, co mogło przypominać stację paliwową na polskiej wsi, wszędzie ciemno. Jedziemy dalej, pocieszając się myślą, że w razie głodu najemy się banknotami. Zaczynamy kluczyć, telefon jest w ciągłym użytku. Wreszcie, gdy wydaje się, że prócz kotów umykających przed kołami naszego samochodu nie znajdziemy już nic, nagle wjeżdżamy w senne, urokliwe miasteczko. Po dwóch minutach jesteśmy już na szczycie wzgórza, na którym stoi nasz hotel, a pod nami roztaczają się przepiękne widoki. W oddali widać światła jakiegoś odległego miasta. Przejmującą ciszę rozpraszają tylko cykady i cichy szum silnika naszego samochodu.
        Wychodzimy na poszukiwanie żywego ducha. Po 10 minutach rezygnujemy. Oprócz otwartej toalety w pełni wyposażonej nie znajdujemy nawet drzwi prowadzących do recepcji, nie wspominając o samej recepcji. Wracamy do samochodu, podziwiamy widoki i napawamy się ciszą. Ja zastanawiam się, czy utknęliśmy tu na zawsze, w samym środku niczego, bez ani kropli paliwa w baku. Wskazówka zbyt zbliżyła się do najniższego poziomu, ale nie znam się na tyle na samochodach aby wiedzieć jak daleko dojedziemy na oparach.
        Postanawiamy przeczekać noc w samochodzie. Jest już 3:30 rano, więc jest czas na małą drzemkę. Mój mąż decyduje się spać w pozycji siedzącej na przednim siedzeniu, ja próbuję rozłożyć się na obiecująco wyglądającej tylnej kanapie. Niestety po wielu minutach wiercenia się stwierdzam z rozpaczą, że auto jest zbyt małe, aby zapewnić komfort komuś większemu od 5 letniego dziecka. Mimo to udaje mi się zasnąć, ze stopami wciśniętymi gdzieś między drzwi a okno. Mój półsen jest niespokojny, co chwilę się budzę, by ponownie zasnąć na kilkanaście minut. Staję się przy okazji posiłkiem gromady komarów, które wleciały przez uchylone okno.
        Mój mąż po godzinie męczarni wychodzi z samochodu, ja zapadam w kolejną płytką drzemkę. O 5:30 rano pobudka. Mąż informuje mnie, że nie znalazł na terenie hotelu nikogo, kto mógłby nam pomóc, mimo iż widział, jak ktoś z obsługi kręci się w okolicach hotelu. Ale jest i dobra wiadomość! Gdy ja spałam z komarami, mojemu mężowi udało się znaleźć hotel na miarę naszej kieszeni, który można zarezerwować bez posiadania karty kredytowej. Nie posiadam się ze szczęścia. Wizja spędzenia dwóch tygodni w samochodzie, bez możliwości podładowania umierającego telefonu, z resztkami paliwa w baku, brzmiała jak przygoda, jednak kładł się na nią cieniem postrach niewygody i zmęczenia.
        Wychodzę z samochodu, aby przeciągnąć kości. Nie wiem gdzie jedziemy i jak długo potrwa podróż, jednak całkowicie ufam mężowi. Nawet jeśli w sercu noszę zadrę, która szepcze mi upiornie, że gdybyśmy zapłacili wtedy w nocy za paliwo resztkami pieniędzy, nie bylibyśmy teraz w tak niebezpiecznej sytuacji. Jednak odpuszczam, nie wypowiadam na głos szatańskich myśli. Sytuacja jest już i tak wystarczająco trudna, nie potrzebujemy kłótni, która niczego nie zmieni. Bądź co bądź mój mąż stanął na wysokości zadania. W duchu wynoszę go na piedestał przeznaczony dla bohaterów.
        Przed ponownym wejściem do samochodu decyduję się rzucić okiem na rozciągające się pod nami widoki. Niebo robiło się różowe, na dole mgła ścieliła się gęsto, a krąg nieśmiałego słońca powoli unosił się nad horyzontem. Bajka. Zapominam o wszystkim co złe, jest tak pięknie. Gdyby nie ta przygoda, nie było mowy, abym wstała tak wcześnie, by podziwiać wschód słońca. A prawdopodobieństwo, że będę go oglądać w  tak pięknym miejscu była jeszcze bardziej znikoma.
        Żegnam cykady, żegnam wzgórza i błyszczące w oddali morze i wsiadam do auta. Odpalamy silnik, a wskazówki ożywają. Wszystkie oprócz jednej. Poziom paliwa krytyczny, stan alarmowy. Ruszamy, a ja ściskam kciuki, żeby udało nam się dojechać do jakiegoś miasta, gdzie wreszcie ktoś wstanie i naleje nam paliwa do baku. Moje modlitwy przynoszą rezultat. Wjeżdżamy do anonimowego miasteczka i znajdujemy tam wszystko- ludzi, stację paliw, otwarte sklepy. Rzucamy się na jedzenie, kupujemy dwie butle zimnej wody z lodówki. Napełniamy bak do granic jego wytrzymałości. Dużo się nauczyliśmy podczas ostatnich paru godzin.
        Po pół godzinie wyjeżdżamy z miasteczka. Zrelaksowani i zadowoleni. Trzeba było tylko dojechać do Kolymbari. Gdzieś tam, w miasteczku obok, krył się nasz hotel, jedyny, który nam zaufał bez karty kredytowej. Jedziemy z pełnym bakiem, zmuszając telefon do pracy ostatkiem sił. Nocne poszukiwania hotelu wyczerpały go niemal całkowicie. Mąż prosi o kawałek papieru i notuje szybko nazwę hotelu i adres. Bateria świeci na czerwono. Gps daje nam ostatnie wskazówki, mąż spogląda co chwilę na mapę.
        Wreszcie wjeżdżamy do naszego miasteczka, które miało być naszym domem przez następne 14 dni. W tym momencie siada bateria telefonu. Mój mąż obwieszcza, że hotel ma być gdzieś po lewej stronie i jedziemy dalej, z nadzieją, że nam nie umknie. Nie ma na to szans. Miasteczko jest tak małe, że bez problemu znajdujemy nasz maleńki choć przytulny hotel.
        Parkujemy i wysiadamy, ledwie żywi ze zmęczenia. Mój pęcherz podpowiada mi, że zaraz wybuchnie, jeśli mu nie ulżę. Pocieszam go, że już tylko chwila i będziemy w pokoju. Wchodzimy do recepcji. Wita nas cisza i dwie uśmiechnięte panie, które krzątają się wokół sprzątając. Miło jest wreszcie zobaczyć kogoś, kto cieszy się na nasz widok.
        Panie wołają pana recepcjonistę. Mój mąż powiadamia go, że mamy rezerwację, podaje nazwisko i czeka. Pan klika w komputer i mówi zmartwiony, że nie ma żadnej rezerwacji na podane przez nas nazwisko. Mój mąż tłumaczy, że rezerwację robił godzinę temu i nie może podać numeru rezerwacji, ponieważ padł mu telefon. Pan drapie się po obfitej brodzie i myśli. Po chwili mówi, że pokój nie jest jeszcze gotowy i mamy wrócić o godzinie 12. Jest godzina 8. Pytam się, czy mogę chociaż skorzystać z toalety. Biegnę tam jak na skrzydłach i robię co trzeba. Po czym wychodzę z mężem na zewnątrz.
        Oślepia nas światło zbudzonego ze snu dnia. Decydujemy się pojechać na pobliską plażę. Tam rozkładamy się na kurtkach i kamieniach i zasypiamy. Plaża jest opustoszała. Gdy się budzę mój mąż siedzi w aucie, a ja wstaję rozcierając obolałe kości. Jest godzina 11:00. Robi się naprawdę gorąco, ludzie już pływają. Nie wiem co sobie pomyśleli widząc mnie śpiącą, ale nie obchodzi mnie to za bardzo. Najważniejsze że odpoczęłam. Trochę rozmawiamy a potem kierujemy się do hotelu. Tam witają nas z otwartymi rękami. Rezerwacja się odnalazła, pokój już czeka, opłaty później, teraz mamy odpocząć.
        Wjeżdżamy windą z walizami i wchodzimy do upragnionego pokoju. Pierwsze co robi mój mąż to podłącza telefon do prądu. Gdy ten ożywa, wskakuje mu powiadomienie z booking.com, że pokój jest już gotowy. Wiadomość jest z godziny 9 rano. Niepotrzebnie wałęsaliśmy się po plaży tyle godzin. Ale poczucie przygody pozostaje z nami jeszcze długo.

       Koszty (costs):
       1. Lot czarterowy z Rainbow Tours (charter)- 304 zł za dwie dorosłe osoby w obie strony (approx. 75 euro from Warsaw to Heraklion for two people there and back) 04.09.-18.09.2016
       2. Samochód za 13 pełnych dni z możliwością pozostawienia na lotnisku o dowolne godzinie (u nas 4 rano) - ok 230 euro (Monza rental car approx. 230 euro; we could drop it at any time at the airport without an additional fee, we also received the car at 3 a.m.)
       3. Ubezpieczenie w razie wypadku- 65 euro za 13 dni (additional charge for insurance for 13 days - 65 euro; 5 euro per day)
       4. Hotel Louladakis Appartments w Kolymbari za 13 dni za dwie osoby - 351 euro (1600 zł). Żadnych ekstra opłat (Hotel Louladakis apts in Kolymbari for two adults for 13 days - 351 euro; no additional fees; we could leave hotel at any time we wanted. Booked through booking.com). Zarezerwowany za pośrednictwem strony booking.com. Hotel posiada 4 gwiazdki, ale prawdopodobnie za mini spa na dachu (bar słabo zaopatrzony) i pięknie prezentującą się recepcję. Jednak pokoje są typowe dla greckich hoteli z jedną gwiazdką mniej, a toalety przy recepcji są wręcz brzydkie. Mikro wanienka to porażka, brak zasłony prysznicowej powoduje, że macie mokrą łazienkę w parę minut. Obsługa miła, pokoje czyste, hałas z ulicy, przy której stoi hotel można niwelować poprzez zamknięcie okna i dźwiękoszczelnych zasłon. Jednak wówczas nie możecie się cieszyć spaniem przy otwartym oknie i jesteście skazani na całkowitą ciemność w pokoju. Zasłony nie są w 100 % dźwiękoszczelne. Klimatyzacja działa po zamknięciu okna, jej używanie nie jest obciążone dodatkową opłatą. Czasem zdarzą się głośni goście hotelowi, których słychać zbyt dobrze- wszystkie hałasy z korytarza dochodzą bez problemu do sypialni. Nikt nikogo nie ucisza, ponieważ o pewnej godzinie wszyscy z recepcji znikają nie wiadomo gdzie. Parking z boku hotelu niewielki, nie pomieści zbyt wielkiej liczby gości. Przy samym hotelu ulica, więc problem z miejscem parkingowym jest dość bolesny.
       5. Paliwo za nieoszczędne jeżdżenie we wszystkie miejsca, które nas interesowały (fuel)- ok 200 euro.
       6. Jedzenie na własną rękę, wszystko zależy od Waszych wymagań. U nas oscylowało to między 25 a 30 euro na dzień dla dwóch osób. Restauracje nie wchodziły w grę, ale pizza w Chani była za każdym razem plus świeżo wyciskane soki. (Food - it depends on your needs) Trzeba tu jeszcze doliczyć pamiątki, jak wyroby kupowane od rolników spotykanych przy ulicach. Na to poszło bardzo dużo pieniędzy. Taki już urok wakacji, że w pewnym momencie człowiek się zapomina :)
       
      Myślę, że można się śmiało zamknąć w sumie 5000 tysięcy za dwie osoby. Jeśli odliczyć samochód i paliwo będzie to znacznie mniej. Jednak ta wolność dzięki posiadaniu auta jest bezcenna. Musicie pamiętać, że nierzadko ceny wycieczek, zwłaszcza jeszcze przed sezonowymi obniżkami, oscylują w granicach 2200-2500 tysiąca za jedną dorosłą osobę. Do tego trzeba doliczyć jadanie na mieście (nawet all inclusive nie obroni nas przed chęcią sprawdzenia, jakie jedzenie serwuje się w greckich restauracjach) oraz kupowanie pamiątek. I już wychodzi nam kwota większa, niż ta, którą my wydaliśmy. Gdy do tego doliczymy wynajem samochodu, choćby na jeden dzień, suma ta rośnie. W dodatku nie jesteśmy chronieni przed bankructwem firmy, z którą polecieliśmy na wycieczkę (jeśli nie wykupiliśmy specjalnego ubezpieczenia), podczas gdy w przypadku samodzielnej organizacji zupełnie nie musimy się tym przejmować. Zawsze znajdzie się jakiś czarter powrotny w razie czego. Nawet jeśli miałby być troszkę droższy niż tak okazyjny, jaki my kupiliśmy, to wciąż nie musimy obawiać się bankructwa biura podróży, bo hotel sami sobie opłaciliśmy. Nie musimy się też przejmować zjawiskiem overbookingu, bo hotele które same szukają klientów, nie naraziłyby swojej reputacji, bo wiedzą, że krytyczne opinie w sieci zniszczą ich przyszłość. Koniec końców organizowanie wycieczki na własną rękę jest lepsze, a jeśli nie robione na ostatnią chwilę, a dobrze przemyślane w domu, zaoszczędzi stresów, które były naszym udziałem. Chociaż często stres przeradza się w przygodę, którą potem pamiętamy przez lata i który czyni nasz wyjazd wyjątkowym. Czy nie warto z tego powodu zaryzykować? ;)

      Z dodatkowych informacji, które mogą się przydać:
      - Zanim wyjedzidzie na wakacje sprawdźcie jaki jest przelicznik walutowy w Waszym banku. Bezpieczniej jest wypłacać pieniądze na miejscu lub płacić kartą, niż trzymać całą gotówkę w hotelu, by potem żyć w stresie lub płacić dodatkowo za sejf, który i tak nie zagwarantuje Wam bezpieczeństwa Waszych pieniędzy, gdy wałęsacie się po zatłoczonych kurortach. Przelicznik bankomatu sieci euronet za 1 euro- ok 4.78 zł. Lotnisko Warszawa 4,96 zł
     - Dobrze jest ściągnąć sobie na telefon aplikację z mapami satelitarnymi, które będą działać bez dostępu do internetu oraz gps. Nas często ratowała taka mapa. Nie ma dokładniejszej.
     - Warto posiadać dodatkowo mapę papierową. Polecam wydawnictwo Terrain. Ich mapy są droższe, ale są bardzo dokładne jak na mapy turystyczne (nie samochodowe). Kreteńska mapa podzielona jest na wschód i zachód. Wyspa jest zbyt duża, aby stworzyć kieszonkową mapę turystyczną całego terenu. Mapy wydawnictwa Terrain są bardzo wytrzymałe i nie drą się nawet po wielu otwarciach. Dodatkowo posiadają plastikową osłonkę, którą możecie użyć jako trzymacz, gdy już ułożycie sobie mapę na kawałku terenu, który Was interesuje.


     - Najważniejszą zaś rzeczą, gdy chodzi o użytkowanie Waszego smartfonu, są banki pamięci. Zaopatrzcie się w jeden porządny z ogromną pojemnością lub dwa słabsze. Tylko pamiętajcie, żeby mieć je zawsze ze sobą i naładowane do maksimum. Smartfony szybko się rozładowują, a jeśli chcecie mieć możliwość kręcenia nimi filmów, robienia zdjęć, rozmawiania i pisania smsów, a do tego używania ich jako przenośny komputer do sprawdzania informacji w internecie oraz jako przenośna mapa i gps, naprawdę potrzebujecie takiego banku.
     - Równie ważną rzeczą jest wykupienie pakietów roamingowych do rozmów za granicę oraz pakietów internetowych. Nigdy nie wiadomo, kiedy będziecie potrzebowali Internetu, a łączenie się zza granicy bez pakietu będzie Was kosztować fortunę. Wszystkie sieci na pewno mają jakieś promocyjne pakiety zagraniczne, które choć mogą być nie najtańsze, ale i tak będą o niebo tańsze niż korzystanie z rozmów i Internetu bez pakietu. My wykupiliśmy sobie aż dwa pakiety internetowe za 50 zł każdy i mogliśmy przez 4 tygodnie swobodnie używać internetu na dwóch telefonach. Więc myślę, że było warto. Bazowanie wyłącznie na free wi-fi jest niewystarczające gdy jesteście w ciągłym ruchu.

Brak komentarzy: