sobota, 9 maja 2015

Światło się mroczy/ George R.R. Martin


Ostatnio przeczytałam dziwną książkę. I nie wiem, co mam o niej myśleć. Książka fantasy, wiec wiadomo, muszę się nastawić na wszystko, co może się wylęgnąć w umyśle człowieka. Nie pierwszy raz trafiła w moje ręce tego typu literatura. W dodatku znam autora. Toż to sam George R.R.Martin! Jego saga towarzyszyła mi dobre kilka miesięcy. Pomyślałam, że poznałam już jego styl na tyle dobrze, że ta nowa książka przypadnie mi do gustu. Jako nastolatka miałam zwyczaj pochłaniać wszystkie utwory danego autora, w którym akurat byłam zakochana. I w każdej z tych książek można było odnaleźć wiele ze stylu pisarza, zachowanego między kartami i łatwo rozpoznawalnego. I w przypadku książki Martina „Światło się mroczy” miało być podobnie. Utwierdził mnie w tym przekonaniu opis, umieszczony na odwrocie okładki. Cywilizacja oparta na kodeksie przemocy? Jakież to typowe dla Martina. Każdy, kto czytał sagę „Gra o tron” (inaczej „Pieśń Lodu i Ognia”) może poświadczyć, że jest ona oparta na przemocy.
Oczekiwałam więc, że wkroczę na dobrze sobie znany teren. Jedyną różnicą miało być to, że akcja rozgrywa się w kosmosie, a nie w wymyślonych Siedmiu Królestwach, pełnych magii i stworów, o których mogły opowiadać tylko stare nianie. Czy świat fantasy, ożywiony w kosmosie, będzie czymś bardzo odmiennym od ziemskiego? Pomyślałam, że będzie to miłe spotkanie ze znanym autorem, na znajomym terenie, bez większych niespodzianek. Jakże się myliłam!
„Światło się mroczy” przeniosło mnie do zupełnie innego, niezbadanego zakamarka wyobraźni Georga R.R Martina.i odsłoniło świat nieznany. Wkroczyłam w niego z odwagą i dzięki temu ujrzałam, jak wiele potrafi zmienić czas. Przez cały okres podróży przez światy międzygwiezdne Martina nie wiedziałam, że jest to jeden z pierwszych wytworów wyobraźni autora. Choć czułam, wewnętrznie czułam, że wszystko jest tu inne- język, styl, czas i sposób myślenia, nie potrafiłam rozgryźć dlaczego tak się dzieje. Wszystko jest tu jakby prostsze w opisie i odbiorze. Ma się wrażenie, że stworzył tę książkę, te światy zupełnie inny człowiek. Dopiero informacja o roku powstania książki (lata 70.) pozwala zrozumieć tę różnicę. Przecież to trzydzieści lat pracy pisarskiej i samorozwoju! Teraz dopiero widzę, jak długą drogę przebył Martin od swoich pierwszych opowiadań i pierwszej powieści „Światło się mroczy” do znanej szerszej publiczności sagi „Pieśń Lodu i Ognia.”
Oczywiście nie znaczy to, że „Światło” przegrało z kretesem ze swoim młodszym bratem. Ja cenię sobie obie powieści, Światło” i sagę. Uważam, ze nie można odrzucać czegoś, co powstało pierwsze, tylko dlatego, że było pierwsze. Nie zawsze czas ma tak duży wpływ na wyobraźnię. Czasem to właśnie pierwsze utwory są bestsellerami lub zapisują się w historii literatury na wiele pokoleń, podczas gdy późniejsze utwory idą w zapomnienie, wiane wiatrem jak piasek na pustyni. Innym razem czas może oznaczać ewolucję. A bywa i tak, że autor przez całe swoje życie pisze na podobnym poziomie. To wszystko zależy od talentu. Myślę, że kunszt Martina czekał na rozbudzenie, a „Światło się mroczy” było pierwszą, odważniejszą próbą pisarską, próbą pokazania światu jego uśpionego talentu. Myślę, że udaną, choć tak odbiegającą od jego głównego, najbardziej znanego i wciąż niedokończonego dzieła. Bo chyba sagę „Pieśń Lodu i Ognia” można śmiało uznać za jego największe dzieło.
Świat, jaki stworzył Martin na Worlornie, samotnej planecie żeglującej wśród gwiazd  ku czarnej pustce kosmosu oczarował mnie w jakiś magiczny sposób. I to pomimo tego, że nie wszystko mnie przekonało, a niektóre rzeczy, jak choćby dzieci galarety, lud żyjący we wnętrzu olbrzymich ślimaków, w moich oczach zasługiwały na miano bzdury, której nie chciała przyjąć nawet moja wyobraźnia. Ale inne światy i międzygwiezdne kultury oraz cywilizacja Dumnego Kavalaanu już w tę wyobraźnię wrosły. Tak mocno, że wydawało mi się, jakbym sama przebywała na Worlornie, patrząc na niebo bez gwiazd i zastanawiała się nad pokrętną ideologią Kavalarów, pozwalającą zabijać wszystko, co było niewygodne, aby zaspokoić żądzę mordu, którą w sobie przez wieki wyhodowali.
Dzięki tej książce zapomniałam zupełnie o bohaterach sagi, o Westeros i Lannisterach oraz Starkach. Na Worlornie nie było dla niech miejsca. Na tej opuszczonej planecie znowu przypomniałam sobie, dlaczego kocham książki o kosmosie. Dopiero w otoczeniu kosmosu człowiek czuje się naprawdę samotny i zdany tylko na siebie. A zwłaszcza na tym małym, znikającym w mroku nocy świecie, zapomnianym i nikomu już niepotrzebnym. Na Worlornie, gdzie nie istniało żadne prawo ani strażnicy, którzy pilnowaliby jego respektowania. Istniało tylko prawo tych, którzy tam zostali, a i to prawo było interpretowane zgodnie z aktualnymi potrzebami. Na świecie takim, jakim stał się Worlorn, mają prawo bytu tylko najsilniejsi. Pozostali zostaną zdmuchnięci przez tę siłę jak płomień świecy i zapomniani na wieki, jak ta planeta, na której zdecydowali się pozostać.
Choć widzę, że język, jakim posługiwał się autor jest dużo prostszy od tego, który poznałam, czytając sagę, Martinowi udało się przekonać mnie niemal do wszystkiego, co stworzył na Worlornie. Choć czasem się gubiłam w chronologii wydarzeń, które sprowadziły mnie na planetę w ślad za Dirkiem T’Larien i nie wszystko było dla mnie zrozumiałe; choć bywało, że raził mnie ten prosty język, pokazujący wieloletnią przepaść między „Światłem” a sagą, to jednak dałam się pochłonąć. Wczułam się w wydarzenia i odczuwałam grozę osamotnienia oraz klimat walki o przetrwanie. A także smutek, jaki zawsze pozostawia w moim sercu umierające uczucie. Niedopowiedzenia i wzajemne niezrozumienie między dwójką głównych bohaterów, Gwen Delvano i Dirkiem t’Larien bardzo mnie smuciło, gdyż widziałam to, na co Dirk był ślepy- że nie da się wskrzesić przeszłości, nieważne jak bardzo byśmy się starali.
Interesujące dla mnie było to, że po raz pierwszy odczułam większą sympatię do postaci drugoplanowej, zamiast do głównego bohatera. Dirk wydał mi się egoistyczny i słaby, natomiast jego przeciwnik do serca Gwen- mądry, sprawiedliwy, wyrozumiały i silny, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Nie wiem, czy był to zamierzony efekt - obdarzyć bohaterów takimi cechami, aby pokierować moimi uczuciami- czy tez wina leżała w tym, że autor większą uwagę poświęcił Jaantonemu Vikaremu, niż Dirkowi t’Larien. Nawet brat Jaana, Garse Janacek, związany więzią, czyli tzw. teyn, stał się dla mnie kimś ważniejszym i bardziej zasługującym na moje zainteresowanie i empatię niż Dirk, czy nawet Gwen. A to zapewne dzięki swojej więzi z Jaantonym, która była czymś więcej niż ziemską przyjaźnią. Zwłaszcza taką bezinteresowną, jaką Garse dzielił z Jaanem. Tylko taka przyjaźń mogła mieć władzę obalenia całej ideologii, ideologii kavalarskiej, w którą Garse Janacek wierzył całym sercem, a którą Jaantony częściowo odrzucił.
Dirka polubiłam dopiero wtedy, gdy uznał swoją miłość do Gwen za mniej ważną niż honor, poczucie więzi z drugim człowiekiem, odpowiedzialność za własne słowa i przyjaźń z pozostałymi mężczyznami. Gdy potrafił zaryzykować swoje życie, aby ratować kogoś, kogo jeszcze niedawno lekceważył i komu w odruchu egoizmu postanowił podstępnie ukraść wszystko, co było dla niego ważne i drogie. Nie spodobało mi się to, że wcześniej Dirk nadużył zaufania, jakim obdarzył go Jaan, a za jego namową także podejrzliwy i nieufny Garse Janacek. Bardzo mi to nie pasowało do bohatera, jakim Dirk powinien być jako postać pierwszoplanowa.
Także Gwen Delvano, jego miłość z dawnych czasów, zasłużyła na moją pogardę. Nie potrafiłam wykrzesać w sobie sympatii do niej, ponieważ pozwoliła, aby mężczyźni o nią walczyli, nie dając nic w zamian. Nie dając choćby jasnej odpowiedzi, z którym z nich postanowiła być. Oszukała obu, świadomie lub nie, bo bardziej patrzyła na własne potrzeby, niż na to, że może kogoś tym zranić. Była chwiejna i niezdecydowana. Być może wykorzystywała kłamstwo dla dobra Dirka, gdyż chciała go bronić przed krwiożerczymi Kavalarami ze schronienia Braith, ale przez to pozwoliła, aby cierpiał Jaan, a nawet Dirk. Swoim postępowaniem i walką o własne prawa doprowadziła do jeszcze większej tragedii. Moim pocieszeniem jest to, że wreszcie ukarała samą siebie. Szkoda tylko, że kosztem Garse Janacka, który był winien jedynie temu, że głęboko wierzył w ideologię, której uczono go od dziecka. Mimo to potrafił być wiernym przyjacielem dla rewolucjonisty Jaana, i bronić go przed jego wrogami.
Jaan trwał w świecie podwójnych poglądów- w jego postawie zderzały się dwa nurty- starych wierzeń kavalarskich, leżących u początków tej cywilizacji oraz rewolucyjnych odkryć, które burzyły całą tę wypracowaną przez wieki ideologię. Myślę, że właśnie to Jaana zgubiło. Nie potrafił całkowicie odciąć się od ideologii swojego ludu, mimo że odkrył jej zadziwiające korzenie, które tak mylnie stały się podwalinami gwałtownej cywilizacji Kavalarów. To powodowało, że był jednocześnie człowiekiem wykraczającym poza własne czasy oraz obrońcą uciśnionych, a jednocześnie tradycyjnym Kavalarem. Kavalarem, który nie odważył się otwarcie przeciwstawić starym wierzeniom i dać kobiecie prawo decydowania o sobie i prawo bycia równą z mężczyznami. Pprawo bycia teynem, na czym tak bardzo zależało Gwen. To, że Jaan miotał się między dawnymi wierzeniami a własnymi przekonaniami, było bardzo smutne. Miał związane ręce i nie potrafił dać szczęścia kobiecie, która stała u jego boku, a także stając się przyczyną konfliktów między swoim teynem Garse Janackiem a betheyn (czyli kavalarską „żoną”) Gwen.
Jak już wspomniałam, poczułam do Dirka pierwsze nici sympatii dopiero wtedy, gdy zawarł pakt z Jaanem i Garse’m. Wówczas bardziej liczyła się dla niego więź z mężczyznami, niż kobieta, która nie miała mu tak naprawdę nic do zaoferowania. Szkoda tylko, że Dirk tak bardzo był zaślepiony i trwał w tym stanie niemal do końca. Być może pozwoliłoby to uniknąć zła, które się później stało.
Natomiast Gwen mam do zarzucenia jeszcze jedno. Jej pokrętny sposób myślenia. Najpierw denerwowała się, że Dirk chce stoczyć pojedynek honorowy z Braithami i że złożył równie honorową obietnicę Jaantonemu i Garse’owi, iż pojawi się na pojedynku. Co więcej namawiała go do niehonorowej ucieczki, do tego, aby zdradził swoje obietnice i ludzi, którzy, w ogóle go nie znając, zaufali mu i bronili go za cenę własnego życia. Nie akceptowała również tej części kavalarskiej ideologii, która kazała Jaanowi i Garse’mu pojedynkowania się w obronie jej honoru. Ale gdy uciekli z Dirkiem do opustoszałego Wyzwania, miasta będącego niegdyś chlubą jednego ze światów zewnętrznych, tym samym ściągając na mieszkańców miasta niebezpieczeństwo, wyrzucała Dirkowi, że nie zachowuje się jak bohater, jak Jaantony i Garse. Ciężko mi było zrozumieć tę kobietę, dlatego nie potrafiłam zaakceptować ani jej, ani jej egoistycznej natury.
Pomimo prostego języka, jakiego używał autor, udało mu się przekonać mnie do ideologii Dumnego Kavalaanu w stu procentach. Choć wywodziła się ona z czegoś na kształt mitologii oraz mało wiarygodnych wierzeń, przedstawiona była racjonalnie i wiarygodnie. Połączenie mitologii kavalarskiej i faktów, które udało się odnaleźć Jaanowi na jednym z innych światów zewnętrznych, Avalonie, pozwoliło zrozumieć, jak ukształtowały się pierwotne cywilizacje kavalarskie, i pierwsze reguły, z których wywodziła się obecna ideologia. Te reguły, pozwalające pierwszym ludom kavalarskim przetrwać w trakcie wojen międzykulturowych, zamiast zaniknąć, gdy nie były już potrzebne, z czasem mutowały i dały podwaliny dzisiejszych więzi między dwoma mężczyznami i spychając kobiety do roli płodnych samic, będących własnością wszystkich mężczyzn z jednego schronienia. Mutacje wierzeń i przesadów dały również początek polowaniom na ludzi, których uznano za niby-ludzi. I mimo, iż część tej ideologii umarła śmiercią naturalną, w niektórych schronieniach kavalarskich przetrwała niezmieniona. I właśnie ta część przerażającej kultury Kavalarów została przyniesiona na Worlorn i temu musiał się przeciwstawić Jaan Vikary ze swoim teynem i niepokorną żoną.
Najbardziej z całej ideologii kavalarskiej zaciekawiła mnie ta część dotycząca honorowych pojedynków, gdzie przemocą, obwarowaną zasadami kodeksu, rozwiązywało się wszelkie konflikty w schronieniu (coś na kształt plemienia). Kodeks honorowych pojedynków pozwalał rozładowywać napięcia skorego do przemocy ludu i pozwalał żyć w zgodzie. Kodeks obowiązywał każdego i nie pozwalał na oszustwa. Chociaż nie, nie można tak powiedzieć. Kodeks obowiązywał każdego Kavalara, ale już nie kobiety, ani niby-ludzi, którzy byli traktowani jeszcze gorzej jak kobiety, bardziej jak zwierzęta. I choć słowo niby-człowiek wyrosło wieki temu w historii kavalarskiej cywilizacji w związku z wojnami atomowymi i nie miało już mocy w czasach teraźniejszych, niektóre schronienia kavalarskie nadal wierzyły w istnienie takiego człowieka, gdyż pozwalało im to bezkarnie polować i mordować ludzi pod osłoną dawnych i upadłych przekonań. Ta pradawna i powoli zapominana ideologia była bardzo wygodna, gdyż opierała się tylko na słownym oświadczeniu drugiego mężczyzny, zwanego teynem. Jeśli teyn zaświadczył, że mężczyzna z nim związany nadal jest człowiekiem, należało mu status człowieka zostawić. Wówczas był bezpieczny, gdyż ochraniał go kodeks honorowy. Wówczas mógł bronić swoich praw i honoru w pojedynkach i nikt nie mógł na niego polować jak na zwierzynę. Łatwo sobie wyobrazić, jak prosta to droga do nadużyć, zwłaszcza na świecie, gdzie nikt nie pilnuje prawa. Nikt prócz Jaantonego Vikarego ze schronienia Ironjade, chroniącego obraz swojego ludu w oczach wszystkich światów zewnętrznych (terminologia używana przez Martina) i jego wiernego teyna Garsego. Mając przed sobą potęgę złożoną z kilkunastu wiernych dawnym obyczajom Kavalarów ze schronienia Braith mogli zostać tylko męczennikami lub bohaterami. I tylko od ich siły psychicznej i fizycznej zależało, jak skończy się ich wizyta na Worlornie.


Bo Worlorn to świat przemijającej chwały 14 światów zewnętrznych. Odnaleziony i zasiedlony na 10 krótkich lat, gdy udało się stworzyć na planecie warunki do życia dla ludzi, został porzucony zaraz po tym, gdy planeta opuściła sąsiedztwo życiodajnych słońc. Te czasy rozwoju nazwano Festiwalem, gdyż każdy z 14 światów założył tu miasto mające sławić jego potęgę. Jednak po latach sławy Worlorn zaczął oddalać się od słońc, które spotkał przypadkowo na swojej drodze, skazując sam siebie na ponowną wieczną zimę. Na umierającym świecie pozostały tylko opuszczone miasta, niektóre powoli obracające się w ruinę pod potęgą zimna kosmosu oraz spóźnialscy lub porzuceni mieszkańcy miast. A także flora i fauna, przywieziona z obcych światów i porzucona jak nikomu niepotrzebne śmieci. Oraz kilku zatwardziałych przedstawicieli kavalarskiego schronienia Braith, którzy uznali wszystkich mieszkańców Worlornu za niby-ludzi, czyli prywatne zwierzęta do polowań. I do takiego świata przyleciał Dirk t’Larien na zawołanie dawnej miłości, Gwen Delvano. Poleciał, bo dawno temu obiecał, że przybędzie na zawołanie bez zadawania pytań. Przyleci po swoją Jenny, po Guinevre, jak ją dawniej nazywał. Tylko, że on żył wspomnieniami, a jego Jenny przez ten czas zmieniła się w zupełnie inną osobę. Nie było już Jenny i to w tym wszystkim było takie smutne. Dirk pozostał przy wspomnieniach i rozpamiętywaniu podczas gdy Gwen podążyła dalej. Dirk tak bardzo nie pasował do tego brutalnego, surowego świata kavalarskiej przemocy, a Gwen pozwoliła mu się zagubić w świecie, którego nie rozumiał, bo sama nie wiedziała, czego oczekuje od życia. Świadomie skazała go na walkę o życie i dlatego nie mogłam jej polubić.
Dałam się wciągnąć w ten dziwny świat jeszcze dziwniejszych przekonań, bo Martin ma jakiś tajemniczy dar przekonywania mnie. Przekonał mnie do Worlornu i do Westeros i sprawił, że potrafiłam zobaczyć się w obu światach. W „Światło się mroczy” miałam wrażenie, że stąpam po Wolrornie, widząc jego powolny upadek i nie mogąc z niego uciec, bo od normalnego życia odgradzał mnie nieprzebyty kosmos. Choć wiele rzeczy były wytłumaczone ogólnikowo, bo nie było na to miejsca w krótkiej powieści, choć od razu zostałam wrzucona w zupełnie wymyślony świat, nie przypominający niczego, co dotąd znałam, choć ciągle miałam wrażenie, że jest to tylko jeden z tomów jakiejś szerszej opowieści, to jednak uwierzyłam we wszystko, co zostało mi podane. Poczułam sympatię do Jaana, zagubionego pomiędzy dawnymi zwyczajami i przekonaniami, a swoim nowoczesnym umysłem. Do jego teyna Garse’go, stuprocentowego Kavalara, który z miłości do swojego przyjaciela bronił go bez zadawania pytań, mimo iż nie wierzył w to, co głosił Jaan. Pewnie dlatego więź między Kavalarami zwana była przez Garse’go czymś więcej niż ziemską przyjaźnią. Poczułam żal do Dirka, że musi stawiać czoła zdarzeniom, do których nie był przygotowany, gdyż żył wspomnieniami, znużony swoim życiem i podświadomie czekający na koniec cierpień. Poczułam też złość na Gwen za zwodzenie człowieka, którego niegdyś kochała. Czułam osamotnienie i grozę wobec krwiożerczych Braithów. Ten natłok uczuć towarzyszył mi, gdy czytałam „Światło się mroczy” i dlatego potrafię docenić tę książkę, mimo iż jest ona dość słaba w porównaniu z „Grą o tron”.  Ale i w „Grze” czasem odczuwałam przebłyski dawnego Martina, mimo iż wówczas jeszcze o tym nie wiedziałam. „Światło się mroczy” jest wartą przeczytania opowieścią. Polecam ją jako coś zupełnie odrębnego od „Gry o tron” i jako możliwość poznania Georga R. R. Martina z zupełnie innej strony. Jeśli lubicie fantasy i kosmos, odnajdziecie się w świecie Worlornu bardzo łatwo. Nie zapominajcie o słowniczku, który pisarz umieścił na końcu książki. Wyjaśni on niektóre tajemnicze nazwy i wydarzenia, choć dla każdego z pojęć zostało przeznaczone tylko kilkanaście zdań. Ale to w zupełności wystarcza, gdyż nie chodzi tu o przestudiowanie całej wymyślonej przez pisarza historii, tylko o odnalezienie się wśród wydarzeń, w sam środek których wrzucony został Dirk t’Larien w pogoni za dawnymi, dawno umarłymi marzeniami.

Brak komentarzy: