piątek, 1 lutego 2013

Trędowata - Helena Mniszkówna

      
     W literaturze i filmie unikam polskości. Unikam jej jak ognia. Dlatego bardzo ciężko namówić mnie na wypad do kina na polski film, a po książkę napisaną przez polskiego autora sięgam niezwykle rzadko. W dorosłym życiu przeczytałam właściwie  tylko książki Katarzyny Grocholi. Jeśli było coś więcej, już dawno poszło w zapomnienie, nie zapisało się w pamięci w ogóle. Jako dziecko częściej zdarzało mi się obcować z literaturą polską i to dobrowolnie, bez wymuszania przez program nauczania w szkole. Przeczytałam jednym tchem Trylogię Sienkiewicza. Pochłonęłam wszystkie dostępne w bibliotece książki o Panu Samochodziku. Gdy byłam dzieciakiem, nie patrzyłam na pochodzenie autora, brałam wszystko co wydawało mi się ciekawe, a jak natrafiłam na coś interesującego, czytałam wszystkie książki tego autora, dopóki potrafił on utrzymać moją ciekawość.


       Z czasem coś się zmieniło. Być może miała na to wpływ szkoła. Podsuwała mi do czytania same ambitne tytuły, mające mnie nauczyć historii polskiej i wszystkiego, co miało mi się przydać w dorosłym życiu. Niestety nauczyła mnie tylko tego, że polskie książki są nudne. No bo  przyznacie chyba, że lektury, którymi częstuje się nas w szkole, są naprawdę nudne i na palcach jednej ręki można wymienić te ciekawsze. Jestem zdziwiona, że szkoła nie zabiła we mnie chęci czytania w ogóle- tymi wszystkimi Przedwiośniami i Konradami Wallenrodami. Mimo powtarzających się ataków ze strony szkoły, moja miłość do książek przetrwała. Jednak nie wyszła z tego okresu bez szwanku. Kompletnie zarzuciłam czytanie polskich książek.

       Kiedyś dostałam od znajomej  mojej mamy „Trędowatą” Heleny Mniszkówny. Było to stare wydanie, a więc z nudną szata graficzną i ogólnie odrzucające swym wyglądem zewnętrznym. Książka kojarzyła mi się z lekturami, z czasami powojennymi i ze szkołą. Odrzuciłam ją zatem za wszystkie jej przywary, do których dodałam pochodzenie autora. Schowana czym prędzej do szafy, odeszła w zapomnienie razem z książkami do nauki języka polskiego. Jej miejsce zajęła „Emilka ze Srebrnego Nowiu”, przywieziona razem z „Trędowatą”. Kolorowa szata graficzna, znany i lubiany autor zachwyciły od razu. Emilka została przeczytana od razu, „Trędowata” musiała przeczekać lata, aby zasłużyć na moje zainteresowanie.

       Stało się to w sposób niepojęty, bo za sprawą filmu. I to polskiego! I to stara produkcja z 1976 roku tak mnie zachwyciła, że zdecydowałam się ponownie zwrócić swoje spojrzenie na książkę. A do czego podchodzę z jeszcze większą ostrożnością niż do polskich książek? Oczywiście do polskich filmów, zwłaszcza tych starych. Mam do nich jakąś szczególną awersję. Może dlatego, że bracia katowali mnie filmami Stanisława Barei, mama dręczyła mnie filmem „Sami Swoi”, a co jakiś czas zmuszona byłam oglądać „Alternatywy 4”, podczas gdy byłam w takim wieku, że nie rozumiałam jeszcze tamtejszych dowcipów. Obecnie potrafię docenić wielkość wymienionych produkcji, potrafię się śmiać do rozpuku podczas ich oglądania, ale wciąż noszę w sobie traumę dzieciństwa, która przysłania mi radość z oglądania polskich produkcji. Kiedy więc podczas świąt Bożego Narodzenia przyjechałam z mężem w odwiedziny  do mamy i w pewnym momencie zapadła senna atmosfera, ktoś włączył telewizor, by uratować nas przed kompletnym znudzeniem. Wszyscy wiemy, że telewizja częstuje nas nieciekawymi produkcjami właśnie w momencie, w którym jest ona nam najbardziej potrzebna. A w święta już w ogóle wieje nudą i powtarzanymi od lat filmami, zwłaszcza w programach telewizji polskiej. Przerzucając cztery kanały, natrafiliśmy wreszcie na polski film. Pomyślałam „Tragedia! Już gorzej być nie mogło!”. Jako, że była to jedyna propozycja tego wieczoru, zaczęliśmy oglądać. Oczywiście była to ekranizacja „Trędowatej” Mniszkówny.

       Nie dawałam tej produkcji żadnych szans. Polski film na bazie polskiej książki, która kojarzyła mi się ze szkołą? Nie mogło być mowy o dobrej zabawie. Tymczasem nie wiedzieć kiedy historia miłości nauczycielki Stefci Rudeckiej i bogatego i rozchwytywanego przez kobiety ordynata Michorowskiego wciągnęła mnie tak bardzo, że nie zauważyłam, kiedy minęła godzina. A gdy przebrzmiały ostatnie nuty, uczułam tęsknotę za tymi postaciami. Chciałam ich poznać na nowo, tym razem widzianymi oczami Heleny Mniszkówny. W jednej chwili odrzuciłam niechęć do polskości w literaturze i postanowiłam książkę przeczytać.

      Minęło trochę czasu, zanim nogi zaniosły mnie do biblioteki. Przez ten czas czytałam inne książki, a moje dni przepełnione były obowiązkami. Kiedy wreszcie postanowiłam sobie ostatecznie, że zdobędę tę książkę, nic mnie nie mogło powstrzymać. Ani obowiązek wyrobienia sobie nowej karty bibliotecznej, ani to, że musiałam poczekać na nią, ani nawet to, że trzeba mi było odwiedzić aż dwie biblioteki, zanim wreszcie zdobyłam upragnioną książkę. A kiedy bibliotekarz podał mi dwa tomy, okazało się, że było to dokładnie to samo wydanie, które kilka dobrych lat przeleżało w mojej własnej szafie i które w końcu wyniosłam do biblioteki podczas remontu mieszkania dwa lata temu. Na początku ogarnęło mnie zdziwienie, że tyle lat miałam u siebie prawdopodobnie bardzo dobrą książkę i z miejsca ją odrzuciłam tylko z powodu szarej okładki  i traumy wieku szkolnego. Potem opanowała mnie radość i przeczucie nieprzypadkowości. Uznałam, że losy moje i książki zostały dawno temu zapisane w niebie i musiałyśmy się ponownie spotkać, bo taka była wola gwiazd.

      Czy gwiazdy dobrze poprowadziły moim losem? Chyba zawsze mogę poddawać się ich woli, jeśli za każdym razem będzie to skutkować tak dobrym wyborem literackim. Nie wiem czy powinnam to pisać, ale książka mnie zachwyciła. Tak bardzo mnie wciągnęła, że czytałam ją w każdej wolnej chwili. Skąd więc moje wahanie w wyrażaniu tak pozytywnych opinii? Niestety ma ono swoje źródło z samej książki. Kiedy wypożyczałam ją, porozmawiałam chwilę z bibliotekarzem. Wymieniliśmy kilka uwag i okazało się, że żadne z nas nie czytało „Trędowatej” w szkole, zupełnie jakby nie była lekturą. Trochę mnie to zastanowiło, ponieważ przeczytałam w szkole każdą lekturę, która znalazła się na liście obowiązkowej i nieobowiązkowej. To przeoczenie złożyłam na karb systemu nauczania w szkołach, do których uczęszczałam. Bo zawsze było tak, że pierwsze epoki literackie przerabialiśmy bardzo pieczołowicie, po czym nie starczało czasu na to, co nowocześniejsze. Jednak po przeczytaniu krótkiego podsumowania na końcu książki, nareszcie zrozumiałam, dlaczego nigdy nie słyszałam o tej książce w szkole i dlaczego powinnam się wstydzić zapału, z jakim ją pochłaniałam. Gdybym żyła w czasach, gdy „Trędowata” ukazała się w druku ioraznapisała te słowa pełne zachwytu i skierowała je do opinii publicznej, najpewniej zostałabym zmieciona z powierzchni ziemi. A to wszystko dlatego, że wyidealizowana historia miłości między magnatem a pracującą dziewczyną z rodziny szlacheckiej uznana została za szmirę i kicz w największym tego słowa znaczeniu. Opisywano ją jako książkę dla prostego ludu, szukającego płytkich emocji. Według krytyków był to romans nie przedstawiający sobą żadnych wartości, ani czytelniczych, ani społecznych.

      Jednak mimo tych wszystkich krytycznych uwag, które rzuciły się na książkę jak sępy, „Trędowata” odniosła niebywały sukces czytelniczy. Czy był to tylko efekt buntu mas przeciw słowom krytyki i niezdrowa ciekawość płynąca z tej krytyki, czy też jej sukces spowodowany był tym, że okazało się, że każdy z nas poszukuje tych płytkich emocji, za które „Trędowata” została tak surowo osądzona- to wszystko staje się dla mnie nieważne w obliczu moich własnych płytkich żądz. Moje proste serce bowiem lubuje się w melodramacie, wyszukuje wszędzie iskierkę nadziei dla miłości, wciąż mimo poważnego wieku wierzy w prawdziwą miłość i wręcz lgnie do książek, które o tej miłości mówią. Jakże więc miałabym odrzucić „Trędowatą”? Tylko dlatego, że mi kazano? Tylko dlatego, że ktoś ją obraził i zaniżył jej wartość? Nawet jeśli mam być przez to czytelnikiem o płytkich potrzebach, lubujący się w kulturze masowej, to chętnie nim zostanę, byle tylko móc pozytywnie się wypowiedzieć o tej wspaniałej książce. Jeśli spędziłam z nią wiele cudownych chwil, jeśli rozpalała we mnie przeróżne emocje, jeśli sprowadziła na moje oczy łzy i tęsknotę za bohaterami, to mam jej odmówić dobrego słowa tylko dlatego, że ktoś uznał tę książkę za tanie romansidło? Jestem wierna swym uczuciom i tylko im zawierzam. Oddaję więc hołd talentowi Heleny Mniszek i z pełnym przekonaniem mówię, że ta książka zawładnęła moimi zmysłami na kilka pięknych dni. Rozweselała mi szare wieczory, urozmaicała codzienną rutynę, swoimi słowami przeganiała chmury z nieba i pozostawiła po sobie miłe wspomnienia. A także to nieuchwytne uczucie, które pozostaje w moim sercu zawsze wtedy, kiedy skończę czytać ciekawą lekturę, a które zabrania mi przez jakiś czas sięgać po nową książkę, z obawy przed zaduszeniem bohaterów, których postacie snują się w moich wspomnieniach jeszcze przez kilka dni po zamknięciu ostatnich kart powieści.

      Minęły dwa dni od mojego rozstania z książką, a wciąż nie potrafię pożegnać się z jej bohaterami. Dlatego tak mnie cieszy, że mogę z nimi jeszcze trochę poprzebywać, chociażby za sprawą tego bloga. Każde słowo tu napisane ożywia ich i sprawia, że mogę się radować ich obecnością, mimo że ich historia skończyła się.


      A właściwie o co był ten cały szum z krytyką? Chodziło między innymi o naiwność w sposobie przedstawiania bohaterów przez Mniszkównę. Zarzucano jej stereotypowe przedstawianie bohaterów, tak złych jak i dobrych. Świat magnaterii był zbyt oczywisty i niezgodny z rzeczywistością, historia miłosna niemożliwa do spełnienia, mezalians zbyt rzucający się w oczy i nieprawdopodobny, a postacie głównych bohaterów przesycone górnolotnymi pojęciami. Stefcia Rudecka pochodziła z dobrej rodziny szlacheckiej, jednak w środowisku magnackim była odbierana jako ktoś gorszy, dla kogo nie ma miejsca wśród najlepszych. Jednak mimo to Mniszkówna pozwoliła jej przewyższać cechami zewnętrznymi jak i charakterem nawet najlepsze panny z towarzystwa. Była najpiękniejsza, najbardziej utalentowana, jej delikatne maniery zjednywały jej przyjaciół nawet wśród magnaterii i ostatecznie przekonały nawet najsroższą osobę z rodziny Michorowskich, babkę Waldemara, która po długiej walce ostatecznie uznała, że pomijając nazwisko, Stefcia bardzo ładnie pasuje do jej wnuka. Z kolei ordynat Waldemar Michorowski był przystojny, z ironicznym uśmieszkiem na ustach podbijał kolejne serca niewieście, był dobry dla swoich pracowników, krzewił wśród nich nowoczesne idee i sam był przepojony nowoczesnymi jak na tamte czasy poglądami. Pokładał duże nadzieje w "masie" czyli w narodzie stojącym dużo niżej niz arystokracja, chciał krzewić wśród nich kulturę i naukę, czym narażał się niejednemu magnatowi. Mimo swego bogactwa nie przesiąkł starożytnymi ideami zamkniętej sfery i w swoim majątku cieszył się prawdziwą miłością służby. W młodości był hulaką, miał wiele przygód z kobietami, ale z żadną  nie chciał się żenić, nie widząc wśród arystokratek tej, która dałaby mu szczęście. Jednak mimo swojego gorącego temperamentu i bujnej przeszłości potrafił docenić delikatność, wrażliwość i cnotę Stefci i nie tylko wyniósł ją ponad inne kobiety, ale i dla niej potrafił utrzymać ręce przy sobie, darząc ją miłością niemal platoniczną. Wyidealizowanie tych postaci zostało przyjęte negatywne przez krytykę, a ich idealna miłość pozbawiona niemal pierwiastków zmysłowości uznana została za niemożliwą.
      Mnie jednak, prostej dziewczynie, romans tych dwojga zapadł głęboko w pamięć. Ich trudna walka o miłość oraz wzniosłość tej miłości bardzo przypadła mi do gustu. To, co zostało wyśmiane przez krytykę, ja przyjmuję z wielkim zadowoleniem. Miłość Stefci Rudeckiej i Waldemara Michorowskiego dla mnie była piękna i warta wspomnienia na moim blogu.
       Początek książki trochę przypomina mi „Dumę i uprzedzenie”, ponieważ pierwsze chwile znajomości Stefci i Waldemara nie należały do najlepszych. On z niej szydził i żartował, często niewybrednie, ona go nie lubiła, starała się go unikać, a wręcz bała się go. Oczywiście potem autorka zdradziła czytelnikom, że Waldemar od początku był pod wrażeniem delikatnej Stefci, bo była ona zupełnie inna niż kobiety, które znał. Jej delikatne obejście i wrażliwość zrobiły na nim niesamowite wrażenie, wielka i nieodkryta zmysłowość kryjąca się pod delikatną młodzieńczą otoczką drażniła Waldemara i jego zmysły. Chciał ją zdobyć dla siebie od razu jak tylko ją spotkał, a że przyzwyczajony był do tego, że każda kobieta mu ulegała, zdziwił się temu, że Stefcia nie reagowała na jego walory. Wiedziony jakąś zemstą za ową inność i cnotliwość, ordynat wziął ją sobie na cel i drażnił się z nią jak tylko miał ku temu okazję. Często robił sobie z niej żarty, nawet w obecności rodziny i tym samym odsuwał ją od siebie. A Stefcia, wychowana w całkiem innym środowisku, nie przyzwyczajona do zachowania się magnaterii, uciekała przed Waldemarem, aż wreszcie po zakończeniu rodzinnego obiadu  jako jedynemu nie podała ręki na pożegnanie. To wstrząsnęło Waldemarem i zaczął inaczej patrzeć na Stefcię. Nie tylko zaczął mieć do niej szacunek, ale i zaczął jej pożądać jeszcze bardziej. Postawił sobie za cel zdobycie tej kobiety, jedynej, która mu się oparła. Chciał ją mieć za kochankę i zmierzał ku temu małymi kroczkami. Zaczął być dla niej uprzejmy, rozmawiał z nią zupełnie innym tonem niż dotychczas, można by nawet powiedzieć, że zaczął jej nadskakiwać. A wszystko po to, by zdobyć jej ciało. O sercu jej i duszy nawet nie pomyślał. Nie tylko dlatego, że nie znał miłości i że miał gorącą krew, ale i dlatego, że Stefcia stała niżej od niego w szczeblach społecznych i nie mając zamiaru żenić się z kimś nie ze swej sfery, nawet jej serca nie potrzebował. Mimo, że był nowoczesnym człowiekiem i nie pochwalał wywyższania się arystokracji, tak jak inni z jego rodziny, to też przez myśl mu nie przeszło, że mógłby ożenić się z dziewczyną. Można by powiedzieć, że chciał zdobyć zakazany owoc, wgryźć się w niego i wyrzucić.
      Nie wiedząc o jego płytkich zamiarach, a widząc zmianę stosunku Waldemara wobec niej, Stefcia powoli zaczęła ulegać czarowi ordynata. Pierwsze uczucia sympatii zmieniły się na wdzięczność, po czym szybko wzleciały na nieznane wyżyny. Duszą Stefci zaczęły targać uczucia i emocje, które pozwoliły wypłynąć na wierzch tłumionej zmysłowości. Ta z kolei rozpalała ordynata do czerwoności. Kiedy zaś w dworku pojawił się dawny narzeczony Stefci, ordynat musiał stawić czoła nieznanym wcześniej uczuciom zazdrości i chęci opiekowania się Stefcią. To zaś szybko przeobraziło się w czystą i prawdziwą miłość, gotową do największych poświęceń. A że ordynat nigdy wcześniej nie czuł w sobie miłości do żadnej kobiety, musiał też dojrzeć do tego uczucia.
      Tu należałoby wtrącić, kim właściwie była Stefcia i dlaczego miłość jej wzajemna do ordynata była miłością, która musiała stawić czoła wielkim trudnościom. Otóż była ona córką zamożnych obywateli, których nazwisko było znane i wymieniane w herbarzu. Jednak mimo swego szlacheckiego pochodzenia daleko jej było do arystokracji i magnackich progów. Ta sfera była poza jej zasięgiem. Miała 19 lat, kiedy zakochała się w Edmundzie Prątnickim. Było to pierwsze zauroczenie, zadurzenie, jakie przeżyła Stefcia. Brak tu było prawdziwej, głębokiej miłości, ale dziewczyna była za młoda, aby to rozróżnić. Niestety źle ulokowała swoje uczucia, ponieważ dość szybko okazało się, że Edmund liczył na dobry posag Stefci. Miał wysokie mniemanie o sobie, które podjudzał jego ojciec. Gdy się okazało, że Stefcia dostanie w posagu zbyt mało, starszy Prątnicki sam poszedł w odwiedziny do ojca Stefci, by wypytać o posagowe pieniądze. Gdy prawda o uczuciu młodzieńca wyszła na jaw, Edmundowi ręka Stefci została odmówiona, a ona sama, zbolała ze wstydu, postanowiła uciec i zapomnieć o swoim poniżeniu w innym środowisku. Dlatego namówiła rodziców, aby pozwolili jej podjąć pracę nauczycielki w jakimś odległym miejscu. Rodzice zgodzili się w końcu, bo mimo tego, że ich córka nie potrzebowała pracować, to doskonale zdawali sobie sprawę, że potrzebuje ona czasu i spokoju dla swoich skołatanych uczuć. Młodej dziewczynie wydawało się, że już nie będzie potrafiła kochać, a jej wiara w ludzi została mocno nadwątlona. Jednak los i jej młodzieńczy temperament szykował jej prawdziwą niespodziankę.
     Tak oto Stefcia została nauczycielką młodziutkiej 16-letniej Luci pochodzącej z arystokracji. Jako, że powszechnie było wiadomo, że arystokracja wynosi się ponad inne sfery, pan Rudecki miał obawy co do traktowania swojej córki przez baronową Elzonowską. Jednak wolał, żeby Stefcia poszła do domu arystokratycznego, niż do domu dorobkiewicza, który udaje arystokratę.
      W Słodkowcach, domu baronowej Elzonowskiej, Stefcia leczyła zranioną dumę i jednocześnie poznawała zwyczaje arystokracji. Zauważyła, że mimo tego iż nie musi się wstydzić swego dobrego rodowego nazwiska, to i tak w Słodkowcach traktowana jest jak ktoś gorszy, pochodzący z niższej sfery. Baronowa Elzonowska lubiła ją na swój powściągliwy sposób, młody ordynat Waldemar Michorowski, właściciel Słodkowic, mieszkający dwie mile dalej w przepięknym majątku Głębowicze, drażnił się z nią zuchwale przy każdej sposobności, Lucia była słodka, ale i z jej ust czasem wydobywały się wyższe arystokratyczne tony i przemowy o wyższości arystokracji nad innymi sferami. Jedynie stary ordynat Maciej Michorowski, dziadek Waldemara nie okazywał jej swojej wyższości i był dla niej najbardziej sympatyczny. Stefcia dobrze się czuła w Słodkowcach, jednak znała swoje miejsce wyznaczone jej i często przypominane  przez baronową. Dlatego kiedy pierwsze uczucia do Waldemara zaczęły ogrzewać jej serce, jednocześnie trwoga o przyszłość wkradała się w jego zakamarki.
      Ordynat miał w zwyczaju w swoich majątkach przyjmować praktykantów. Pech chciał, że jednym z nich, mającym  praktykować w Słodkowcach, okazał się Edmund Prątnicki. Kiedy Stefcia go zobaczyła, zbladła. Gdy ordynat na nią spojrzał, od razu zrozumiał kogo przyjął pod swój dach, ponieważ wszyscy w Słodkowcach wiedzieli o historii, która sprowadziła Stefcię do nich. Zaczął sobie wyrzucać, że nigdy nie wymieniał nazwiska Edmunda przy Stefci i sprowadził na nią smutek, przed którym uciekła. A że już wtedy jego myśli zaczęły ciągnąć do dziewczyny jak do magnesu, nie był w stanie patrzeć i słuchać, jak lekceważąco i poufale zwraca się do niej Prątnicki. Często szalał z gniewu i zazdrości i wreszcie doprowadził do usunięcia Prątnickiego. Sam nie zdawał sobie sprawy z tego, że kiełkuje w nim uczucie do Stefci, zdrowe jak młoda roślina. Mimo, że świadomie chciał ją zdobyć na kochankę, nie był w stanie patrzeć na obraźliwe zachowania się praktykanta wobec dziewczyny i jego płytkie próby ponownego zdobycia jej serca i ciała. A kiedy pewnego razu podsłuchał insynuację Prątnickiego, że Stefcia może zostać kochanką ordynata, oburzył się na to, że ktoś może myśleć o Stefci w tak płaski i obraźliwy sposób. Wówczas powoli zaczęła się w nim odmiana, z której sam sobie nie zdawał sprawy. Nie wiedzieć kiedy Stefcia urosła w jego oczach do ideału, do jedynej kobiety, która dotarła do jego duszy i serca i skradła go innym kobietom, które wcześniej mogły liczyć na jego względy. Pożądanie i miłość zaczęły miotać Waldemarem. Zaczął jawnie okazywać Stefci względy, co denerwowało jego arystokratycznych przyjaciół i rodzinę, tym bardziej, że rodzina liczyła na związek ordynata z hrabianką Barską. On jednak nie chciał Barskiej nigdy, a kiedy pojawiła się Stefcia, szanse hrabianki znikły zupełnie. Kiedy Barska niemal oświadczyła się ordynatorowi, a ten odrzucił jej uczucie zabarwione żądzą zdobycia dobrej partii, hrabianka i jej ojciec odwrócili się od ordynata i ostatecznie woimi intrygami wypływającymi ze zranionej dumy doprowadzili do tragedii.
       Cóż mogę powiedzieć o tej książce. Jest to typowy melodramat. Uczucie dwojga ludzi, zakazane, przed którym piętrzą się trudności oraz smutny finał. Podwójna walka o uczucie, najpierw z samym sobą a potem przeciw światu. Waldemar walczy ze swoimi żądzami i temperamentem, Stefcia zaś z własnymi obawami. Mezalians jest tu największą przeszkodą mogącą zniszczyć to piękne, kiełkujące uczucie. Historia lubi zataczać koła. Najpierw to dziadek Waldemara w młodości musi zwalczyć przesądy sferowe, potem jego wnuka spotyka ten sam los. Jednak różnią się bohaterowie obu historii. Pan Maciej Michorowski, zakochawszy się w kobiecie z niższej sfery, podejmuje walkę o swoje szczęście z rodziną, jednak na pierwszym większym wyboju poddaje się i zmienia kierunek swojego życia. Cofa dane dziewczynie słowa, łamiąc przy tym jej serce. Potem żeni się z księżniczką, jednak oboje małżonkowie nie znajdują szczęścia w związku.
      Kiedy Waldemar spotyka Stefcię i idzie w ślady dziadka, ten od razu zauważa uczucie między dwojgiem młodych, a widząc podobieństwo historii własnej i młodego ordynata, zaczyna trwożyć się o los wnuka. Z tym, że Waldemar jest silniejszy od swojego dziadka i z wielkim przekonaniem prze do przodu jak taran. Z zamiarem zniszczenia wszelkich przeszkód walczy o prawo do szczęścia. A zmuszony jest walczyć nie tylko ze swoją rodziną, ale i ze zniesmaczonymi przyjaciółmi rodziny, którzy doradzają mu wziąć Stefcię za kochankę, a za żonę hrabiankę Barską. Ci ostatni z kolei, widząc, że nie mogą dosięgnąć ordynata, że jego siła jest zbyt wielka, by się ugiąć pod naporem ich żądań, szukają słabszej ofiary. I gdy wydaje się już, że ordynat nagiął wszystkich do swej woli, wygrywając tym samym walkę ze swoim środowiskiem i jego przekonaniami, druzgocące siły kierują się w stronę delikatnej i wrażliwej Stefci, uderzając tym samym w najczulszy punkt ordynata.
    Może i książka jest odrobinę naiwna, ale pięknie opowiada o miłości i zręcznie kieruje emocjami czytelnika. Może jest to bajka, która powoli odkrywa swoje sekrety przed czytelnikiem ale ja właśnie takich bajek oczekuję. W książce ordynat często oddaje hołd Stefci na oczach jej przeciwników i to jest piękne, że nie boi się wyznawać czynami swoich uczuć do niej. Ona zaś, taka delikatna i zwiewna jak nimfa, od razu kradnie serce nie tylko ordynata Michorowskiego, ale i czytelnika. Zaś zakończenie godne jest najlepszego melodramatu, mimo że okraszonego dużą dozą rzewności. Na zakończenie zużyłam całą paczkę chusteczek, a kiedy odłożyłam książkę na bok, jej bohaterowie wciąż ze mną byli. Spodobał mi się ordynat Michorowski, ze swoją niezłomną siłą i przekonaniami. Nawet kiedy żartował sobie ze Stefci i dokuczał jej, nie potrafiłam czuć do niego nic innego jak sympatię. A kiedy zaczął starania o serce Stefci, robił to jak prawdziwy dżentelmen, gotów walczyć o jej dobre imię z każdym, kto ośmielił się je skalać, zapominając że jeszcze niedawno sam był gotów zhańbić jej nazwisko dla zaspokojenia swoich pierwotnych żądz.
     Ta książka i jej bohaterowie podbili moje serce już od pierwszych rozdziałów i zupełnie zapomniałam przy nich, że czytam polską książkę, polskiego autora, której tytuł od zawsze kojarzył mi się z nudną lekturą. Teraz wiem jak bardzo się omyliłam przy jej ocenie, kiedy pierwszy raz spotkałam się z tym tytułem. Dzisiaj będę ją polecać każdemu, kto miłość ceni ponad wszystko, kto chce odczuwać emocje podczas czytania i chce spędzić czas z dobrą książką o miłości, nie licząc przy tym czasu.

2 komentarze:

Kamila pisze...

Recenzję przeczytałam jednym tchem!
Co prawda nigdy nie widziałam w całości filmu, aczkolwiek pamiętam, że kiedy byłam chyba w podstawówce to w telewizji emitowany był serial na podstawie książki (z tego co wiem, wiele wydarzeń się różniło, zakończenie chyba też, ale już nie pamiętam), a byłam nim oczarowana! Jako strasznie emocjonalna osoba, przeżywałam tą historię z odcinka na odcinek i rozmarzona wpatrywałam się w głównych bohaterów. :) Pamiętam, że podczas napisów końcowych leciała przepiękna piosenka, przy której aż chciało się płakać. W tej chwili chyba nie ma możliwości obejrzenia serialu w sieci, a szkoda bo z chęcią bym do niego powróciła, bo wiem, że na pewno oczarowałby mnie tak samo ogromnie jak za pierwszym razem.
Jeśli będę miała okazję i dorwę gdzieś tą książkę to na pewno przeczytam, bo urzekła mnie historia Stefci i Waldemara. Ach, rozmarzyłam się. :) Dziękuję Ci za przypomnienie tej niesamowitej i pięknej historii.
Pozdrawiam!

Gone_With_The_Books pisze...

Ależ bardzo proszę :) Ja serialu nie widziałam, tylko ten film z 76 roku, ale uważam, że genialnie się aktorzy spisali. Bohaterowie przez nich zagrani zapadają w pamięć. Też nieco odmiennie niektóre wydarzenia potraktowano, ale nie szkodzi to całości historii. I tak została pięknie przedstawiona. A jeśli podobał Ci się serial, to ręczę, że książkę pokochasz od pierwszego wejrzenia :) Czasem słowami łatwiej opisać uczucia, a Mniszkowej udało się to znakomicie. Na koniec przygotuj sobie paczkę chusteczek, bo jeśli jesteś tak samo uczuciowa jak ja, to niechybnie Ci się przydadzą :) Mimo że znałam zakończenie z filmu, to i tak z każdą kartką ostatnich rozdziałów zużywałam jedną chusteczkę :)