wtorek, 14 maja 2013

Rzucamy uzależnienie odcinek 16854

           Moja walka z uzależnieniem jest jak „Moda na sukces” – trwa w nieskończoność i nikt nawet nie pamięta, kiedy i jak to się zaczęło. Jest jak Brooke Logan- tak jak ona zawsze musi mieć jakiegoś faceta, tak ja jestem nierozłączna ze swym nałogiem. I mimo, iż wielokrotnie starałam się ze wszystkich sił pozbyć się go, moje starania kończą się na niczym i muszę nagrywać kolejny odcinek telenoweli pt. „Walczę ze swoim uzależnieniem”.

         Tym razem (srata tata) biorę się za to na serio i zamierzam stoczyć ciężki i krwawy bój o własną duszę i figurę. Oczywiście nikt już nie wierzy w moje zapewnienia, że wreszcie przestanę żyć dla czekolady i słodyczy, ale ja wciąż im powtarzam, że „jeszcze wam wszystkim pokaże!” Na co w odpowiedzi oni wybuchają śmiechem lub potakują z niedowierzaniem głową. Ale ja im pokażę!

           Wczoraj dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Oczywiście od koleżanek z pracy, z plotek korytarzowych. Tego już za wiele! Czas zacząć dbać o siebie i swoje wyimaginowane dziecko J Walka będzie trudna, dlatego stwierdziłam, że powalczę jawnie na blogu i kiedy zobaczę jak mój głupi mózg pracuje, to może w końcu zrozumiem, dlaczego wciąż przegrywam.

           Gdzieś czytała, że najtrudniejsze są pierwsze trzy dni walki z nałogiem, od kolegi dowiedziałam się, że pierwszy tydzień jest najkrwawszy, ze swojego zaś doświadczenia wiem, że każdy dzień bez słodyczy jest tym najtrudniejszym dniem. Dlatego być może to ja powinnam wybuchnąć pustym śmiechem na swoje własne zapewnienia, że mi się uda… Ale zamierzam powalczyć, a jakże. Po raz 16854.
            Zatem zacznę od dnia wczorajszego, który nazwę:


Dzień 1: POSTANOWIENIE.


            Najważniejszy krok to przyznać się do uzależnienia. PRZYZNAJĘ SIĘ! JESTEM WINNA!

             A teraz czas przestać żreć.


             Godz. 6:10

             Otwieram lodówkę, szafki, rzut oka czy nie ma czegoś słodkiego na półkach, mocne postanowienie, że nic słodkiego ze sobą nie zabiorę do pracy, nawet jeśli coś dobrego znajdę w szafie (dzięki Ci Panie, nic nie znalazłam ), zapakowanie zdrowego śniadanka z jogurtem Muller w roli głównej – małe oszukaństwo, bo są tu słodkie kuleczki oblane czekoladą, ale przecież trzeba jakoś przetrwać pierwszy i najważniejszy dzień odwyku!


           Godz. 12:00

          Pierwszy atak psychicznego głodu, który zabijam bananem. Jest słodki, więc na jakiś czas zmyli synapsy mózgowe. Głód psychiczny jest najgorszy. Męczy mnie różnymi wizjami przesłodkich pyszności, kołuje nad pepsi i coca-colą i wraca ze zdwojoną siłą, domagając się nasycenia jakimś wafelkiem czy kostką czekolady. Albo najlepiej całą tabliczką. I mimo, iż wiem, że tak naprawdę wcale nie jestem głodna, bo jadłam niedawno kanapkę, to zabijająca powoli rutyna w pracy domaga się ekstra wrażeń, żeby przetrwać dzień. Ta rutyna to mój najgorszy wróg. Potrafię ją stłumić jedynie słodyczami i jestem pewna, że to właśnie ona przyczyniła się do moich problemów. Bo póki studiowałam, uczyłam się i coś się działo dookoła mnie, to moja miłość do słodyczy trzymana była w ryzach i nie niosła za sobą opłakanych skutków. A tak, nawet jeśli mam dużo pracy, to jest to wciąż ta sama praca, którą wykonuję codziennie po 8 godzin. Kto by nie zwariował? Pracy jednak porzucić nie mogę, mimo iż daje mi ona tylko złudne poczucie posiadania gotówki. Jedyną możliwością jest zmiana trybu życia.

                Banan odniósł spodziewany skutek- mały głód umilkł…


                Po to, aby odezwać się o godzinie 13:30

                Najgorszy moment. Wiem, że do końca pracy zostało tylko półtorej godziny, a jednak czas się dłuży niemiłosiernie. Głód psychiczny już nie kołacze do drzwi, ale wali pięściami, domagając się uwagi. Próba zabicia go jogurtem ze słodkimi kuleczkami daje efekt tylko do godziny 14:00


                Godz. 14:00

                Teraz mam pewność, że po pracy pójdę prosto do Tesco. Tylko nie chcę jeszcze myśleć, co kupię, choć w podświadomości mam już długą listę zakupów : wafelki, może jakiś batonik, lody, hmm, czekoladka też by była dobrze widziana. Oficjalnie jednak oszukuję się, że idę tam po mydło, bo jest tańsze i po gorzką czekoladę dla mojego męża. Kto w to uwierzył? Tak myślałam.


                Godz. 14:30

                Pół godziny do końca pracy. Już wiem, że ta czekolada jednak będzie dla mnie. Kupię ją sobie i zostawię w pracy. Zastanawiam się, czy nie skoczyć jeszcze na szybko do bufetu pracowniczego po małego, nieszkodliwego, bo nie oblanego czekoladą, wafelka horalky, ale rozsądek zwycięża nad żądzą natychmiastowego zaspokojenie głodu. Oczywiście psychicznego. Przecież za jedyne pół godziny będę w Tesco i kupię czekoladę w cenie wafelka w bufecie. Muszę jeszcze tylko wytrzymać pół godzinki. Pół godzinki do końca męki psychicznej.


                Godz. 15.05

                Jestem już w sklepie i idę prosto do stoiska ze słodyczami. Przestałam się oszukiwać, że mydło jest najważniejsze. Mydło poczeka, czekolada nie. Po drodze mijam pyszne cukierki czekoladowe Solidarność w przepysznej cenie 20 zł za kilogram i choć solennie przyrzekałam sobie jeszcze 5 minut temu, że moja obecność w tym dziale skończy się wyłącznie na gorzkiej czekoladzie, sięgam po woreczek i wrzucam pokaźną garść cukierków. Na odchodnym wrzucam jeszcze jednego, tofiie- muszę zobaczyć przecież jak smakuje.

                Za chwilę jestem w czekoladach i szukam najtańszej gorzkiej, bo pieniędzy już prawie nie mam. Moje oko zatrzymuje się na wspaniałej promocji- czekolada z chrupkami 220 g za jedyne 4,99! Toż to jak za darmo! Przez chwilę walczę ze sobą, po czym wyszukuję niepołamanej tabliczki, choć i tak nie wiem po co zadaję sobie tyle trudu, skoro domyślam się, że jeszcze tego samego dnia ją otworzę. Ale ja jestem mistrzem w oszukiwaniu samej siebie- przekonałam siebie, że wezmę niepołamaną tabliczkę czekolady, bo może się komuś ją da w prezencie.

                Na końcu wybrałam byle jaką czekoladę gorzką i z tym małym zestawem czekoladoholika udałam się w kierunku kas. Po drodze jednak stał się cud! Pomyślałam, że jest upał i czekolada roztopi się zanim dojadę do domu. Popatrzyłam na nią smętnie, ona na mnie- taka promocja nie zdarza się codziennie- po czym wymieniłyśmy porozumiewawcze uśmiechy i odniosłam ją na półkę. Już mi było lżej na sercu, bo obiecałam jej, że wrócę po nią jak tylko zrobi się chłodniej. Zupełnie zapomniałam, że jestem na odwyku. Wizyta u terapeuty mile widziana.

                Ale o mydle nie zapomniałam.


                Godz. 15:15

                Pierwszy cukierek zjedzony.


                Godz. 15: 17

                Drugi cukierek stracił życie.


                Godz. 17:00, dom

                Już nie ma o czym mówić. Cukierki rozpłynęły się w powietrzu.


                Godzina 20:20

                Idę do sklepu po dużą (promocyjną oczywiście) Pepsi, żeby mój mężczyzna mógł się obudzić. Oczywiście zgłaszam się na ochotnika, bo jak nie pójdę do sklepu, to nie napiję się wraz z nim Pepsi.

                Do pepsi przykleiły mi się wafelki (bo kolega przychodzi i trzeba będzie go czymś poczęstować, choć w głębi duszy wiem po co mi te wafelki…), jeden Grzesiek (ale bez czekolady- sukces!) i ciasteczka petitt-beurre. Wiadomo, to do pracy, żeby przetrwać pierwsze dni terapii i zagłuszyć psychiczny głód.

                Grzesiek zniknął w połowie drogi do domu.

                Pepsi zniknęła w domu.

                Kompletna klapa.


                Godz. 21:30

                Poszłam „pobiegać”, żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia. Moje bieganie, które reaktywowałam po 15 latach nic nie robienia i zajadania się słodyczami, w gruncie rzeczy polega na minutowym bieganiu i pięciominutowym marszu i tak na zmianę przez pół godziny. Na więcej nie mam siły.

                Ważne, że wydaje mi się, iż spaliłam to, co zeżarłam w ciągu dnia.


Dzień 2: MOŻE TYM RAZEM SIĘ UDA.


                Godz. 6:05

                Łyk resztek Pepsi z wczoraj na pobudzenie.


                Godz. 6:10

                Przeglądam szafki i lodówkę i decyduję się na banana, jabłko, petittki kupione wczoraj i gorzką czekoladę, aby mieć czym zatrzymać atak wroga. Wolę ją mieć w zanadrzu i tak ugasić pragnienie, zamiast lecieć po pracy do Tesco po moja promocyjną czekoladę, którą wczoraj zostawiłam w sklepie. Toć dziś też upał. Musi poczekać. Kto wie, może już wtedy nie będzie mi potrzebna?

                Czy ja słyszę czyjś pusty śmiech?


                Godz. 11:17

                Pierwszy poważny atak. Zagłuszyłam go rogalikiem z twarożkiem, choć ręka wyciągała mi się po ciasteczka. Wytrwałam. Dziś wychodzę godzinę wcześniej, żeby pozałatwiać sprawy, ominę więc najgorszą godzinę. No i zajmę czymś umysł.


                Godz. 12:07

                Drugi poważny atak. Myślę o tym, aby otworzyć puszkę Pepsi, którą zachomikowałam w pracowniczej lodówce kilka dni temu. Wydaje mi się, że lepiej jest wlać płynny cukier, niż przemycony w czekoladzie. Bo to w końcu z uzależnieniem od czekolady walczę. Choć i z Pepsi należałoby coś zrobić. Jeszcze przemyślę sprawę, czy otworzyć puszkę… pandory.


                Godz. 12:17

                Chyba nie uda mi się wygrać.


                Godz. 12:19

                Ten dźwięk otwieranej puszki i syk uchodzącego dwutlenku węgla… Mniam.


                Godz. 12:20

               Zjem jabłko. To odwróci moją uwagę od puszki z zimnym napojem w lodówce. Myślałam, że podczas upałów nie mam aż takiej ochoty na słodycze. No ale to w końcu maj, ciepłe dni przyszły tak nagle, że mój organizm jeszcze się nie przestawił na letnie trawienie.

              Godz. 13:29
             Natrętne myśli o Pepsi i oszronionej od zimna puszce dały mi się tak we znaki, że pobiegłam do lodówki. I nie wróciłam z pustymi rękami.

              Godz. 13:41
              Wpatrywanie się na zmianę to w puszkę, to w zegar dało taki rezultat, że odniosłam Pepsi. Zaraz wychodzę do domu. Nie chcę pić na szybko, tylko delektować się każdym łykiem.
              Jutro też jest dzień...


                   Godz. 14:00



                   Wychodzę do domu z wielkim uśmiechem na ustach. Udało mi się nie zjeść niczego, czego musiałabym się wstydzić. Pełen sukces. Choć powinnam się zbesztać za te myśli o Pepsi. Ale kiedy jest się w takim stanie uzależnienia jak ja, każdy mały sukces cieszy.


                  Godz. 17:00

                  Nieopanowana chęć na coś słodkiego. Z pomocą spieszy budyń. Oczywiście czekoladowy. Po zjedzeniu dużego budyniu czuję się tak syta, że spokojnie mogę sobie powiedzieć, że już nic więcej dzisiaj nie będę potrzebować.

                 Godz. 18:05

                 Wypad do pobliskiego osiedlowego sklepiku po… już nie pamiętam po co, ale na pewno było to coś ważnego. Przy okazji zaopatrzyłam się w czekoladowy serek Bakuś na jutro do pracy.

                  Godz. 20:09

                 Mała niesnaska z mężczyzną wzmaga nieśmiało szepczącą mi do ucha ochotę na słodycze. Biegnę do sklepu, gdzie zaopatrzam się w Grześka bez czekolady, którego zjadam w trzy sekundy. Okruchy na bluzce każdemu przechodniowi uzmysławiają, że właśnie minął żarłacza czekoladowego. Ale przynajmniej humor mi się poprawił.

                  A może wykorzystałam tę niesnaskę jako wytłumaczenie tego, że miałam ochotę na tego Grześka już od kilkudziesięciu minut? Nieważne. Ważne, że coś dobrego z tego wyszło. To znaczy smacznego :)

                 Godz. 20:30

                 Pół godziny „biegania” dla spokoju sumienia. W domu zjadam płatki z mlekiem, aby nie myśleć o pasku gorzkiej czekolady schowanej w szafie.


Dzień 3: DZIEŃ PRÓBY.

                 Godz.  7:30

                 Napad głodu. Myślę, czy nie zacząć dnia od czekoladowego serka, ale to by znaczyło, że na popołudniowy napad głodu psychicznego nie będę miała żadnej tarczy obronnej. Zaczynam więc dzień od wczorajszej puszki Pepsi.

                Sączę ją kilka godzin, ciesząc tym duszę i ciało.

                Godz. 11:00

                Pierwszy psychiczny głód odepchnięty kanapkami i kilkoma łykami odgazowanej, ale wciąż pysznej Pepsi. Czekoladowy serek spoziera na mnie spod uchylonych drzwi szafki.

                Godz. 12:15

                Od rana pobolewają mnie plecy od wczorajszego biegu. Mój kręgosłup nie rozumie, że robię to dla jego dobra i buntuje się dość nieprzyjemnie. Chyba chce mi powiedzieć, że zamiast jeść i biegać, wystarczy żebym przestała jeść i nie będę musiała biegać. Łatwo ci powiedzieć Kręgosłupie, Ty nie masz mózgu, który nakazuje Ci jeść słodycze dla zabicia nudy.

                 Na szczęście zbliża się weekend. Będzie mi łatwiej trzymać się z dala od słodkiego.

                 Najgorzej będzie rano, bo w domu są wafelki. Czekoladowe. I nawet wiem dokładnie, w którym miejscu szafki leżą. Muszę je wyrzucić z pamięci. To już trzeci dzień mojej walki z uzależnieniem, a wydaje się, jakby to był pierwszy.

                 Chwileczkę… to jest dzień pierwszy, bo poprzednie się nie liczą! Przecież jadłam słodycze!

                  Ale próbowanie też się liczy, prawda?

                  Godz. 13:51
                 
                  Czekoladowy serek Bakuś na przywitanie zbliżającego się weekendu.

                  Godz. 14:39
                  Kostka czekolady, bo już mi ślinka napływa do ust na samą myśl.

                  Godz. 14:41
                  Druga kostka, bo to przecież weekend, więc należy świętować.

                  Godz. 14:43
                   Ale mi się chce pić. Najlepiej bym sobie wypiła Pepsi...

                  Godz. 14:58
                  Zjadłam cały pasek. To powinno uciszyć głodka na kilka godzin.

                  Godz. 15:35
                  Wycieczka do biblioteki po "Lolitę". W drodze powrotnej odwiedzam Polo market i zaopatruję się w kilogram bananów na ciężkie ataki głodku, kilka paczek budyniu czekoladowego i coś tam jeszcze, czego nie potrafię sobie przypomnieć. Czy to nie dziwne, że pamiętam tylko to, co kupuję na odwyk?
                  Jeden banan zniknął natychmiast. Mmm, bardzo słodki :)

                  Godz. 17:00
                  Lody algidy śmietankowe z bakaliami. Trochę za słodkie. Szkoda, że nie mam Lidla pod nosem, tam mają najlepsze lody czekoladowe za niską cenę. Mogłabym ich zjeść pół litra na raz!

                  Godz. 22:35
                  Podstępny głodek odezwał się pod koniec dnia. Szybka myśl o wafelkach ukrytych w szufladzie w kuchni zabita płatkami z mlekiem.

Dzień 4: JAK DŁUGO JESZCZE WYTRWAM?

                  Godz. 9:45
                  Budzę się z męczącą potrzebą zjedzenia czekolady. Gdy ją artykułuję, mój mężczyzna przypomina mi o wafelkach "dla gości". Przekonujemy siebie nawzajem, że jesteśmy swoimi gośćmi i wafelki mogą nam posłużyć za śniadanie. On też od razu wiedział, jak tylko przyniosłam je do domu i oznajmiłam, że są dla gości, że tak naprawdę kupiłam je dla nas.

                 Godz. 11:05
                 Rzucam się na płatki z mlekiem. Przygotowuję je sobie pospiesznie, a obok mnie leży otwarte przez mojego mężczyznę opakowanie czekoladowych wafelków. Odwracam od nich wzrok i skupiam się na mleku, aby nie rozlać go poza miskę z płatkami. Nie po to zwalczyłam rano potrzebę zjedzenia słodkiego, żeby się teraz poddać.
                Skończyło mi się mleko do płatków. Muszę się jak najszybciej zaopatrzyć w nowy kartonik, inaczej pozostanę bezbronna wobec głodka. Budyń też wymaga mleka...

                Godz. 11:51
                Banan na zachętę. Szybko przygotowuję potrzebne do wycieczki rzeczy (książka, koce i suchy chleb) i uciekam na rower, uciekając jak najdalej od paczki wafelków.


               Godz. 13:45

               Z powodu deszczu nie wybrałam się na piknik z książką, tylko pojechałam popatrzeć jak znajomi grają w tenisa. Poczęstowali mnie ciastem, więc wzięłam trzy kawałki. Ciasto jadam, bo to nie słodycze. Tak sobie przynajmniej tłumaczę.

               Dostałam zaproszenie na wieczornego drinka. Będą słodycze, ale nie odmówiłam swojego towarzystwa.



               Godz. 17:00

               Idziemy na zakupy z mężem, bo nie lubimy przychodzić z pustymi rękami. Decydujemy się na ptasie mleczko Wedla o smaku kokosowym. Oczywiście dlatego, że było w promocji i byliśmy ciekawi jego smaku. Mój mąż lubi kokos, a ja zawsze jestem ciekawa nowych smaków, jeśli chodzi o słodycze. Kiedyś nawet marzyłam, aby być testerem słodyczy. Ale teraz wiem, że byłoby to zgubne. Nie potrafię się przecież nawet „przejeść” słodyczami, więc moja praca nigdy by mi się nie znudziła. Ile bym ważyła po roku takiej pracy, skoro po 5 latach pracy siedzącej przytyłam 15 kilogramów?

              Ostatecznie kupiliśmy dwa opakowania ptasiego mleczka, bo podejrzewaliśmy, że znajomi mogą nie otworzyć pudełka, tylko zatrzymać je dla siebie, a koniecznie chcieliśmy spróbować nowego smaku. Poza tym słodycze w domu zawsze się przydadzą, nigdy nie wiadomo, kiedy może nas ktoś odwiedzić. Chociaż wiedzieliśmy oboje, że kiedy to się stanie, ptasiego mleczka już dawno nie będzie.

              Kupiliśmy też czekoladowe mleczko firmy Zott dla mnie do pracy. Uwielbiam je. A gdy byliśmy już przy kasach, przypomniało mi się, że nie mamy czekolady gorzkiej w domu, więc z aprobatą męża pobiegłam po tabliczkę.

             Myślę, że oboje jesteśmy uzależnieni. Towarzystwo drugiego czekoladoholika na pewno mi to nie pomaga.



             Godz. 18:30 u znajomych.

             Oczywiście inni też przynieśli słodycze, zatem miałam z czym walczyć. Były truskawkowe Paryskie a’la delicje z Biedronki (do teraz żałuję, że nie skosztowałam tej truskawki w galarecie, oblanej czekoladą), waniliowe wafelki, nasze ptasie mleczko i wreszcie ciasteczka z masą krówkową i płatkami migdałów. Walczyłam ze sobą zawzięcie i zjadłam tylko wafelka, bo mi podała koleżanka, a głupio byłoby odmówić, opanowałam się przy ptasim mleczku do jednej kostki, a ciastko z masą krówkową zjadłam tylko dlatego, że ktoś zadał sobie dużo trudu, aby je zrobić. Niegrzecznym by było nie skosztować tego ręcznie robionego specjału z puszki. Ponadto dzielnie towarzyszyła mi pepsi z cytryną i wódką, więc zasłodziłam się niemiłosiernie. Mimo wszystko jednak zaliczam ten wieczór jako mój mały sukces, bo jeszcze kilka dni temu słodka pepsi nie przeszkodziłaby mi w zjedzeniu kilogramów słodyczy.



             Godz. 22:15 w domu.

             Łyknęłam jeszcze szklaneczkę pepsi przed snem. Kupiliśmy litr Pepsi Twist z przeznaczeniem na stół znajomych, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że litr to za mało i nie będziemy się wygłupiać takim marnym podarkiem. No i mój mąż koniecznie chciał się jej napić do obiadu. A przecież nie można sobie wszystkiego odmawiać, prawda?



Dzień 5: DIABEŁ W SZUFLADZIE.



             Godz. 9:00

             Jadę do mamy na rodzinne spotkanie. Obudziłam się późno, nie mam więc czasu na zjedzenie śniadania. Poza tym i tak nigdy nie jestem głodna rano. Spakowałam do torebki banana na drogę, na wypadek nagłego ataku głodu. Wiedziałam, że w mieszkaniu u mamy wyląduję dopiero o 11, wolałam więc mieć coś ze sobą.



              Godz. 11:45

             Mama dzień wcześniej, późnym wieczorem zdążyła upiec ciasto, zachowałabym się więc bardzo niekulturalnie odmawiając skosztowania ciasta. Zresztą ciasto to nie słodycze. Czy ja się powtarzam?

             Udało mi się nawet przywieźć bratanicy czekoladę dla dzieci w stanie nienaruszonym. Przed rozpoczęciem terapii odwykowej czekolada byłaby w niezłych tarapatach, tym bardziej, że była to pierwsza rzecz, na jaka padał wzrok po otwarciu lodówki. Chyba jestem masochistką, że ją tam umieściłam.



             Godz. 19:14

             Cały dzień na jedynie dwóch kawałkach ciasta. Jest się z czego cieszyć. Tylko ta gorzka czekolada przy komputerze, przy którym zasiadł mój mąż, kole w oczy. Próbuję o niej zapomnieć wczytując się w hipnotyzującą „Lolitę”. Całkiem udany wybieg.



              Godz. 21:15

              Zmęczona przygodami przysnęłam na pół godzinki. Obudziłam się rześka, wypoczęta i głodna. Nie myśląc wiele podeszłam do szuflady w kuchni i wyjęłam dziewicze opakowanie kokosowego ptasiego mleczka. Jego obraz przechowywałam pieszczotliwie w pamięci cały dzień. Powiedziałam sobie, że zatrzymam się na kostce lub dwóch.



              Godz. 21:30

              Biegnę po ciemnych chodnikach, ściskając butelkę wody i uciekając przed wyrzutami sumienia. Z mojej przyczyny zniknęło 6 kostek ptasiego mleczka. Nie wiem jakim cudem udało mi się zamknąć opakowanie i wyjść z domu.



Dzień 6: POWRÓT DO RUTYNY
 

              Godz. 6:05

              W pośpiechu pakuję wiktuały na poniedziałkową walkę z rutyną w pracy. Już wczoraj obiecałam sobie, że nie wezmę ze sobą ani jednej kosteczki ptasiego mleczka. Zostawiłam przecież w pracowniczej szufladzie nienaruszone opakowanie Pettit Beurre i tabliczkę gorzkiej czekolady bez jednego rządka. To powinno wystarczyć. W mojej torbie znalazło się więc jabłko, czekoladowe mleczko do picia Serduszko, banan i pomarańcza. Ostatecznie pomarańcza wyskakuje z torebki, bo inaczej nie zmieściłabym normalnego śniadania, czyli kiełbasek drobiowych i resztek z wczorajszego obiadu. Taka ilość jedzenia na przyspieszenie mijających powoli godzin w pracy powinna wystarczyć.



             Godz. 7:00

             Serduszko idzie na pierwszy ogień. Musiałam ugasić straszliwe pragnienie. Chyba był to kac moralny po wypiciu olbrzymich ilości Pepsi na sobotniej imprezie.



             Godz. 9:59

             Jak nie wypiję Pepsi, to zasnę!

             Godz. 12:30
             Kiełbaski drobiowe uratowały mnie przed zrobieniem jakiegoś głupstwa.

             Godz. 13:17
             Od zupełnej dewastacji mózgu wspomógł mnie słodziutki banan i dwa jabłka. Ich krojenie na małe kawałki zajeły mój mózg na kilka minut, pozwalając odpężyć się przed uciążliwą pracą przed komputerem.

             Godz. 14:29
             Zniknął rządek gorzkiej czekolady, ale boląca głowa nie ustała w swoich usiłowaniach, żeby zepsuć mi pierwszy dzień długiego tygodnia pracy. Pewnie chce mnie zmusić do większego szaleństwa niż marne trzy kostki niemal zdrowej gorzkiej czekolady. Ale moje uzależnienie nie ma już nade mną władzy.
            Muszę to sobie powtarzać, aby w to uwierzyć. W końcu w domu czeka pudełko ptasiego mleczka... Niebezpieczna sytuacja. Dobrze, że wieczorem idę na angielski, a po powrocie to już tylko spać.
            Muszę jak najrzadziej pozostawać w towarzystwie słodyczy i możliwości ich zakupienia.

            Godz. 15:45
            Tępy ból głowy zmusza mnie do ucieczki w krainę snu. Sięgam po kostkę anielskiego ptasiego mleczka na dobry sen.

            Godz. 22:00
            Na lekcji języka angielskiego koleżanka zapytała, czy jestem w ciąży. Dość tego agrrrr!
            Wypijam cały sok z puszki ananasów, tak bardzo mi się chce pić po udzielaniu się na lekcji. Nawet nie myślę o spoczywających w szufladzie anielskich kostkach. Idę spać. Idę śnić, że znowu jestem szczupła...

Dzień 7: CO PRZYNIESIE NOWY DZIEŃ

            Godz. 9:05
            Kostka gorzkiej czekolady, ale tylko po to, aby zabić posmak jajek na twardo zjedzonych na śniadanie. 

           Godz. 9:07
           Nie wiedzieć jak i kiedy, przypałętała się druga kostka.

           Godz. 11:55
           Jem ananasy z puszki. Słodkie i jednocześnie zdrowe. Pomijając cukier, który dodano do syropu.

           Godz. 12:05
           Schodzę do archiwum. Fizyczna praca w takt muzyki z mp3 utrzyma mnie z dala od wszelkich pokus.

           Godz. 15:35
           Dzięki pracy w archiwum udało mi się nie myśleć o słodyczach przez resztę dnia w pracy. W drodze powrotnej do domu lekko drgnęło mi serce, gdy zobaczyłam starszą kobietę, z lubością pożerającą wafelka w czekoladzie.

           Godz. 16:00
           W domu zjadłam trzy kostki ptasiego mleczka. Resztą zajął się mój mąż. Razem tego dnia zniknęło całe pięterko. I tym razem to nie ja byłam tym największym żarłokiem. Mój mały sukces!

         Godz. 16:21
         Idę do sklepu, gdzie skupiam się tylko na najpotrzebniejszych rzeczach. Makarony, mleko, cukier, płatki śniadaniowe, czekolada gorzka.
         Czekolada? Jak ona dostała się do mojego koszyka??

         Ale to dla męża...

         Godz. 18:30
         Wybieram się na szybką przejażdżkę rowerową. Słońce świeci zachęcająco, ale mam mało czasu do jego zachodu, więc nie biorę prowiantu, ani koca i książki. Zamierzam jechać co tchu, by zgubić jak najwięcej ze spożytego dziś cukru, a i chcę nacieszyć się jak najdłużej słońcem, zanim zajdzie.

         Godz. 20:30
         Ręce trzęsą mi się z głodu. Przejeżdżam koło Polo marketu. Kilka metrów wcześniej widzę reklamę- kasztanki i tiki taki w promocyjnej cenie 19.99 zł. Mam w kieszeni 5 zł, starczyłoby na 250 g. 
         Podjeżdżam pod sklep, ale stado wyrostków odstrasza mnie mimo ogromnego głodu, który najszybciej potrafię zaspokoić właśnie słodyczami. Ale nie chcę zapłacić za to utratą roweru. Mimowolnie wyrostki ratują mnie przed popełnieniem błędu. Jadę dalej, mając nadzieję znaleźć gdzie indziej coś godnego konsumpcji.

        Godz. 20:40
        Zapiekanka XXL kupiona w przydrożnym barze znika w zastraszającym tempie. Z reguły nie jadam takich specjałów, ale nie mam wyjścia. Albo ona, albo śmierć głodowa. Pęd do domu uspokoił wyrzuty sumienia.

        Godz. 22:58 Dom.
        Słodki pomarańcz na uzupełnienie straconych witamin. 

        Godz. 23:15
        Kończę swój pierwszy i najtrudniejszy tydzień odwyku. Są postępy, choć nadal czuję szybsze bicie serca na widok opakowania po czekoladzie. Ale nie budzę się już z uczuciem nieposkromionej ochoty na słodycze. Nie kupiłam też promocyjnej czekolady z Tesco, mimo iż obiecałam jej, że po nią wrócę. Teraz czuję się wystarczająco silna, aby złamać tę obietnicę. Przede mną kolejny długi tydzień i miliony pokus. Mimo, że pierwsze 7 dni terapii odwykowej pozostawiają wiele do życzenia, kładę się spać z poczuciem spełnionej misji i nadziei na przyszłość. Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, co przyniesie nowy dzień. Jestem pełna optymizmu i sił, by walczyć o swoją duszę. Życzę sobie powodzenia i mówię wszystkim dobranoc :)

7 komentarzy:

Kinga pisze...

Wierzę kochana, że Ci się uda!

Unknown pisze...

Czytając Twojego posta poczułam się jakbym miała przed sobą "Dziennik Bridget Jones". Dosłownie:D

Życzę wytrwałości w przedsięwzięciu i kciuki zaciskam.

:*

Gone_With_The_Books pisze...

Dzięki dziewczyny :* Też mam nadzieję, że się uda. Tym razem :D

Rouquinmonde pisze...

Duuuuuużo siły Ci życzę, bo jest Ci bardzo potrzebna. Gratuluję małych sukcesów i mocno kibicuje :*

Gone_With_The_Books pisze...

Dziękuję Wiolu. Jest bardzo ciężko, ale wiem, że mnie rozumiesz, ponieważ też przechodzisz przez etap odchudzania. Jednak byłoby mi łatwiej, gdyby nie to przeklęte uzależnienie :)

lucia m pisze...

love it!

xx

www.aroundlucia.com
www.aroundlucia.com

Mateusz Domański pisze...

Bardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.