piątek, 28 marca 2014

Odyseja Kosmiczna 2061 - Arthur C. Clark


Jak to możliwe, że Arthur C. Clark wciąż potrafi przyciągnąć maksimum mojej uwagi, pisząc o rzeczach, którymi się nigdy nie fascynowałam i których nawet nie rozumiem, podczas gdy Sylvia Day znudziła mnie swoim „Wyznaniem Crossa”, mimo że poruszała się w tematyce, o której uwielbiam czytać- tematyce uczuć. „Wyznania” czytałam trzy tygodnie, „Odyseję kosmiczną 2061” pochłonęłam w jeden krótki weekend, a właściwie w pół weekendu, gdyż resztę soboty i niedzieli przeznaczyłam na spotkania towarzysko-naukowe. Od „Odysei” nie potrafił mnie odciągnąć nawet kręcący się w pobliżu mąż, domagający się mojej uwagi, podczas gdy „Wyznania” przegrywały nawet z przykrymi obowiązkami. Wygląda na to, że Clark ma niesamowity dar opowiadania, mogący wciągnąć czytelnika w tematykę całkiem mu obcą i jeszcze na tyle mu ją przybliżyć, żeby stała się ona spójną częścią historii, już nie tak obcą. Dzięki Clarkowi Kosmos wydał mi się znajomy jak najlepszy z przyjaciół, a jednocześnie cały czas tkwiło we mnie przekonanie, że jeszcze niejedną niespodzianką zdoła mnie zaskoczyć. Bardzo lubię styl pisarki Clarka, który w genialny sposób łączy elementy naukowe z fikcją. Robi to w taki sposób, że wszystkie najbardziej nieprawdopodobne cuda zdają się być możliwe. Kosmos, w który tak często ucieka mój wzrok w bezchmurną noc, dzięki słowu Clarka staje się groźny, nienasycony i zdolny zniszczyć tak dobrze znany mi świat.
Gdy udaję się w podróż kosmiczną z bohaterami powieści Clarka, wszystko staje się znajome i tajemnicze zarazem. Zaczynam odczuwać napięcie i niepokój związany ze świadomością, że człowiek, mimo wszelkich swoich wysiłków, nigdy nie zdoła opanować potęgi Kosmosu. Ta wiedza zaś budzi we mnie szacunek do tej niszczycielskiej i wciąż nie zbadanej potęgi. Kiedy przebywam w próżni, na statku kosmicznym stworzonym dla mnie w umyśle autora, wśród ludzi, których powołała do życia wyobraźnia Clarka, odczuwam podekscytowanie prawdziwego odkrywcy, a jednocześnie towarzyszy mi uczucie obawy o wyniki moich odkryć. Nigdy nie wiem, czy to, co odkryję, przyniesie korzyść rodzajowi ludzkiemu, czy wywoła atak paniki przed nieznanymi siłami, zdolnymi sterować ewolucją światów. Tli się też we mnie obawa, że w Kosmosie nawet najdrobniejszy błąd może kosztować najwyższą cenę i że nawet najbardziej dopracowane plany mogą zawieść z obliczu potęgi próżni kosmicznej i tajemnic, które skrywa.
Uczucia te towarzyszą mi przez całą magiczną podróż, którą oferuje mi w swoich powieściach Clark, a to wszystko dzieje się przy akompaniamencie świadomości, która wciąż stara się dojść do głosu i przypomnieć mi, że to, co czytam, to zwykła fikcja literacka. Jednak talent Clarka objawia się także w tym, że jego opowieści potrafią zepchnąć tę świadomość w nieznane mi zakamarki mózgu i sprawić, że wszystko staje się prawdziwe. Nagle otwiera się przede mną Kosmos, ze swoją zabójczą próżnią, wszystkimi gwiazdami i nie odkrytymi światami, z planetami Układu Słonecznego, jedynego układu, który udało się poznać ludzkości. Zaczynam wbrew rozsądkowi wierzyć  w to, że poza naszym układem, gdzieś pomiędzy gwiazdami, znajdują się inne światy, daleko bardziej od nas rozwinięte i dużo bardziej inteligentne, niż którykolwiek z ludzkich geniuszy. I z każdą stroną książki narasta we mnie napięcie i obawa o to, co za chwilę odkryje ludzkość. A kiedy kończy się książka, odkładam ją w zdumieniu, bo zdaję sobie nagle sprawę, że nie tylko nie nudziłam się ani przez sekundę, mimo iż dużą część książki zajmuje astronautyka, nauka, która nigdy nie będzie moją mocną stroną, ale też nie potrafię od razu zapomnieć o tym, co przed chwilą przeczytałam, bo ogarnęła mnie zaduma nad bezkresem Kosmosu i wszystkich jego tajemnic, których tak zazdrośnie strzeże przed ograniczonym ludzkim umysłem. Do tego nagle stwierdzam z żalem, że jeszcze nie chcę się rozstawać z gwiazdami, planetami i ich satelitami i zaczynam żałować, że nie mam przy sobie kolejnej części, którą mogłabym natychmiast zacząć czytać. I w tym się według mnie objawiają największe talenty pisarskie. Umiejętnością związania na zawsze umysłu i serca czytelnika ze swoimi historiami zawartymi w książkach.
A o czym jest trzecia cześć serii „Odysei Kosmicznej”? Tym razem, w 60 lat po ostatniej wyprawie kosmicznej, mającej na celu zbadać tajemniczy Monolit, unoszący się obok Jowisza, Układ Słoneczny wygląda inaczej, niż znamy go w obecnym układzie sił. Implozja Jowisza i jego przemiana w gwiazdę, sztuczne słońce zwane Lucyferem, wywołane działaniem milczącej czarnej płyty, wpłynęło nie tylko na ludzi, którzy nie byli już uzależnieni od wschodów i zachodów starego Słońca, ale i na satelity dawnego Jowisza. Ganimedes, jeden z satelitów dawnego Jowisza, jest już zasiedlony przez ludzi, naukowcy bliżej poznają również inne satelity,  zmieniające się pod wpływem działania nowego słońca. Ludzkość ma bardzo wiele do odkrycia po zniszczeniu największej planety Układu Słonecznego. Jednak oczy co ciekawszych wciąż są zwrócone ku Europie, jednym z satelitów Jowisza, na którym nieznana inteligencja zabroniła ludzkości lądować. Ale cóż lepiej smakuje niż zakazane jabłko? Tym bardziej, kiedy na tym jabłku kryje się skarb, dla którego potęgi światowe są w stanie porwać statek kosmiczny i złamać zakaz, być może przynosząc tym samym zgubę dla ludzkości? Wciąż pozostaje też zagadką, kim są istoty, które stworzyły Monolit, narzędzie tak potężne, że zdolne zniszczyć planetę i przemienić ją w gwiazdę? I co też znajduje się na Europie? Co jest na tyle cenne, aby przerwać trwające cztery miliony lat milczenie istot z gwiazd, w celu wysłania ludzkości ostrzeżenia przed nadmierną ciekawością? Jednak najważniejsze pytanie pojawia się na końcu książki- co się stanie, kiedy nowe słońce, odpowiedzialne za wybuch ewolucji na Europie i podtrzymujące przy życiu tę ewolucję, zgaśnie i Europa znowu zacznie pokrywać się zabójczą wieczną zmarzliną? Czy Europejczycy będą potrzebować nowego świata do życia? I jeśli tak, to w którą stronę się zwrócą?
I jak tu nie chcieć rzucić się chciwie na kolejną i zarazem ostatnią część „Odysei Kosmicznej”?

niedziela, 16 marca 2014

Wyznanie Crossa - Sylvia Day


             Po tym, jak Eva dowiaduje się o strasznej zbrodni, którą popełnił Gideon Cross, by ją uratować, oboje starają się żyć normalnie. Wciąż jednak czai się w nich obawa, że wszystko się wyda i nigdy już nie będą mogli być razem. Muszą ukrywać swój związek przed światem, aby uwiarygodnić doniesienia o ich zerwaniu i ochronić w ten sposób Gideona przed podejrzeniami. Eva stara się też zapomnieć o uczuciu zranienia i odrzucenia, które wciąż w sobie tłumi od czasu, jak Gideon udawał wobec niej obojętność. Wciąż też muszą walczyć z demonami przeszłości, które uporczywie wracają i burzą spokój odradzających się dusz. Najważniejsze jednak zadanie stoi przed samym Gideonem. Czy uda mu się żyć normalnie po tym, co przeżył jako dziecko? I czy wreszcie Eva bez obawy będzie mogła spać z nim w jednym łóżku? Czy ten trudny związek ma szansę przetrwania?  

              Wreszcie udało mi się przeczytać „Wyznanie Crossa”. Minęło sporo czasu od momentu, gdy rozstałam się z bohaterami serii. Po drodze trafiło mi się kilka innych książek, które chciałam przeczytać, a kiedy wreszcie przyszedł czas na „Wyznanie Crossa”, upłynęło kilka dodatkowych tygodni, zanim przebrnęłam przez całą książkę. Zastanawiałam się ostatnio, dlaczego tak się dzieje, że ciągle odkładam niedokończoną książkę na półkę. Najpierw zrzucałam winę na chroniczny brak czasu i fascynację stroną do nauki języków obcych, którą jakiś czas temu poleciła mi koleżanka. Tak się w zatraciłam w nauce, że codziennie siedziałam na tej stronie i poznawałam od nowa tajniki języka włoskiego, którego kiedyś się uczyłam. Uznałam więc, że to właśnie ta strona jest największym winowajcą, odciągającym mnie od książki Sylvii Day.
Jednak wczoraj, wróciwszy z pracy, postanowiłam wreszcie dokończyć książkę, tym bardziej, że czekała już na mnie kolejna pozycja, której, nawiasem mówiąc, nie mogę się już doczekać. Tymczasem zostało mi około 100 stron „Wyznania Crossa” do przeczytania i chciałam to zrobić bez przerywania sobie. Bo pomyślałam również, że przez brak wolnego czasu, którego większość poświęcałam na naukę języków, nie potrafiłam wczuć się w Crossa, gdyż ciągłe przerywanie nie najlepiej służy więzi pomiędzy czytelnikiem a czytaną historią. Jednak teraz już wiem, że szukałam przyczyn nie tam, gdzie one faktycznie zaistniały. Bo przecież, gdy książka jest interesująca, nie potrafią mnie od niej ociągnąć żadne inne obowiązki.
              I właśnie wczoraj, kiedy odcięłam się od wszystkiego innego i zagłębiłam się w „Wyznanie Crossa”, dotarła wreszcie do mnie z pełną świadomością prawda, która już wcześniej tliła mi się w głowie, a którą spychałam w podświadomość, bo nie chciałam w nią uwierzyć.
             Teraz już wiem, że przyczyną, dla której nie mogłam dokończyć tej książki, była zwykła nuda, która zakradła się pomiędzy karty. Zaczęłam się najzwyczajniej nudzić przy trzeciej części serii o Gideonie Crossie i Evie Tramell. 516 stron opowiadania o niczym szczególnym. Zapchanie książki podobnymi scenami seksu, które zaczęły coraz bardziej trącać pornografią. Autorka z lubością oddawała się opisywaniu scen miłosnych między Evą i Gideonem, używając podobnych sformułowań, częstych powtórzeń i sprośnych nazw, spychając tym samym główną historię na bok. Usuwając ją w cień sprawiła, że czasami miałam wrażenie, że czytam Harlequina połączonego z pornograficznym opisem fizycznego aktu namiętności, pomnożonego przez dziesiątki razy. 

             Zrobiło się potwornie nudno. Nic się nie działo, prócz seksu, seksu i seksu. Przez te niepotrzebnie powielone opisy seksualnych zmagań pomiędzy bohaterami, przez ciągłe podkreślanie, jak bardzo główną bohaterkę podnieca w Gideonie niemal wszystko, od brzmienia głosu, do sposobu, w jaki na nią patrzy i przez wkurzające powtórzenia, z podkurczaniem palców u stóp na czele, zaczęło wiać nudą, a ten wiatr oddalał mnie coraz bardziej od czytanej historii. W pierwszych dwóch częściach autorka przekonała mnie, że tych dwóje do siebie należy i są sobie potrzebni do życia jak tlen i to mi wystarczyło. Sylvii Day udało się dobrze wpleść to uzależnienie od siebie w historię poprzeplataną seksem i niepotrzebne było wg mnie dalsze skupianie się na tym wątku w trzeciej części. Było to nie tylko nudne, ale i denerwujące. Ciągle czekałam, aż coś zacznie się dziać, a musiałam się stale przedzierać przez zapychające stronice erotyczne sceny. Myślę, że gdyby skrócić część erotyczną do niezbędnego minimum, pozostałoby 300 stron, w których spokojnie można by było zawrzeć dalszą część trudnej miłości. Tymczasem autorka uparła się, aby zanudzić czytelnika opisem tego, jak bardzo Eva i Gideon są szczęśliwi w łóżku i poza nim.
           Druga część serii przyniosła niespodziewane zakończenie, skupiając całą moją uwagę i wzmagając apetyt. Nie mogłam się doczekać kolejnej części. Byłam ciekawa jak Eva i Cross poradzą sobie z tym, co zrobił Gideon. Niestety w „Wyznaniu Crossa” wątek zbrodni został zepchnięty na pobocze i czasem wyciągany na światło dzienne, dla przypomnienia czytelnikowi, że jest na co czekać i że wkrótce akcja się zagęści. Że jest to coś więcej niż książka pornograficzna bez fabuły.  Jednak ta przynęta działała na mnie tylko na początku. Bo ile można czekać? W końcu każda przynęta, której nie można złapać, znudzi się, prędzej czy później. Czytałam więc książkę dalej głównie przez sympatię do poprzednich części i dlatego, że nie zwykłam odstawiać książki na półkę tylko dlatego, że nie dostałam tego, czego się od niej spodziewałam. Książka musi być naprawdę nudna, abym zdecydowała się skazać ją na wieczne niedokończenie. A jednak w „Wyznaniu Crossa” cos się tliło, jakiś niewykorzystany potencjał, na który wciąż liczyłam. Niemożliwe mi się wydało, aby autorce, która dała mi dwie ciekawe książki, nagle zabrakło pomysłu na poprowadzenie ciągu dalszego tej historii.
           Niestety dopiero na 100 ostatnich stronach znalazłam cień dawnej Sylvii Day, a prawdziwe zaciekawienie ogarnęło mnie przy samym końcu. Trochę to bez sensu, żeby przez większą część książki trzymać czytelnika w jako takim poczuciu nudy, aby na ostatnich stronicach zagęścić wreszcie akcję. I teraz nie wiem, czy mam oczekiwać z niecierpliwością kolejnej części, czy też postawić na niej krzyżyk w obawie, że nic mnie już w tej opowieści nie będzie mogło zainteresować. Myślę jednak, że dam autorce jeszcze jedną szansę i po raz kolejny spróbuję się wczytać w trudną miłość Evy Tramell i Gideona Crossa.
           Jest jeszcze jedna sprawa, która trzyma mnie przy tej książce. Jestem romantyczką i wciąż wierzę w prawdziwą miłość, mimo tego, co widzę wokół siebie. Sylvia Day zaspokaja mój głód  miłości silnej i uzależniającej, gdzie dwoje ludzi nie potrafi bez siebie żyć. Gdzie bohaterowie są o siebie diabelnie zazdrośni i liczy się dla nich tylko ta druga osoba i uczucie miłości, którym się nawzajem obdarzyli. Uwielbiam widzieć to uzależnienie w bohaterach, w ich czynach i słowach. Wprawdzie ostatnia część przyniosła więcej pustej gadaniny (głównie ze strony Evy, jej monologi na temat ogromu uczucia, jakie ma dla Gideona, skutecznie zabijały moją wyobraźnię) niż czynów, jednak znalazłam też kilka prawdziwych wyznań miłości w gestach i dialogach pomiędzy bohaterami.
            I to mnie w tej książce najbardziej kręci. Nie erotyczne sceny, na które przede wszystkim postawiła autorka, ale gesty i czyny wyrażające wyjątkowe uczucie, czy próby pokonywania własnych słabości dla drugiej osoby i otaczanie drugiej osoby opieką, aby uchronić ją od cierpienia. To mnie wiąże z bohaterami silną, niewidzialną nicią i nie mogę tak po prostu się poddać, tylko dlatego, że jedna z części mnie zawiodła.
            A teraz z innej beczki. Część ludzi zastanawia się, co czytać po Crossie i Greyu. Z odpowiedzią na to pytanie przychodzi sama Sylvia Day ze swoim kolejnym cyklem „Strażnicy Snów”, w skład której wchodzą: „Rozkosze nocy” i „Żar nocy”. Ostatnia z tych dwóch pozycji wpadła mi wczoraj w rękę w Biedronce. Zobaczyłam znane nazwisko, podobną szatę graficzną jak przy Crossie, więc z ciekawością przeczytałam, o czym jest owa pozycja. Wygląda na to, że  Sylvia Day gustuje obecnie w skompilowanych historiach miłosnych, ponieważ ponownie znajdujemy dwoje bohaterów, z których przynajmniej jedno dźwiga straszne brzemię, z którym drugi z bohaterów będzie musiał sobie poradzić. Po raz kolejny autorka stawia przed nami oszałamiającego mężczyznę, marzenie każdej kobiety, który jednak jest równie niebezpieczny, co namiętny, oraz wyjątkową kobietę, która jako jedyna będzie w stanie zmierzyć się z demonami jego przeszłości. Brzmi znajomo? Zatem do dzieła! Zamiast czekać z utęsknieniem na czwartą część serii o Crossie, umilmy sobie czas „Żarem nocy”.

        Co do daty ukazania się "Captivated by You" nie mam dobrych wieści. Na stronie Sylvii Day wciąż mamy komunikat: "The release date will be announced and pre-ordering will become available once the book reaches the final stages of production." Czyli innymi słowy- nie wiadomo kiedy będzie książka. A trzeba będzie jeszcze poczekać na polskie wydanie. Nawet jeszcze nie wiadomo jak będzie wyglądała okładka. Dobra wiadomość jest taka, że sprawdziłam tę informację dnia 24.06.2014, a chowała się ona w zakładce: COMING SOON :)