Z każdym rokiem, gdy wyjeżdżam za
granicę, przekonuję się coraz bardziej, że nie ma lepszego sposobu podróżowania
nad ten zorganizowany na własną rękę. Jest trudniej, czasem bardziej
stresująco, to prawda, ale wszystkie szczegóły zapadają głęboko w pamięć, a
każdy taki wyjazd staje się wyjątkowy, nawet jeśli zdarzały się po drodze rzeczy
nieprzewidziane, a nawet mniej przyjemne.
Nigdy nie zapomnę, jak przypadkowo zorganizowałyśmy sobie z koleżanką pokój do spania we włoskim Turynie i żadna z nas nie zwróciła uwagi na opis pokoju, gdzie wyraźnie zaznaczona była informacja o posiadaniu przez właścicieli mieszkania kotów. Niby mała niedogodność, ale dla osoby uczulonej na kocią sierść sprawa staje się jak najbardziej poważna. Cóż, może i udałoby się rezerwację odwołać, ale że wszystko zorganizowane było praktycznie w dzień wyjazdu, a na zamawianie kolejnego pokoju zwyczajnie nie było nas stać, trzeba było stawić czoła przeciwnościom losu.
Ta szalona noc w Turynie pozostanie w mojej pamięci do późnej starości. Gorączkowe kombinowanie jak zaradzić dusznościom i ostrym napadom kaszlu, przynajmniej do rana, do momentu, gdy otworzą sklepy i będzie można kupić wapń, pomagający w przypadkach podobnych uczuleń. Ten strach, że będziemy musiały się wyprowadzić w środku nocy, bo koleżanka nie będzie mogła wytrzymać w takich warunkach ani jednej godziny. Jednocześnie kulanie się ze śmiechu z powodu własnej głupoty i nieodpowiedzialności. Prawdziwie niezapomniana noc pod dachem niczego nieświadomych gospodarzy. Do ostatniego dnia pobytu utrzymałyśmy w tajemnicy nasz mały sekret, nie chcąc wyjść na największe idiotki świata. Natomiast do dzisiaj jest to jedno z naszych ulubionych wspomnień z całego przecudownego magicznego wyjazdu.
Ale nic tak naprawdę nie było ważne, wszystkie niedogodności stały się niewielkimi trudnościami, które łatwo można było pokonać. Liczyło się tylko to, że byłyśmy tam, z uśmiechniętymi twarzami, ogrzewając się w dawno niewidzianym słońcu, powtarzając sobie raz po raz czym sobie na to zasłużyłyśmy. I chociaż strach, czy sobie poradzimy, czy dogadamy się z naszymi gospodarzami po włosku, czy dogadamy się ze sobą nawzajem- pozostał, to i tak nasza radość z tego, że stoimy na włoskiej ziemi była nieograniczona.
Jednak to było nic w porównaniu z radością, którą poczułyśmy, gdy okazało się, że nasza gospodyni świetnie mówi po polsku dzięki swoim korzeniom i że jest tak gadatliwa, że od razu powstała między nami nić przyjaźni, która sprawiła, że ten wyjazd stał się jeszcze bardziej wyjątkowy. Jednak największe szczęście poczułam, gdy po raz pierwszy zobaczyłam nasz przestronny, jasny pokój z ogromnym łóżkiem, nakrytym kolorową, ręcznie robioną kapą (i kotem, sprawcą całego wcześniej wspomnianego zamieszania), z dużym balkonem, na którym przesiedziałyśmy całe przedpołudnie trzeciego dnia naszej wycieczki, gdy ból kolana uniemożliwił nam naszą wcześniej zaplanowaną przechadzką po Turynie. Doskonale pamiętam to uczucie spełnienia i radości (a było to dwa lata temu), gdy nie mogłam przestać pstrykać zdjęć klimatycznego widoku z naszego balkonu. Patrzyłyśmy na przepiękne stare kamienice naprzeciwko rozmarzonym wzrokiem, wygrzewając się w piżamach na słońcu jak kotki, nie mając ochoty nigdzie się ruszać. I wcale nie żałowałam, że nie udało nam się tego dnia zobaczyć Turynu, bo po południu tego samego dnia zwiedziłyśmy najbardziej magiczny park, jaki w swoim życiu widziałam. Wszystko tonęło w słońcu, a my z koleżanką co chwila przystawałyśmy, aby zrobić zdjęcia nad rzeką i sławnym pomostem z kamienia, który musi zobaczyć każdy, kto choć na chwilę zatrzyma się w swej podróży w Lanzo.
Z tym turyńskim
pobytem wiąże się tak wiele wspomnień, że nie da się każdego wymienić. Ale w
tym wszystkim górowała niesamowita radość. Radość z wolności, jaką czułyśmy
obie z koleżanką, radość z tak małych rzeczy jak choćby przejażdżka nowoczesnym
pociągiem z Lanzo do Turynu, gdy za oknem uciekały widoki tonących w słońcu
obrazów włoskiej wsi. Było też zakłopotanie, gdy nie wiedziałyśmy gdzie
wysiąść, zmuszone pytać łamanym włoskim o drogę. A to uczucie ciepła, gdy
każdy, kogo pytałyśmy o pomoc czy drogę, starał się pomóc nam najlepiej jak
umiał, było naprawdę czymś wspaniałym. Z podróżowaniem pociągiem związana jest
również ta zabawna sytuacja, kiedy drugiego wieczoru wracałyśmy z Turynu do
Lanzo, a cały pociąg wiedział już gdzie jedziemy i gdzie chcemy wysiąść, bo
przemiły konduktor postanowił wszystkich podróżnych o tym powiadomić, aby każdy
mógł dopilnować, abyśmy wysiadły na właściwym przystanku. Gdy myślę o tamtych
lutowych wakacjach od razu przypomina mi się to uczucie irracjonalnego strachu,
gdy wałęsałyśmy się po opustoszałych, wąskich uliczkach Balangero o zmroku,
opowiadając sobie historie o wampirach, które zamieszkiwały mijane przez nas
domy z przesłaniającymi niebo dachami z czerwoną dachówką. Zaraz po tym
przychodzi wspomnienie zapierającego dech w piersiach widoku z najwyższego
wzgórza Balangero, z panoramą na czerwone dachy, z dniem kładącym się spać pod
nami, z ostatnimi trelami ptaków, które żegnały mijający dzień, my zadziwione
otaczającym nas pięknem, podziwiając je z równoczesnym strachem w sercach, że
nie zdążymy na ostatni pociąg do Lanzo i utkniemy w wampirzym miasteczku.
Każda najmniejsza podróż po okolicznych miejscowościach, a nawet po samym Lanzo, była czymś niezwykłym. Czy to szwendałyśmy się po nocach po
2014 |
Same place in 2017 |
Ale na pewno nie zapomnę tego drugiego dnia, gdy za namową Lyuby pojechałyśmy do Venarii, specjalnie po to, aby obejrzeć zamek królowej, który akurat tego dnia był zamknięty i przez przypadek trafiłyśmy na najpiękniejszy park z Alpami w tle i wiosennym słońcem, które grzało tak mocno, że musiałyśmy trzymać kurtki w ręku, by na końcu przesiedzieć godzinę pod nasłonecznioną ścianą uczelni, koło niewielkiego magicznego ogródka z drewnianym płotkiem, jedząc krakersy i ciesząc się tym, że słońce razi nas w oczy i nie musimy się nigdzie spieszyć, bo wszystko podczas tej wycieczki zależało od nas. Do tego ten piękny zachód słońca i zmierzch na ulicach Venarii- magia zamknięta w jednym miejscu.
Wiecie, to wszystko by się nie wydarzyło, gdybyśmy nie odważyły się wziąć spraw w swoje ręce. Zawsze zdane na kogoś, mogące liczyć na pomoc naszych mężczyzn, naszych przewodników stada, nagle zostałyśmy same z naszą pomysłowością i zdolnościami przetrwania. A przede wszystkim z siłą wewnętrzną, która pchała nas ku przygodom i odwagą, aby stawić czoła wszystkiemu, co na nas czekało. Zorganizowanie sobie samemu wszystkiego, od A do Z wymaga nie lada odwagi. Zwłaszcza dla kogoś, kto zawsze chował się za plecami innych. Ale jak już raz przekroczy się próg strachu i niepewności, nie będzie już nas mogło nic zatrzymać. A wtedy możliwości staną się nieograniczone.
W samodzielnej organizacji
wycieczki najważniejsza jest właśnie odwaga. Cała reszta ułoży się sama. Gdy
pierwszy raz zamawiałam bilety lotnicze, byłam w tym temacie kompletnie
zielona. Nie ukrywałam tego i prosiłam o pomoc na infolinii, co okazało się
dobrym rozwiązaniem, bo na stronie i tak coś nie działało. Ze strony Airbnb też
nie umiałam korzystać i wyszłam na idiotkę, gdy próbowałam wymienić się numerem
telefonu z naszą gospodynią przed zapłaceniem za pobyt, bo nie miałam czasu
poczytać o tym, że strona pozwala wymieniać dane dopiero po zaakceptowaniu
transakcji, dla bezpieczeństwa obu stron. Gdy znalazłam się już na włoskiej
ziemi pokazanie się ze strony zagubionego turysty zaowocowało tym, że każdy
spieszył nam na pomoc jak tylko umiał, mimo przeszkód językowych. Dzięki tej
przygodzie turyńskiej poznałam nie tylko wspaniałych ludzi, ale także swoje
własne możliwości i umiejętności, o które siebie nie podejrzewałam. Dlatego,
mimo iż Turyn był pierwszym moim całkowicie samodzielnie zorganizowanym
wyjazdem, od czatowania na tanie bilety, przez wybór miejsca, w którym miałam
spędzić swoje niespodziewane ferie, aż do kupienia biletu na pociąg w dniu
poprzedzającym wyjazd, nie wahałam się ani chwili aby podjąć to wyzwanie, bo
czułam wewnętrzny pęd ku przygodzie. Z tego powodu nie bałam się, że mi się nie
powiedzie, a to, że właściwie wszystko było robione w dniu poprzedzającym
wyjazd, tylko mi pomogło, bo nie miałam czasu rozważać wszystkich za i przeciw,
jak to zawsze robię. Zamiast tego dzień wcześniej spędziłam na rozważaniu, jak
bardzo tego chcę oraz na myśleniu nad krajem, który chciałam odwiedzić. Zaczęło
się od Barcelony, przez moment stanęło na Sztokholmie, by ostatecznie zakończyć
się piękną Italią.
Po co o tym piszę w kontekście
mojego ostatniego wyjazdu na Kretę? Po to, żeby uświadomić Wam, że najlepsze
rzeczy czekają na Was właśnie wtedy, gdy wyjdziecie poza swoją bezpieczną
strefę komfortu, gdy zechcecie pozmagać się ze swoimi słabościami, gdy sami
przejmiecie ster i gdy wyjdziecie poza to, co oferują Wam najprostsze
rozwiązania. Bo najprostsze nie zawsze oznacza najlepsze.
Gdybym się nie zmieniła od czasu
pierwszej zagranicznej wycieczki na Teneryfę, podejrzewam, że przestałabym
podróżować w ogóle, a już przynajmniej nie wyszłabym poza hotel i nie poznała
ludzi, kultur, krajobrazów i tak naprawdę świata. Jaki jest sens w
podróżowaniu, gdy ograniczamy się do gotowych pakietów all inclusive, które są
zaprogramowane tak, żeby w ogóle nie opuszczać hotelu? Czy na tym polega odpoczywanie?
Ten, kto nigdy nie zaznał niczego innego powie „tak, tak właśnie wygląda
relaks, tego właśnie oczekuję po roku tyrania”. Natomiast ci, którzy przełamali
tę złudną regułę, dowiedzieli się, że umysł najlepiej odpoczywa, gdy musi
zmierzyć się z łamigłówkami życia i gdy nic go nie ogranicza. Ani strach, ani kuszące
pójście na łatwiznę. Gdy damy sobie swobodę wychodzenia poza to, co dostajemy
na tacy, otworzymy się na wszystko, co oferuje nam świat. I będziemy z tego zadowoleni,
mimo że w chwili obecnej nie wyobrażamy sobie spędzać czasu na szukaniu
mieszkań, przeglądaniu map i siedzeniu w samochodzie czy tramwaju, albo nawet
łapaniu stopa, gdy jesteśmy na długo wyczekiwanych wakacjach. A prawda jest
taka, że właśnie podejście, iż nie boimy się wyzwań, spowoduje, że wbrew temu
co może się wydawać, właśnie wtedy najbardziej się zrelaksujemy. Wtedy, gdy
będziemy musieli pokonywać przeszkody i pokażemy samym sobie, że stać nas na
wszystko. Gdy umysł odpoczywa, odpoczywa całe ciało. A gdy dajemy umysłowi zadania
do rozwiązania, które są inne niż te, z którymi musimy się mierzyć codziennie w
życiu, wówczas wszystko będzie dla niego świeże i ekscytujące, a cały wyjazd
stanie się jedną wielką i niezapomnianą przygodą, a nasze ciało odpocznie
najbardziej, mimo wszelkich wspinaczek, biegania na autobus i innych
przewidywanych życiowych niespodzianek.
Kiedy decydujemy się skorzystać ze wszystkich dogodności, jakie oferuje nam świat, tak naprawdę nie zaznajemy nic i wiele rzeczy ucieka nam sprzed nosa. Gdybyśmy my, ja i mój mąż, cały czas szli na łatwiznę, nie byłoby Turynu i tych wszystkich zagranicznych wycieczek. Skończyłoby się na miesiącu miodowym na Teneryfie, gdzie już po dwóch dniach nudziliśmy się jak mopsy, bo mieliśmy do dyspozycji wszelkie dogodności hotelu, łącznie z całodziennymi posiłkami i oprócz tego nic więcej. Jedno małe, typowo turystyczne i tym sposobem sztuczne miasteczko i jedna śliczna czarna plaża, z której było mało pożytku, gdy zaczęło padać. Byliśmy na wyspie 7 dni a tak naprawdę nie zwiedziliśmy niczego. Nic nie wiedziałam o tej wulkanicznej wyspie oprócz tego, że czułam do niej antypatię, o czym szeroko rozpisywałam się zaraz po powrocie, całkowicie zawiedziona moim pierwszym w życiu zagranicznym wypadem.
Dopiero rok temu, gdy na
zaproszenie koleżanki, z wielkim ociąganiem udaliśmy się na sąsiednią wyspę,
Lanzarote, otworzyły mi się oczy co do porażki tamtego wyjazdu. A to za sprawą
tego, że tym razem mieliśmy do dyspozycji samochód, a co za tym idzie, całą
wyspę, najdalsze jej zakątki, czasem tak dobrze ukryte przed turystami, że
trzeba było szukać w Internecie wskazówek dojścia. Zanim zdecydowaliśmy się na
ten szalony krok powrotu w hiszpańskie strony, które swego czasu przywitały nas
obco i wstrzemięźliwie, byliśmy już do cna zakochani w Grecji i żaden inny kraj
nie liczył się dla nas (no, może za wyjątkiem przepięknych Włoch dla mnie).
Dlatego pamiętając doskonale uczucie zawodu z Teneryfy, prześwietliliśmy
Lanzarote na satelitarnej mapie google wzdłuż i wszerz, szukając wskazówek
czego możemy się po niej spodziewać. Mapa była bezlitosna, pokazywała pustkę i
jednostajność wszędzie, gdzie nie spojrzeliśmy. Mimo to zdecydowaliśmy się
skorzystać z zaproszenia ze zwykłej oszczędności. Mogliśmy spędzić 2 tygodnie
wakacji praktycznie za darmo, bo nie musieliśmy płacić za mieszkanie, potem się
okazało, że również za paliwo. Każdy zdroworozsądkowy człowiek skorzystałby z
takiej okazji mimo pewnych uprzedzeń, które miał w głowie. Poza tym stęskniłam
się za koleżanką i stwierdziłam, że nawet jak będę nudzić się jak mops, to
zawsze będę miała ją i moje książki.
|
Rzeczywistość okazała się
zupełnie inna. Koleżanka przekonywała mnie mailowo, że Lanzarote jest piękne w
swojej prostocie i wcale nie jednostajne. Szybko okazało się, że miała rację, a
ja już po pierwszej całodniowej wycieczce całkowicie przepadłam. Zakochałam
się w Lanzarote na zabój. W jej majestatycznym spokoju, przepięknych odcieniach
kolorów ziemi, które zmieniały się jak w kalejdoskopie. W jej zatoczkach i
wulkanach. I w jej czarnej ziemi. I gdyby nie to, że mieliśmy do dyspozycji
samochód i osobę, która mogła nam pokazać wszystkie tajemnice, które sama
odkryła po paru miesiącach życia na wyspie, a także poznawać z nami nowe,
wróciłabym pewnie z wyspy tak samo zawiedziona jak z Teneryfy. Tymczasem
spotkała mnie tam przygoda, przyjaźni ludzie i fascynacja wyspą.
Gdy zaś wróciłam z Lanzarote,
zaczęłam szukać informacji o Teneryfie, bo nie mogłam wyjść z podziwu że dwie
sąsiadujące ze sobą wyspy mogą być tak różne i przynosić tak odmienne
wspomnienia i odczucia. Szybko okazało się, że tak naprawdę nie poznaliśmy
prawdziwej Teneryfy, a to, co ukrywała po swojej północno-wschodniej stronie,
zapierało dech w piersiach. Niestety dla mnie było już za późno, straciłam
szansę poznania prawdziwej Teneryfy i jej urokliwych zakątków, bo wtedy, pięć
lat temu, dostałam w prezencie gotową
wycieczkę ze wszystkimi udogodnieniami, w których zabrakło tego, co najbardziej
cenię- wyzwania i przygody. To ostatnie mogłam oglądać tylko na zdjęciach u
innych osób, które wzięły samochód i pojechały przed siebie, aby poznać to, co
leży poza typowo turystycznymi miejscowościami. A ja żałowałam, że również nie
miałam takiej sposobności, że przez bycie wygodnym straciłam możliwości, które
miałam przed nosem.
Oczywiście ktoś może się bronić mówiąc,
że wypożyczenie samochodu to droga rzecz. To prawda, muszę się z tym zgodzić.
Ale muszę również stwierdzić, że to najbardziej wygodna wymówka, jaką człowiek
może wymyślić- pieniądze. Przecież nikt nie każe Wam wydawać ogromnych ilości
pieniędzy, żeby dostać to, co często łatwo zdobyć bez posiadania dużej ilości
gotówki. Trzeba tylko wyjść ze strefy komfortu i zacząć szukać tańszych
rozwiązań.
To prawda, że mogłam z koleżanką
wynająć w Lanzo samodzielny apartament, w którym mieszkałybyśmy jak księżniczki.
Ale wtedy nie poznałybyśmy Lyuby i jej cudownego męża, który gotowy był nas
zawieźć do sąsiedniego miasteczka tylko po to, żebyśmy mogły kupić sobie
pamiątki. Nie miałby nam kto gotować pysznych obiadów niespodzianek, nie
miałybyśmy własnego prywatnego przewodnika, który z największą cierpliwością
objaśniał nam na mapie, gdzie warto pójść i co zobaczyć. Musiałybyśmy same
ogarnąć rozkład jazdy pociągów i nigdy, przenigdy nie dowiedziałybyśmy się jak
smakuje piemoncki sos bagna cauda, który specjalnie dla nas Lyuba gotowała
cztery godziny. Nikt by nam nie zrobił na pożegnanie przepysznego tiramisu i
przede wszystkim nikt by nam nie dotrzymywał towarzystwa wieczorami. U Lyuby
czułyśmy się jak część rodziny, o którą się dba nawet, gdy samemu nie ma się wiele
do zaoferowania, nie zaś jak klientki, które zapłaciły za dach nad głową.
Mogłyśmy równie dobrze znaleźć
sobie jakieś zamieszkanie w samym Turynie, żeby nie jeździć pociągami i nie
wydawać pieniędzy na bilety. Ale wtedy nie dowiedziałybyśmy się jaką frajdę
może dać podróżowanie pociągiem, bycie w centrum uwagi podróżnych, gdy tylko
odezwałyśmy się po angielsku i nie poznałybyśmy przemiłych pracowników stacji w
Lanzo oraz opiekuńczych konduktorów obsługujących linię relacji Lanzo-Turyn,
którzy stawali na rzęsach, aby ich podopieczne bezpiecznie dojechały do celu.
Nikt nie powiedział, że mieliśmy
wypożyczyć auto na Teneryfie i w ten sposób zwiedzić każdy jej zakątek. Owszem,
tak bylibyśmy najbardziej niezależni, ale nam wystarczyło, żeby zobaczyć
cokolwiek więcej niż okolice Puerto de Santiago, w którym mieszkaliśmy jak
książęta, lecz niezadowoleni książęta. Jedni powiedzą, że nam się w dupach
poprzewracało, inni zrozumieją, że podróżnika nie da się zamknąć w hotelu i
oczekiwać, że będzie szalał z radości. Podróżnikowi nie są potrzebne wygody,
tylko przygody. I właśnie taką przygodę czuliśmy, gdy musieliśmy wrócić do
naszego miasteczka z (zdaje się) Santa Cruz de Tenerife autobusem. To była
dopiero przygoda! Najpierw trzeba było się zorientować, która linia autobusowa
zawiezie nas na miejsce, a potem modlić się, że przypadkowo spotkana osoba,
która nam podpowiedziała tę linię, nie pomyliła się, a przede wszystkim
zrozumiała, o co pytaliśmy po angielsku, zwłaszcza, że była w podeszłym wieku i
mogła nie znać dobrze języka.
Do dzisiaj pamiętam jak
pędziliśmy wieczorem autobusem po krętych drogach Teneryfy, nie zwalniając
specjalnie nad przepaściami, mijając pustkowia i niekończące się plantacje
bananów, pytając się trzy razy kierowcy, czy na pewno jedzie do Puerto de
Santiago, gdy podróż powrotna przeciągała się do półtorej godziny, podczas
kiedy w drugą stronę trwała 1/3 mniej. Wydaliśmy wtedy na bilety jakieś 6 euro.
Nie zbankrutowaliśmy przez tę transakcję, a poczucie przygody jechało z nami
całe dwie godziny, dopóki z uczuciem ulgi nie wysiedliśmy w naszym miasteczku,
stwierdzając w duchu, że jednak kierowca nas nie oszukiwał, kiedy potakiwał w
odpowiedzi na nasze natrętne pytania o Puerto de Santiago.
Jak widzicie wcale nie trzeba
dużych kwot, aby zobaczyć więcej. Dlaczego nie wybraliśmy się ponownie na taką
zwariowaną autobusową wycieczkę będąc 5 lat temu na Teneryfie? Naprawdę nie
wiem. Może dlatego, że dopiero poznawaliśmy siebie i swoje potrzeby oraz
granice naszych możliwości? Częściowo pewnie przez niesprzyjającą pogodę, a
częściowo dzięki zaplanowanym w ramach prezentu ślubnego atrakcjom, wykupionym
przez teścia. I znowu- mieliśmy wszystko podane na tacy, przyjeżdżano po nas
pod hotel, odwożono na miejsce (za wyjątkiem tego jednego razu, gdy zdecydowaliśmy
się zostać w mieście dłużej i wrócić autobusem), przez co połowę dnia mieliśmy
zawsze zajętą. Ale pozostawały popołudnia, gdzie nie było co robić i deszczowe
dni, kiedy odwoływano zorganizowane wycieczki z powodu złych warunków na
drogach. Gdybyśmy wtedy znaleźli w sobie odwagę, by znowu wsiąść w autobus i
wyjść ze swojej bezpiecznej nory, poznalibyśmy piękno wyspy, nawet w deszczowe
dni i wrócili z zupełnie innymi wspomnieniami.
Gdy pierwszy raz polecieliśmy do
Grecji w gotowym formacie pack holidays, też nieomal nie wpadliśmy w tę samą
pułapkę. Gdyby nie mój mąż i jego wrodzona ciekawość, wrócilibyśmy z Krety z
nosami na kwintę, znudzeni swoim rajem już po tygodniu. Tam też mieliśmy
wszystko- jedzenie, napoje, basen z animacjami od południa do samego wieczora,
hotelowy autobus, który dwa razy dziennie woził i przywoził hotelowych gości na
pobliską plażę. Niby było tam wszystko, a jednak czegoś brakowało. Dlatego po
tygodniu takich luksusów tęskniłam powoli do domu.
Wtedy nie widziałam, co się ze
mną dzieje i myślałam, że po prostu jestem tak mocno związana z Polską, że
żaden inny kraj nie jest w stanie mnie zadowolić. Teraz, gdy znam siebie lepiej
od czasu, gdy zaczęłam przekraczać swoje własne granice, wiem, dlaczego tak się
wtedy czułam. Po prostu w tym dostatku nie czułam się wolna. Trzymały mnie
godziny podawania posiłków i wygoda. Nawet gdy decydowaliśmy się pójść w inną
stronę niż wszyscy, chcąc zobaczyć co kryje się za pewnym wzgórzem, czuliśmy
się w obowiązku wrócić na obiad, bo w przeciwnym wypadku moglibyśmy pozostać
bez jedzenia.
Było to błędne koło i błędne
myślenie, bo przecież pory posiłków były tak rozłożone, że nawet gdyby ominął
nas jeden, za godzinę lub dwie zaczynała się pora przekąsek. Tę dziwną
zależność i umysłowe związanie oraz myślenie w zamkniętych strukturach
podsumował idealnie przypadkiem spotkany mieszkaniec wioski, w której
mieszkaliśmy. Gdy wybraliśmy się na poszukiwanie nowych, nieznanych nam
zakątków, spotkaliśmy przy jednej z dwóch plaż, które mieliśmy w zasięgu hotelu,
miejscowego Greka. Zapytaliśmy się go o drogę na wzgórze, które widzieliśmy z
tarasu hotelu, bo za nim spostrzegliśmy nieznaną nam plażę i postanowiliśmy ją
zdobyć. Gdy człowiek ten zapytał nas, po co chcemy iść na to wzgórze i usłyszał,
że poszukujemy tej trzeciej plaży, zapytał nas z autentycznym zdziwieniem: „Po
co? Przecież macie tutaj dwie!”.
Tego dnia nie posłuchaliśmy głosu
rozsądku i udaliśmy się wbrew wszelkiemu rozumowaniu na naszą wycieczkę jak
Krzysztof Kolumb, zdobywca Nowego Świata i wtedy pierwszy raz powstała w nas
radość z pokonywania własnych słabości, gdy w lejącym się z nieba żarze
słonecznym, z lichą półlitrową butelką wody, wspinaliśmy się na wzgórze tylko
po to, żeby zobaczyć, co się za nim znajduje. Ta radość szybko przekształciła
się w potrzebę podróżowania, wychodzenia poza utarte schematy i granice
wyznaczane nam przez nasz własny rozum.
Moją granicą wtedy były pieniądze
i gdy mąż zaproponował następnego dnia, abyśmy wynajęli hotelowy samochód na
jeden dzień i wyjechali poza okolice Agii Pelagii, naszego urokliwego
miasteczka, wydanie 35 euro na samo wynajęcie auta było dla mnie nie do
pomyślenia, zwłaszcza że jedyne pieniądze jakie wzięliśmy ze sobą składały się
na marną kwotę 100 euro na dwa tygodnie wakacji.
Do teraz nie wiem jak to się
stało, że dałam się wreszcie przekonać, ale była to moja najlepsza decyzja w
życiu. Bo od niej wszystko się zaczęło. Gdy człowiek pierwszy raz przeskoczy
postawioną przez siebie granicę, nic go już nie powstrzyma, a świat stanie
otworem.
Dwa dni później, gdy mąż
zaproponował, aby wydać resztę pieniędzy na kolejny dzień wynajmu samochodu,
nie wahałam się ani chwili, bo miałam przed oczami wolność, którą czułam, gdy
mknęliśmy z mężem naszą żółtą pandą z wadliwą skrzynią biegów przez wąwozy
otoczone majestatycznymi górami, mijając śliczne miasteczka i piękne plaże.
Gdybyśmy wówczas nie wynajęli tego samochodu, nie pokochalibyśmy Grecji tak jak
to się stało i wrócilibyśmy niezadowoleni i znudzeni. A tak, dzięki wariackiej
decyzji, zobaczyłam najpiękniejsze zakątki Kato Moni Preveli, zrobiłam
najwspanialsze zdjęcia
w cieniu zboczy górskich w tle, dzięki czemu nawet moje dodatkowe kilogramy nie
przeszkodziły mi ładnie wyglądać na tych fotografiach. Pływałam na opuszczonych
kamienistych plażach spotykanych po drodze jak i na mulistych plażach Bali,
przez co dowiedziałam się nieco o różnorodności greckich plaż.
Dzięki tej wycieczce
mam dziesiątki zdjęć pstrykanych w szale ekscytacji z okien samochodu. Mam też
świetne zdjęcie na tle białych grzyw na wzburzonym morzu w drodze do Rethymno.
Mogłam wałęsać się po klimatycznych uliczkach tego miasta, a także ruchliwych
ulicach Heraklionu. A przede wszystkim mogłam zakochać się w Grecji.
Ta pierwsza próba w kierunku
organizowania samodzielnie wyjazdów otworzyła nam oczy na świat i na piękno
greckich wysp. Po tym nie było już odwrotu- co roku musieliśmy wylecieć do tego
pięknego kraju, czasem nawet dwa razy w roku. Było zielone Korfu, było
turystyczne Rodos jak i spokojna i dzika Samos, a z każdej wyspy przywieźliśmy
tysiące wspomnień. Za każdym zaś razem wynajmowaliśmy samochód na coraz dłuższe
terminy. Doszło do tego, że na lotnisko na Korfu wracaliśmy „własnym” autem,
zaoszczędzając 3 godziny tłuczenia się po hotelach i zbierania wszystkich
podróżnych, aby na końcu umęczeni podróżą czekać kolejne dwie godziny na
odprawę, jak to się stało gdy przybyliśmy na wyspę. Tych monotonnych godzin
spędzonych w autobusie nikt nam już nie odda.
Tamten zaoszczędzony czas natomiast
wykorzystaliśmy na mojej ulubionej plaży, z której mogłam pożegnać się z Korfu
i zapamiętać jak najwięcej na kolejny rok oczekiwania. Pamiętam, że pływałam
wówczas bitą godzinę, chłonąc oczami białe domki odbijające światło słoneczne
na tle zielonych wzgórz otaczających Ipsos, czyniąc postanowienia na najbliższe
miesiące i ciesząc się tymi chwilami kompletnego zapomnienia. A gdy nadszedł
czas powrotu pozbieraliśmy wszystko, spakowaliśmy resztę rzeczy w bagaż
podręczny i znaleźliśmy jeszcze czas na szybkie zakupy spożywcze w Lidlu. Już
wtedy wiedziałam, że zawsze będziemy wynajmować samochód będąc za granicą, bo
to poczucie wolności jest warte wydanych kwot i całorocznego oszczędzania.
Gdyby nie to ustalenie
priorytetów, prawdopodobnie nie zobaczyłabym double beach na Korfu, nie
spędziłabym tylu cudownych i leniwych chwil na plaży w Ipsos, nie pojechałabym
w góry i nie dotarłabym do tych wszystkich pięknych miejsc na Korfu, które
decydują o jej wyjątkowości. Nie spędziłabym też tylu nerwowych chwil
wypatrując dziur na drogach i zastanawiając się, czy nie uszkodziliśmy
nieubezpieczonego podwozia, gdy raz czy dwa razy naprawdę mocno wjechaliśmy w
wyłaniającą się nagle głęboko dziurę, czyhającą na nieświadomych niczego
kierowców, oślepionych dodatkowo słońcem. To prawda, należało te chwile
zaliczyć do nieprzyjemnych, ale one także złożyły się na wyjątkowość tamtego
wyjazdu i pomogły mi go lepiej zapamiętać, bo z każdej takiej kraksy później
mogliśmy się śmiać jak dzieci, które nabroiły i którym udało się uniknąć kary.
A przede wszystkim nie
przejechałabym najpiękniejszej wyspy greckiej- Samos- wzdłuż i wszerz. Nie
zrobiłabym sobie tego pełnego wspomnień zdjęcia
przed różowym domkiem, znalezionego przypadkowo w ukrytej pośród wzgórz wiosce.
Nie zobaczyłabym plaż Seitani, choćby z daleka (muszę tam wrócić i stanąć na
ich brzegu), nie znalazłabym Livadaki, nie pływałabym w przeczystej wodzie w
samotni Asprochorti, nie sprawdziłabym, że najcieplejsza woda, idealna do
dryfowania, jest w Mouritii, a najwięcej cienia pod drzewami Kerveli. I nigdy
nie zdobyłabym wodospadu Karlovassi. A gdybym miała więcej czasu, aby wydobyć
aparat, może nawet zrobiłabym zdjęcie warte umieszczenia go w National
Geographic. Niestety w pracy fotografa najtrudniejsze są momenty, gdy widzisz
okazję, a nie możesz z niej skorzystać, bo stoisz po pas w wodzie, a aparat
znajduje się w bagażu, który niesiesz nad głową, chroniąc go od zamoczenia. Ale
to nieważne, ważne jest to, że noszę to niewykorzystane ujęcie ze sobą we
wspomnieniach.
Z Samos posiadam wiele pięknych
wspomnień, uważam, że jest to najlepszy okres mojego życia i najpiękniejsza z
wysp greckich, które do tej pory zobaczyłam. Mam do niej największy sentyment i
wiem, że nic z tego nie byłoby możliwe, gdybyśmy nie przeznaczyli połowy
naszych środków na samochód i paliwo. Wiem to, bo przez parę dni na początku i
na końcu wakacji byliśmy uwięzieni w okolicach hotelu stojącego na uboczu i
wieczorami nie mielibyśmy za bardzo co robić, gdyby nie przepiękna burza
któregoś wieczoru, hipnotyzujący śpiew szakali, w który się wsłuchiwaliśmy co
noc i przejażdżki hotelowym minibusem do Pythagorio.
Podczas tych wycieczek to zawsze
samochód dawał nam poczucie wolności i przygody. To wyjście z hotelu i powroty
wyłącznie na spanie pozwoliły nam poznać tylu ciekawych ludzi i porobić zdjęcia
w najbardziej zapierających dech w piersiach okolicach. To właśnie dzięki
poszukiwaniu nieturystycznych miejsc przeżyliśmy naszą pierwszą wodną przygodę
na Korfu, gdy w burzy i deszczu płynęliśmy na ukrytą w skałach plażę, ciągnąc
za sobą szczelną torbę z ubraniami i aparatem, jak rozbitkowie. Wszystkie
najpiękniejsze wspomnienia łączą się z porzuceniem wygód i niewielką dozą
ryzyka. I nieważne czy kończyło nam się jedzenie w środku niczego, czy brakowało
nam wody gdy wspinaliśmy się po górach, czy też gubiliśmy drogę w najwyższych
rejonach gór, które dzieliliśmy tylko z kozami i wychudzonymi psami, zawsze
towarzyszyło nam uczucie, że nie jesteśmy turystami, tylko podróżnikami,
zdobywcami nowych krain. I to dlatego tak zawsze uwielbiałam pisać o moich
wycieczkach. Bo podczas tamtych podróży pokonywałam trudności i własne
słabości, aby zobaczyć to, czego inni nie widzieli i móc to później opisać dla
innych przyszłych podróżników.
Tak też było na Krecie w tym
roku. Wydaliśmy pieniądze, to prawda. Do dzisiaj spłacam zeszłoroczny łączony
wypad na Lanzarote i Kretę, ale to wszystko jest nieważne. Przywiozłam ze sobą
miłość do Hiszpanii z Lanzarote i nowe doświadczenia z Krety, mimo że byłam tam
już trzeci raz. Niesamowite jest to, że gdy porzucimy naszą strefę komfortu,
nasze typowe wybory i spróbujemy czegoś nowego, możemy z tych samych miejsc i
sytuacji wynieść nowe wnioski, zobaczyć rzeczy, których do tej pory nie
widzieliśmy, doświadczyć nowych rzeczy, a nawet poznać siebie lepiej.
Wiecie, na początku swojej
przygody z wyjazdami zagranicznymi, nie wiedziałam jaki świat jest piękny. Jacy
ludzie mogą być wspaniali. Jak ciekawe są inne kultury. Teraz to wszystko wiem
bo zdecydowałam się zobaczyć, co jest poza zasłoną, którą sama narzuciłam na
swoją wyobraźnię. A gdy już raz za nią zajrzałam, raz na zawsze ją odsunęłam i
szeroko otworzyłam oka na świat. Postanowiłam doświadczyć tyle ile się da i
jeszcze tej decyzji nie pożałowałam, a podjęłam ją 5 lat temu.
W dodatku wiem, że nigdy jej nie
pożałuję. Bo gdybym tego nie zrobiła, wszystkie te wspomnienia nie istniałyby.
A są to wspomnienia piękne, piękniejsze niż zdjęcia, które nigdy nie oddadzą
tego, co widzą oczy i co czuje serce, gdy ich doświadcza. A ja tak wiele piękna
ostatnio doświadczyłam, a to wszystko pomogło mi przetrwać różne chwile
zwątpienia, jakie przewinęły się w moim 35 letnim istnieniu. I wiem, że te
wspomnienia będą mi dalej pomagać w uporaniu się z życiem. Wystarczy że
przypomnę sobie jak cicho było w gaju oliwnym, gdy próbowałam odnaleźć ścieżkę
do plaż Seitani na Samos, widząc jak światło słoneczne odbija się w wodzie
gdzieś tam na dole, między drzewami. Albo jak wspaniale się czułam czekając na
hotelowy bus, siedząc sobie na odrapanej ławeczce w Pythagorio. Lub gdy
siedziałam pod płaczącymi drzewami, nie mogąc się nadziwić, że te same drzewa
za dnia są suche jak patyki. Gdy przypomnę sobie jak wchodziłam do rzeki,
zanurzając się coraz głębiej w jej wodach, aby zobaczyć ten słynny wodospad
w Karlovassi, nagle znowu staję się Krzysztofem Kolumbem pełnym nadziei na
zdobycie nowego świata.
Nikt nie odbierze mi tego uczucia
satysfakcji, gdy po godzinnej wspinaczce na Risco de Famara na Lanzarote mogłam
spojrzeć na roztaczającą się pode mną plażę Famara, która jest tak zmienna jak
kobieta, raz przyjazna i uśmiechnięta, innym razem wzburzona i rzucająca
piaskiem po oczach. Albo gdy wreszcie udało nam się znaleźć wejście na wygasły
wulkan Corona w okolicy miasteczka Yé. Jak wspaniale było zajrzeć w czeluść
wulkanu, gdy za nami majaczyły w oddali małe białe domku skulone u nasady
zbocza, na które się wspinaliśmy. Pamiętam wiatr mierzwiący włosy i chłodzący rozgrzane
wspinaczką ciała. I tę chwilę, gdy trzeba było podjąć decyzję, schodzimy na dno
wulkanu czy nie. Do tego słodkie winogrona podkradzione w drodze powrotnej z
wulkanu.
I tylko ja mogę opisać jak
wspaniale się czułam, gdy na Krecie wjechaliśmy na masyw górski Ida (w
sąsiedztwie Psiloritis) ze swoją jaskinią idajską i spotkaliśmy na szczycie
jedynie ciszę, hulający wiatr, wspaniałe widoki na szczyty górskie i stada
owiec i kóz, przekraczających leniwie pustą ulicę tuż przed maską naszego
samochodu. Albo wtedy gdy chodząc po
Matali znaleźliśmy małą kapliczkę, zaraz obok której zaczynał się ganek domu,
na którym suszyły się na lince ubrania. Właśnie wtedy byłam w stanie zerknąć
choć na chwilę na grecki styl życia, który wiele razy podczas takich samotnych
wycieczek mignął mi zupełnie przypadkiem i całkowicie niespodziewanie jak
rzadki klejnot.
Takie jest właśnie życie
podróżnika. Pełne przygód i nieoczekiwanych spotkań. Napawanie się widokami,
przystawanie, aby uwiecznić na fotografii niesamowite chwile. Poznawanie nowych
ludzi, zdobywanie nowych terenów, czy to na lądzie czy pod wodą. Zmęczenie,
drżące mięśnie i radość. Wiatr we włosach po mozolnej wspinaczce. Wspomnienia,
które ma się przed oczami, jakby właśnie były przeżywane. Satysfakcja i radość
z pokonywania barier. I ogólne szczęście.
Jeśli tak wygląda dla Was życie,
to dla Was są te rady. Jeśli nie jesteście do końca przekonani, jakimi
charakterami jesteście, wówczas właśnie Wy powinniście je wypróbować. Jeśli zaś
jesteście pewni, że nigdzie nie będziecie się lepiej czuć jak otoczeni
luksusami w hotelowym pokoju, to także powinniście podjąć taką próbę, choćby
tylko raz. Bo może drzemie w Was siła, której nie jesteście świadomi.
Spróbujcie małymi krokami, a może za rok czy dwa odkryjecie w sobie uśpionego
podróżnika, który zmieni całe Wasze postrzeganie na świat i tym samym całe
życie. Tak było ze mną, tak może być z Wami. Wystarczy tylko spróbować.
P.S. Wszystkie zdjęcia pochodzą z Krety z tegorocznej wycieczki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz