niedziela, 14 kwietnia 2019

Samochodem po Europie- życie w niemieckich miastach. Porównanie Niemiec i Francji


        
          Jest jeden europejski kraj, do którego nie mogę się przekonać, mimo że odwiedziłam go już drugi raz. Tak jak nie potrafię rozsądzić między

atrakcyjnością Francji, Włoch i Hiszpanii w moim prywatnym rankingu najbardziej opowiadających mi państw pod względem urbanistyki, krajobrazu, języka i kultury, tak Niemcy nie robią na mnie tak dużego wrażenia. Dwa lata temu odwiedziłam stolicę, obecnie właśnie wróciłam z tygodniowego urlopu spędzonego w tym kraju, dzieląc swój czas pomiędzy trzy znane miasta- Stuttgart, Norymbergę i Frankfurt nad Menem. 


I tylko ostatnie z wymienionych zadziwiło mnie i zostawiło jakiś ślad w moim sercu, lecz jest to wynik zderzenia się dwóch spraw- narodowości, jaka je
zamieszkuje i rola, jaką zajmuje w świecie. Sprawia to, że Frankfurt jest w niczym niepodobny do typowego niemieckiego miasta. Do tego długa historia, sięgająca czasów Cesarstwa Rzymskiego i ważność miasta przez wieki pozostawiła widoczne ślady w postaci rozbudowania Frankfurtu, wspaniałej architektury, nowości pomieszanej z tradycją, znacznego zaludnienia, widocznego zwłaszcza po 17, gdy rzesze pracowników ruszają w miasto by zregenerować siły po stresującym dniu pracy oraz idealnego zorganizowania miasta pod względem komunikacji, dzięki której bez problemu dojedziecie do centrum o każdej porze dnia i nocy bez względu na to, w której części miasta mieszkacie. A przypominam, że miasto leży na sporym terenie.
Frankfurt ma swoje jasne i ciemne strony, ale i tak wywarł na mnie
ogromne wrażenie. Gdybym mogła żyć na przedmieściach, myślę, że po latach znalazłabym tam swoje miejsce w świecie. Jest tam tyle piękna pomiędzy brzydotą tak wielkiego i mieszanego narodowościowo miasta, a co by to było, gdyby Frankfurt nie został zniszczony prawie doszczętnie podczas II wojny światowej? Aż ciężko sobie wyobrazić, jakiż musiał być piękny zanim zmienił się w europejski Nowy York. Dobrze, że charakter miasta pozostał mimo swojego znaczenia komunikacyjnego i
finansowego, że szklane budynki z metalu, pnące się do nieba, nie zdominowały całego miasta, tylko stały się jego smaczkiem zajmującym stosunkowo niewielki teren, przyciągając turystów i mieszkańców, chcących poczuć się choć przez chwilę jak imigranci, po raz pierwszy spoglądający na Statuę Wolności, ze wszystkimi marzeniami, które nagle zyskały szansę na spełnienie. Ta nowość poprzeplatana z tradycją jest naprawdę przyciągająca i nie sposób nie być choćby pod lekkim wrażeniem Frankfurtu. Bo nawet jeśli nie ruszają Was wieżowce, bo pół życia spędziliście na Manhattanie, to piękno starej części miasta i ogrody Frankfurtu na pewno nie pozostaną niezauważone.
W drodze powrotnej wpadłam również do Drezna, miasta ładnego z
historycznego punktu widzenia, ale jak na mój gust zbyt turystycznego i bez większego charakteru, jeśli nie liczyć oczywiście pozostałości historycznego państwa Saksonii, częściowo odbudowanego po wojnie. Po raz kolejny, wielka szkoda, że historia tak brutalnie potraktowała architektoniczne skarby. Gdyby nie te zniszczenia, miasta niemieckie na pewno wyglądałyby piękniej niż możemy je dzisiaj oglądać.
Mimo tego, klimat niemiecki i tak nie przemawia do mnie tak mocno jak
atmosfera innych państw europejskich, choćby porównując niemieckojęzycznych sąsiadów: Austrię i Szwajcarię, którymi byłam zachwycona (choć Austrię znam tylko ze stolicy, jednak pozostaję pod jej stałym wrażeniem od zeszłego roku, od naszego dziewiczego spotkania). Klimat na wsi zbyt mocno przypomina polski, który mam na co dzień, a miasta są jakieś szare i bez pazura, pomijając niektóre zabytkowe budynki i
poszczególne dzielnice, które najwidoczniej zachowały ślady dawnej świetności i wpływów innych krajów. Jedynie niektóre regiony Niemiec posiadają swoją własną, niepowtarzalną atmosferę, jak Bawaria czy Saksonia, ale wciąż nie przemawiają one do mojego gustu i sposobu patrzenia na świat. Owszem, byłam pod wrażeniem niektórych budynków, zwłaszcza pałaców i siedzib uniwersytetów, również zwykłe kamienice na spokojnych dzielnicach i zabytkowych częściach miast przyciągały mój wzrok, ale poza tymi perełkami, nie odpowiada mi urbanistyka Niemiec w szerszym spojrzeniu.
Nie odpowiada mi również tak język- twardy i brzydki, jak i uroda niemiecka- uwielbiam podczas podróży studiować ludzi, ich twarze i gesty, jak
się ubierają i zachowują; w Niemcach i Niemkach nie ma nic, co by mnie przyciągało. Lubię również pooglądać kulturę, to jak żyje się za granicą, jednak wyraźny brak smaku niemieckiego, prezentujący się w sposobie ubierania, pomnikach i nowych budynkach,  czy to jak wyglądają nowoczesne parki, powoduje we mnie zdziwienie i lekki artystyczny niesmak. Nie rozumiem, jak można mieć tak mało gustu, mając tak długą historię za sobą, gdy wpływy sąsiadów na przestrzeni wieków kształtowały architekturę państwa, i w końcu będąc otoczonym historią, można lubować się w nowoczesnej brzydocie, stawiając pomniki, które wydają się nic nie znaczyć, stawiając szklane domy w centrum miast, psuć zielone parki dziwnymi kształtami i kolorami, które kojarzą mi się nieodmiennie z polskim okresem PRL-u i ubierać się, jakby życie nic nie znaczyło i polegało jedynie na chodzeniu do pracy.
Nie odpowiada mi również jedzenie i brak dbałości o to, co się wkłada w
usta. Niby wszędzie można spotkać bio sklepy, ale mam wątpliwości, czy faktycznie kupimy tam prawdziwie zdrową żywność. Żeby kupić coś bez chemikaliów w zwykłym sklepie, trzeba mieć dużo cierpliwości i wytrwałości, a i tak nie ma pewności sukcesu. Wędliny i kiełbasy wydają się sztuczne już na pierwszy rzut oka, a zapach smażonej cebuli nieraz wpadał mi w nozdrza, co pozwolił mi sądzić o sposobie żywienia Niemców. O zdrowym odżywianiu chyba nie mówi się tu w szkołach, bo otyłość zaczyna zaglądać w oczy wielu mieszkańcom Niemiec. Ale cóż tu się dziwić, skoro dostępność lokali z kebabami jest bardzo duża w tym kraju mlekiem i miodem płynącym.
Odpychającym jest też fakt dużej  komercji w miastach, które mają się czym pochwalić. Mam tu na myśli zabytki i ogromne tłumy robiące zdjęcia siebie na tle najładniejszych zabytków. Królują w tym oczywiście japońskie grupy, jedne po drugich ustawiające się do zdjęć grupowych i pojedynczych przy każdej wartej uwagi fontannie, czy ciekawszym gzymsie. Zastanawia mnie fakt tak niewielkiego obycia artystycznego w tej grupie społecznej. Skąd w mieszkańcach Japonii taki pęd, aby robić sobie pamiątkowe zdjęcia przy niemal każdym obiekcie, o którym opowiada im przez słuchawkę przewodnik? Pomijając zupełnie inne aspekty miejsc, które odwiedzają, skupiając się na specjalnie dla nich wyselekcjonowanych faktach i miejscach, nie zwracając uwagi na to, że wokół nich dzieje się tyle ciekawych rzeczy do zaobserwowania, które im umykają podczas zwiedzania z tymi niewidzialnymi klapkami na oczach? Nie wyobrażam sobie, jak wracają do domów z kartami pamięci pełnymi ujęć, na których stoją uśmiechnięci, w tej samej pozie, a jedyne co się zmienia to klatki za nimi.
Takimi komercyjnymi miejscami jest stare miasto Norymbergii (zwłaszcza przy Albrecht-Dürer-Platz, przed katedrą św. Sebaldusa), Drezna i Frankfurtu, ale również dostało się Strasburgowi i jej wymęczonej zdjęciami turystów katedrze pw. Najświętszej Marii Panny. Nie lubię takich miejsc, pełnych dzikich tłumów, które nawet nie zastanawiają się, co mają przed oczami, widzą tylko coś ładnego, czym mogą się pochwalić przed rodziną i znajomymi, pokazując na zdjęciach głównie siebie, szczerzących się do aparatu, z kawałkiem budynku za sobą, którego i tak nie będzie dobrze widać na zdjęciu z telefonu, gdzie
wszystkie szczegóły, tak skrzętnie opracowywane przez dawnych artystów,z mniejszy się do zwykłej atrakcji, tła do selfie. Poza tym pewne rzeczy są piękniejsze, gdy delektujemy się nimi w skupieniu, bo jesteśmy w stanie zobaczyć więcej i przeżyć wszystko głębiej. A gdy nie jesteśmy w stanie ująć piękna przedmiotu na fotografii, po prostu tego nie róbmy i nie spłaszczajmy całego wyjazdu do chwalenia się swoimi osiągnięciami. Chyba że naprawdę potrafimy docenić to co jest przed naszymi oczami i faktycznie chcemy opowiedzieć innym ludziom o pięknie, jakiego doświadczyliśmy. Takich ludzi jest jednak wciąż za mało, a poznacie ich po tym, że udostępniają wykonane przez siebie zdjęcia bez swoich sylwetek umieszczonych w największym kadrze, pomniejszając znaczenie wszystkiego, co się za nimi znajduje.
Ubolewam nad tym, że dzisiejsza turystyka jest taka płaska, gdzie prawdziwe przeżywanie zostało zastąpione nic nie znaczącymi zdjęciami. Pomimo to cieszę się, że udało mi się wyłuskać spośród tej całej płaskości prawdziwą duszę miejsc, w których byłam. I pomimo, że Niemcy mnie nie poruszyły doszczętnie, to wycieczka po tym kraju była interesująca, zwłaszcza czas spędzony w Karlsruhe, podczas którego skupiłam się na obserwacjach społecznego aspektu życia w tym mieście.
Opowiem teraz pokrótce o swoich wrażeniach na temat Niemiec przez pryzmat miast, jakie odwiedziłam podczas ostatniego tygodnia marca. Nie żyłam w tym kraju, byłam niejako w odwiedzinach, a wszystko, co piszę są to moje subiektywne przemyślenia i obserwacje, głównie na podstawie poruszania się po centrum miast. Mój sposób myślenia często jest inny, niż reszty społeczeństwa, miejcie to na uwadze i pamiętajcie, że to, co przypadło mi do gustu, dla Was może być odstręczające. I odwrotnie, to co uważałam za negatywne cechy, Wam mogą one nie przeszkadzać, może nawet nie zwrócicie uwagi na to, co mnie razi, a może nawet wyda Wam się to nęcące. Zawsze traktujcie wszystko, o czym czytacie w Internecie z rozsądkiem i dajcie wszystkiemu szansę, bo w każdym aspekcie życia sprawdza się ta sama znana zasada: ile ludzi, tyle zdań.
Norymberga

Miasto, które najmniej przypadło mi do gustu z powodu swoich bawarskich
korzeni, które mnie po prostu nie zachwycają oraz wszędobylskiej turystyczności. Miasto, które zawsze będzie mi się kojarzyć z grupami starszych pań prowadzonych jak na smyczy przez przewodnika i zdjęciami na tle co ciekawszych budynków. Sztuka bawarska mnie nie zachwyca, a bezmyślne tłumy jeszcze mniej. Tak jak Drezno ma czym zachwycać w postaci barokowej architektury, koło której nie da się przejść obojętnie, tak rzucający się w oczy jest jej przepych- tak bawarskie klimaty ze swoimi domkami z grubymi drewnianymi belkami i strojami ludowymi zupełnie mnie nie pociągają.
Szczerze mówiąc odniosłam wrażenie, że nie ma tam tak naprawdę co
robić. Krótka wycieczka po starówce aż na wzgórze zamkowe to wszystko, na co możemy liczyć. Nawet widok na miasto z góry nie jest czymś szczególnym. A spacer nad rzeką wydaje się być atrakcją tylko dla pokolenia naszych rodziców, ewentualnie osób, które dopiero zaczynają swoją przygodę z turystyką.
Być może miasto jest ciekawsze do życia codziennego, niż do zwiedzania.
Milionowa Norymberga ma na pewno dużo więcej do zaoferowania niż stare miasto, gdzie można się co najwyżej wybrać na drinka ze znajomymi. Natomiast reszta miasta jest jak każde większe europejskie miasto, po prostu duża i ciesząca oko przejezdnego. Jest dobrze skomunikowana, więc można spokojnie poruszać się po nim bez samochodu, co na pewno jest dużym ułatwieniem podczas dojazdów do pracy. Jednak jak w każdym dużym europejskim mieście trzeba się liczyć z potrzebą dzielenia się swoją przestrzenią z imigrantami z Turcji i wschodu. A jak wiadomo, gdy spotka się w jednym miejscu parę odmiennych kultur, może dojść do spięć na gruncie nie rozumienia siebie nawzajem.
To trzeba wziąć pod uwagę rozważając przeprowadzkę do tego miasta i szukać dla siebie spokojniejszych osiedli pośród niemieckich obywateli.
Kto kocha typowe polskie starówki z uroczymi małymi domkami usadzonymi nad rzeką, będzie Norymbergą zachwycony. Dla mnie to miasto nie wyróżniało się niczym specjalnym, dlatego nie wywiozłam stamtąd jakichś specjalnych wspomnień, może jedynie mandat za złe parkowanie.
Stuttgart

Stuttgart spodobał mi się znacznie bardziej. Zostawiliśmy daleko za sobą
klimaty bawarskie i ruszyliśmy do Badenii-Wirtembergii, która przywitała nas dużo większą nowoczesnością i przepięknym pałacem na Schlossplatz otoczonym równo przyciętym i wypielęgnowanym trawnikiem. Za nim zaś rozpościerały się osiedla mieszkalne na dwóch wzniesieniach, a ich piętrowa zabudowa dodawała uroku placowi, zwłaszcza w słoneczny dzień.
Niemcy lubują się w przyciętych równo drzewach, zwłaszcza platanach, które nadają ciekawy klimat, stojąc w karnych rzędach na chodnikach i spacerniakach. Spotkacie tego po drodze naprawdę sporo i to nie tylko w Stuttgarcie. Dobrze się czułam w tym mieście, choć spędziłam w nim zaledwie 3 godziny, spacerując po starym mieście bez specjalnego celu. Ulice średnio zapełnione ludźmi, nowocześniejsza infrastruktura,
interesujące budynki rozrzucone w różnych częściach miasta, zieleń i liczne drzewa, to wszystko sprawiło, że miło spędziłam tam czas. Jednak nie potrafię nic więcej o nim powiedzieć, bo miasto to niczym się nie wyróżniało. Myślę, że jest to po prostu dobre miejsce do życia. I według mnie ciekawsze niż Norymberga.

Karlsruhe i Ettlingen



Bardzo ładne i klimatyczne trzystutysięczne miasto zajmujące
powierzchnię 170 km kwadratowych, leżące pod granicą francuską, w kraju związkowym Badenia-Wirtembergia. Mimo tego, że nie jest to bardzo znane miasto, to jednak ja spędziłam tam cały dzień, nie nudząc się ani odrobinę. Poznawałam miasto od strony codziennego życia, błąkając się po osiedlach mieszkalnych położonych w sąsiedztwie centrum, przyglądałam się jak funkcjonują mieszkańcy Karlsruhe na co dzień, poznawałam architekturę miasta na podstawie pięknych kamienic w cichych dzielnicach, gdzie jedynymi przerywnikami tej błogiej ciszy, którą tam zastałam, byli pojedynczy mieszkańcy udający się do pracy lub spacerujący z psami oraz pracownik poczty, posuwający się wolno od kamienicy do kamienicy, wyciągając listy z bagażnika swojego czterokołowego roweru.
Potem przeniosłam się do kolejnego miejsca na mapie, oznaczonego jako część starego miasta i tam zauważyłam dziwne zjawisko społeczne, nad którym się do teraz zastanawiam. Maszerując w to miejsce przeszłam trzy mini parki, które były raczej placami zabaw i znowu miałam okazję przyjrzeć się codzienności mieszkańców i wyciągnąć pewne wnioski. Tak naprawdę zmierzałam do centrum miasta, ale tak mnie wciągnęły moje obserwacje, że ostatecznie spędziłam na tym samotnym
spacerze 4 bite godziny, a do centrum dotarłam tak późno, że skróciłam swoją wycieczkę po najatrakcyjniejszej według reguł turystyki części miasta do krótkiej godziny. Tam również nacieszyłam oczy pięknem starych zabudowań, ładnego ogrodu botanicznego z oranżerią (ulica Hans-Thoma), XVIII-wiecznego barokowego pałacu na Schlossbezirk (Schlossplatz) i przylegającego do niego ogrodu, po czym zadowolona z wycieczki, przeniosłam się do sąsiedniego miasteczka.
Tak spacerując po mieście w godzinach porannych, zauważyłam, że tu
życie zaczyna się popołudniu. Na ulicach pustki, w centrum pustki, tylko pojedyncze jednostki udające się w konkretnym, tylko im znanym celu mijały moją samotną postać, a liczne rowery zaparkowane przy frontach budynków i pootwierane okna na poddaszach oraz młodzi ludzie gdzieniegdzie spotykani przed domami kazały mi się domyślić, że jednak większość w Karlsruhe pracuje popołudniami, nie licząc pracowników urzędów i biur, czy małych sklepików i barów.  Karlsruhe to miasto uniwersyteckie, z 7 uczelniami, więc duża część miasta podporządkowana jest regułom uczelnianym. To by wyjaśniało, skąd w mieście jest aż tyle rowerów i dlaczego młodzi ludzie nie spieszą się do pracy o godzinie 11 rano.
Pamiętając o tym, że kręciłam się w okolicy centrum, w bardzo różnych
jego częściach, muszę stwierdzić że jest to bardzo spokojne miasto. Nieturystyczne i zwykłe. A jednak interesujące i do tego ładne. Łatwo się zagubić wśród urokliwych osiedli z bogatymi kamienicami, wszędzie ogrody i parki, kwitnące drzewa i urokliwe uliczki, śliczny i ładnie utrzymany (niestety płatny) park z mini zoo i wszędzie jakiś taki przyjemny spokój. Łatwo się w tym mieście zrelaksować.
Gdy chodzi o relaks, celują w tym osoby starsze. Wystarczy przejść się po
jakimkolwiek placyku z ławkami i zielenią. Tam napotkacie starsze panie z książkami, przycupnięte na ławeczce czy murku, z chodzikiem czy laseczką, korzystające z ciepłych dni i emerytury. Gdzieś obok bawiące się dzieci z pobliskiego przedszkola, dziewczynki puszczone samopas, chłopcy ze specjalnymi, chroniącymi kolana spodniami, pod czujnym okiem przedszkolanek. Gdzie indziej, w środku miejskiej dżungli
,wydzielony kawałek ziemi na plac zabaw, tuż obok szkoły, na boisku zwykłe odgłosy odbijanej piłki i krzyki młodzieży na rowerach, z pobliskiej kamienicy z pięknie zrobionymi, kolorowymi drzwiami wychodzą dwie młode, roześmiane dziewczyny. W mini barze na skrzyżowaniu ulic wystawione na słońce metalowe beczki, przy których dwaj panowie palą papierosy, zagłębieni w ożywionej rozmowie przy małej kawie. Obok
przechodzą leniwie dwaj sąsiedzi z psem, rozprawiając o tym, co ich aktualnie zajmuje, nie zważając na upływający czas. I to wszystko w samym centrum miasta, czas zdaje się rozciągać leniwie przed mieszkańcami, którzy nigdzie się nie spieszą, korzystając z przerwy na lunch albo zaczynając pracę w późniejszych godzinach, trudno stwierdzić nie znając języka i kultury.
Ta sielskość Karlsruhe bardzo przypadła mi bardzo do gustu. Mogłam
obserwować ile miałam ochotę i nikt nie zwracał na mnie większej uwagi, chociaż z daleka wyglądałam na turystkę, co chwilę wyciągając aparat, fotografując wspaniałe kolorowe i pięknie zdobione gmachy, stojące w rzędzie na pobocznych uliczkach i filmując jego mieszkańców podczas zwykłych czynności.
Obserwowałam bacznie pracujących przy wyładunku towarów dwóch kierowców, pracujących ze skupieniem i spokojem, dwie dziewczyny na spacerze z wózkami, grupę sąsiadów z psami, którzy spotkali się przypadkiem na ulicy i gromadzili coraz to kolejne osoby z sąsiedztwa, które akurat podsłuchały z okien rozmowę i postanowili do nich dołączyć. Tam starszy pan zaczepia z okna młodą sąsiadkę, szykującą się do
wyjazdu po sprawunki, angażując ją w niezobowiązującą rozmowę, obok mnie przejeżdża samochód, w mijanym barze mlecznym z PRLowskim klimatem przez szeroko otwarte okno dochodzą mnie rozmowy starszych panów i młodej dziewczyny, przeglądającej dzisiejsze menu. Obok w gustownie urządzonym salonie fryzjerskim dwaj przystojni fryzjerzy zajmują się swoimi klientkami, a napis na drzwiach dumnie głosi, że ścięcie męskie jak i damskie jest tu naprawdę tanie, mimo że wokół widać prawdziwy profesjonalizm.
Ciągle mijam zaparkowane rowery. Stoją luźno na chodniku, leżą
grupkami na ziemi, poprzewracane jak domino za sprawą nieszczęsnego silniejszego podmuchu wiatru, przyczepione są wokół drzew otoczonych mini parkanami. Część z nich nie nadaje się już zupełnie do użytku, stojąc smutnie z poprzebijanymi oponami, pokradzionymi kołami i luźnymi łańcuchami. Większość z nich wygląda, jakby nie potrzebowały zabezpieczenia, bo i tak nikt by się na nie nie połasił. Inne są doczepione do wystających z budynku co pół metra, specjalnie do tego celu wmurowanymi, metalowych obręczy.
Czułam się w tym mieście bezpieczna, bo nikt nie patrzył na mnie, każdy
zajęty swoimi sprawami, czasem ktoś się uśmiechnął w odpowiedzi na mój uśmiech, a tak poza tym większość czasu byłam sama i mogłam oddać się całkowicie fotografowaniu kolorowych drzwi i zaprojektowanych obok siebie ciekawie wyglądających klatek schodowych. Nawet jeśli ktoś był ciekawy mojej osoby, nie okazywał tego, tylko czasem ktoś spojrzał na obiekt, który akurat fotografowałam, starając się doszukać piękna, które zobaczyłam z perspektywy mojej artystycznej duszy. Byłam tak niewidzialna, że pewien pan postanowił, nie zwracając zupełnie na mnie uwagi, skorzystać z narożnika stworzonego przez dwie kamienice stojące tuż przy ulicy do załatwienia nagłej potrzeby fizjologicznej.
Jak widać Niemcy zupełnie nie przejmują się opinią innych ludzi i żyją jak
chcą i to bardzo było widoczne na ulicach Karlsruhe. W nieturystycznym mieście najłatwiej wyłapać zwykłe zachowania ludzkie, bo napotykamy na swojej drodze jedynie zwykłych mieszkańców. I widzimy wszystko wyraźniej, bo brak wokół nas niepotrzebnych, zakłócających wszystko tłumów. Widzimy mieszkańców w ich naturalnym środowisku i to jest najciekawsze. Możemy zaobserwować, że mieszkańcy
miasta ubierają się jak chcą, zupełnie nie przykładając wagi do wyglądu, sądząc po ich ubiorze lub wręcz mając swoją wizję świata. Widać to było zwłaszcza na tej ulicy, o której wspominałam na początku. Miałam wrażenie, że mieszka tam artystyczna bohema miasta, albo ludzie lubujący się w wolności i życiu po swojemu, z marihuaną w kieszeni. Takie przynajmniej były moje odczucia, gdy wreszcie dotarłam na pierwszego głównego celu mojej podróży- placyk na Einbahstrasse oraz okolicy ulicy Wilhelmstrasse.
Tam moim oczom ukazał się jakby inny świat. Tak, jak wszędzie było
cicho, pusto i czysto, tak wkraczając w świat bohemy ujrzałam niesamowite zjawisko. Ludzie siedzący pod kościołem na ławeczkach, na schodach przygotowanych jak do jakiegoś wiecu, bardzo kolorowo ubrani, popijający kawę jakby byli w barze i popalający papierosy, śmiejąc się i rozmawiając w swojej małej dziwnej grupce. Obok druga roześmiana grupa, siedząca wszędzie gdzie się dało, na chodniku, na parapecie wystawowego okna, pijąc piwo z butelek bez żadnej krępacji, każdy ubrany dziwaczniej od drugiego, wszędzie walają się śmieci, nikt mnie nie zaczepia nawet spojrzeniem, choć chwilę wcześniej stałam i fotografowałam pierwszą grupę wolnych ludzi pod kościołem.
Spodobała mi się ta wolność, chociaż nie mam tak naprawdę zielonego pojęcia czego byłam świadkiem. Czy Niemcy są faktycznie dziwaczni, bo wolni w swoim myśleniu, czy pomagała im w tym marihuana, której obecność mogę tylko podejrzewać sądząc po wyglądzie i zachowaniu grup. A może to po prostu wolność myśli i życia doszła tu do głosu? Jeśli wszyscy rodowici Niemcy kierują się tą zasadą w życiu, nie dziwuje mnie już to, że żyją i ubierają się po swojemu, mając gdzieś to, co świat o nich myśli.
Jest jeszcze jedno zjawisko, które rzuciło mi się bardzo w oczy w tym mieście. Mianowicie to, jakimi rowerami jeżdżą Niemcy i jak się na nie ubierają.
Większość rowerów w Karlsruhe jest na pierwszy rzut oka wiekowa i
niezadbana. Część z nich jest porzucona kawał czasu temu i nikomu nawet przez myśl nie przechodzi, aby oddać zwłoki na złom. Stoją tam, gdzie zostawił je właściciel i czekają, aż korozja zmiecie je z powierzchni ziemi. Jednak nawet najstarszy model ma na sobie zabezpieczenie. Daje to do myślenia, zwłaszcza jak mija się kolejny okaz bez jednego czy dwóch kół, żałośnie patrzący na przechodniów, błagając o pomoc. Zastanawiam się, czy kradzieże są w tym kraju tak częste, że już nikt nie przejmuje się tym, czym jeździ, byle tylko się poruszało czy to po prostu znowu swoboda myśli kieruje postępowaniem mieszkańców Niemiec. I dlatego, gdy rower wyda ostatnie tchnienie, to zostawia się go na pożarcie czasowi, kupując od kogoś kolejny wiekowy egzemplarz. Rzadko kiedy widziałam nowsze modele. Najwięcej rowerów widziałam właśnie w Karlsruhe, zachodzi więc pytanie, czy powód tego leży w uniwersytetach i biednej młodzieży, czy po prostu stylu życia obranego przez mieszkańców.



Ettlingen

Po Karlsruhe przyszedł czas na Ettlingen, małą i spokojną sąsiednią
miejscowość, leżącą nad rzeką Alb. Jest to taka mini Bawaria, z miłym i całkiem sporym rynkiem głównym, wokół którego skupione są najładniejsze budynki miasta. Jest tu jakby troszkę bardziej turystycznie, ale tylko w klimacie, bo turystów tu mało, jako że i miasto jest mało znane. Można się więc pokręcić po centrum w spokoju i porobić zdjęcia ślicznych kamieniczek nad wodą jak i w głębi rynku.
Miasto połączone jest z Karlsruhe linią kolejową, więc jest to dobre miejsce do życia, małe i przyjemne, z łatwym dojazdem do większego sąsiada. Do tego linia tramwaju dwusystemowego ułatwia poruszanie się po mieście. Oprócz rynku zabudowania są raczej nowoczesne, stworzone z osiedli niskich i przyjemnie wyglądających bloków. Doskonałe miejsce do małej wycieczki z miasta, zwłaszcza, że tramwaj regionalny zabierze nas również do innych sąsiadujących z Ettlingen pomniejszych miast.
Jest to mała miejscowość, niczym specjalnym się nie wyróżniająca, ale przyjemna do weekendowych odwiedzin lub krótkich wypadów po pracy czy szkole.
Drezno



Drezno to duże i silnie zaludnione miasto w Saksonii. Ładne, z wieloma
historycznymi budowlami, odbudowanymi po zniszczeniach wojennych, z miłą starówką i możliwością relaksu nad Łabą w słoneczny dzień. Jest również bardzo duże i trudno zwiedzić je całe w parę godzin. Myślę jednak, że jeśli jest taka możliwość, należy zobaczyć Drezno od każdej jego strony, nie skupiać się wyłącznie na starówce. Zwłaszcza, że niektóre zabytkowe pałace znajdują się poza Dreznem. Choć z pewnością jest to najładniejsza i najbardziej reprezentacyjna część miasta.
Pamiętając o tym, że na przestrzeni XVII i XVIII wieku znajdowała się tu siedziba królów polskich, a wiek wcześniej Drezno stało się stolicą Elektoratu Saksonii, nie dziwi wcale widok wszystkich majestatycznych, królewskich budowli, pałaców i przepięknych kościołów. Jako, że historia od wieków jest brutalna, tak i dawne piękno Drezna ucierpiało po wojnie trzydziestoletniej, w czasie trwania epidemii dżumy, następnie pod koniec XVIII wieku, by ostatecznie oddać resztki swojego dawnego blasku w czasie trwania II wojny światowej. Jedynie odbudowane zabytki oraz dawne malowidła pokazujące Drezno przed zniszczeniem świadczą o wyjątkowym pięknie Drezna w czasie tworzenia się jego siły i wagi politycznej na przełomie XVII i XVIII wieku.
Nie starcza fantazji, aby wyobrazić sobie te wszystkie barokowe pałace,
ogrody i mosty łączące części miasta położone na przeciwległych brzegach Łaby. Fajnie jest przechadzać się powoli po tłumnym dzisiaj, odnowionym po wojnie moście Fryderyka Augusta, po którym pod koniec XIX wieku spacerowały damy w długich sukniach, z parasolkami nad głowami, chroniąc delikatną skórę przed promieniami słońca i patrzeć na rzekę i resztkę dawnej świetności miasta w postaci strzelistych wież katedr i okrągłych kopuł kościołów, w tym słynny kościół Marii Panny wybijający się ponad inne budynki swoim bogactwem architektonicznym.
Dzisiaj miasto wygląda z pewnością zupełnie inaczej niż kiedyś. Wokół starego miasta pojawiły się nowoczesne budynki, zupełnie nieprzystające do barokowego przepychu, zapoczątkowanego przez Augusta II, czy lekkości rokoko w postaci pałacu Zwinger. Nie czuje się już tej atmosfery wzniosłości, która niewątpliwie przyszła wraz z wzrostem ważności miasta pod względem politycznym i gospodarczym. Po starówce przesuwają się liczne grupy turystów z telefonami na kijach i całe grupy japońskich rozemocjonowanych grup ze słuchawkami na uszach, łączących ich z głosem przewodnika i aparatami fotograficznymi zawieszonymi na szyjach, w pełnej gotowości, aby trzaskać zdjęcia w jakimś dziwnym amoku.
Remontowany most Augusta tętni życiem, ale ciężko się na nim zatrzymać choć
na chwilę, aby nacieszyć oczy widokiem na rzekę, bo pchają nas kolejne, nacierające w dwóch kierunkach grupy. Na zdjęcia budynków można liczyć tylko rano, bo potem nie starczy cierpliwości nawet największemu pasjonatowi sztuki, gdy co chwilę nowe osoby przesłaniają mu widok, a nowe głowy zdobią każde zdjęcie, zwłaszcza tam, gdzie jest co fotografować.
Uciekałam stamtąd w popłochu, tylko pobieżnie nacieszywszy oczy architekturą po jednej stronie brzegu Łaby, aby znaleźć odrobinę spokoju na
starówce, która już nie była taka okazała, aby wreszcie zatrzymać się po drugiej stronie mostu Augusta i tam poczuć się wreszcie dobrze, siedząc na ławce nad rzeką, czy przechadzając się koło budynku Pałacu Japońskiego, który swoim stoickim spokojem i otoczeniem w postaci zieleni i kwitnących drzew pozwolił mi naprawdę docenić to dziwne miasto, przyciągające codziennie turystów z całego świata. Komercja na każdym kroku zabiła we mnie radość przebywania w Dreźnie, mimo to widzę, że są tam możliwości dobrego spędzenia czasu, trzeba tylko znaleźć coś dla siebie, może oddalić się nieco od starówki. Dla mnie najbardziej przyciągające są ogrody i ustronia, choćby
takie jak spacerniak nad Łabą. Może, jeśli będę miała kiedyś okazję tam wrócić, to poszukam dla siebie innych ciekawych miejsc, chociaż przebijające lekko oblicze socjalizmu tu i ówdzie trochę zabija we mnie nadzieje, że będę kiedyś patrzeć na Drezno bardziej przyjaznym spojrzeniem. Czas pokaże.


Jestem zmuszona poświęcić osobne rozdziały na najbardziej interesujące miasta: niemiecki Frankfurt nad Menem i francuski Strasburg, który dorzuciłam dla porównania tych dwóch krajów. Zbyt obszerne są moje obserwacje, aby zmieścić wszystko w jednym poście. Na koniec dodaję parę małych porad w związku z poruszaniem się po Niemcach i jego większych miastach:
-wjeżdżając do dużych miast niemieckich niezbędna jest plakietka ekologiczna Euro, tzw. Umweltplakette (plakietka środowiskowa), pozwalająca Wam wjeżdżać do miast, gdzie wprowadzone zostały obostrzenia związane z emisją spalin i ochroną mieszkańców miast przed jego szkodliwym działaniem. Plakietki mają różne kolory, w zależności jakim rodzajem pojazdu się poruszacie (dotyczy samochodów i autobusów). Dla Diesla będzie to zielona nalepka Euro 4. Należy ją umieścić na przedniej szybie po stronie pasażera. Wjechanie do niemieckiego miasta z ustaloną strefą ochrony środowiska bez plakietki grozi wysokim mandatem. Nalepka jest bezterminowa i można ją zamówić przez Internet lub wykupić na miejscu na stacjach kontroli pojazdów (czasem może się zdarzyć, że trzeba będzie poszukać, bo nie każda stacja może je mieć w posiadaniu) na podstawie dowodu rejestracyjnego pojazdu, który pozwoli określić stacji, czy samochód posiada odpowiednie parametry do uzyskania zezwolenia na wjazd w postaci plakietki. Plakietka kosztuje 5 euro. Oczywiście nie można jej przekleić na inne auto, ponieważ widnieje na niej numer tablicy rejestracyjnej konkretnego auta. Należy jednak pamiętać, że oprócz plakietki trzeba posiadać aplikację, która na bieżąco podaje strefy, do których można wjechać, ponieważ mimo posiadania plakietki, w zależności od warunków atmosferycznych i pogody, wjazd Dieslów może być zabroniony w konkretny, niesprzyjający klimatycznie dzień.
- poruszanie się po autostradach niemieckich jest darmowe i nie ma limitu prędkości, chyba że znaki mówią inaczej
- parkowanie w dużych miastach jest całkiem tanią sprawą, ale należy poszukać w Internecie podziemnych/nadziemnych parkingów, gdzie bez problemu można znaleźć miejsce za 1 euro za godzinę. Uwaga-każda następna minuta będzie oznaczała kolejne 1 euro, ponieważ nie ma w cenniku uwzględnionego naliczania minutowego. Mimo to jest to bardzo tania sprawa, tańsza niż parkowanie w wyznaczonych strefach miejskich na ulicy, a także bezpieczna. Czasem zdarzy się trudny do manewrowania parking i wówczas może zdarzyć się, że zarysujemy lusterko lub ktoś obije nam drzwi.
- parkowanie w niektórych marketach, gdzie pobiera się bilet parkingowy, jest płatne, chyba że robicie zakupy. Wówczas przy płaceniu macie możliwość zeskanowania biletu, z którego zostaje zdjęta opłata. Oczywiście, jeśli nie znacie języka lub się nie zorientujecie, że to już moment skanowania biletu, zapłacicie 1 euro za godzinę parkowania.
- zamawiając hotel w centrum dużych miast miejcie na uwadze, że może nie być parkingu wliczonego w cenę, lub w ogóle może go nie być. Wówczas możecie narazić się na mandat do wysokości 50 euro za złe parkowanie, gdy nie znacie języka i nie zrozumiecie oznaczeń przy wyznaczonych miejscach parkingowych.
- warto również dostosować prędkość do znaków drogowych, bo zdarzają się miejsca, gdzie trzeba zwolnić aż do 30 km/h, a zaraz za znakiem na zakręcie stoi miernik prędkości, który ochoczo zrobi Wam zdjęcie, gdy się zapomnicie lub nie zdążycie tej prędkości dostosować. Niemcy są bardzo karni gdy chodzi o prędkość, domniemam więc w jaki sposób zostali tego nauczeni.
- niemieckie władze dbają o środowisko wprowadzając kaucje na butelki szklane i plastikowe. W przypadku plastików, cena butelki może przekraczać cenę znajdującej się w niej wody. Dla przykładu, za pół litra wody zapłacicie 11 eurocentów, a za butelkę 25. Warto więc zwrócić uwagę na etykiety cenowe, gdzie zawarte są te informacje lub poszukać logo na samej butelce. Będzie to niebieska strzałka, butelka i puszka stojące obok siebie. Nie ma się jednak co obawiać tej kaucji, bo w wielu marketach są przy drzwiach zorganizowane punkty zwrotne, gdzie wkładacie zebrane butelki, otrzymujecie kupon zwrotny i pieniądze otrzymujecie w sklepie, przy którym oddaliście butelki, lub odlicza się Wam tę kaucję od zakupów na podstawie wydrukowanego przy zwrocie butelek paragonu. Jest to biznes całkiem bijący po kieszeniach, dlatego nie znajdziecie w niemieckich miastach i miasteczkach butelek walających się po ulicach, bo Niemcy karnie zwracają swoje butelki, lub robią to za nich „zbieracze”. Są to ludzie, którzy zrobili sobie z tego prawa źródło dochodu, zbierając butelki po śmietnikach lub prosząc o nie relaksującą się przy piwku młodzież. Każdy z tego korzysta- młodzież nie musi odnosić nic do śmietnika, środowisko nie cierpi, a ktoś na swojej „dobroci” zarobi.

Podsumowując, Niemcy to ładny i dobrze zorganizowany kraj, z ciekawym budownictwem sięgającym czasów historycznych, ale bardziej ciągnie mnie do Francji, bo ludzie są tam ciekawsi i mniej przewidywalni, a życie wydaje się tam być niespodzianką, której wyniku nie da się przewidzieć. Jest to bardziej nęcące niż porządek i karność, bo brzmi jak przygoda, której nie da się oprzeć. Ja w każdym razie nie potrafię.