środa, 31 lipca 2013

Tańczący z Wilkami/ Michael Blake

       

         Poszukując wszystkich tomów „Winnetou” w bibliotece, natrafiłam przypadkiem na powieść „Tańczący z Wilkami”, którą napisał Michael Blake. Ten tytuł znałam wyłącznie ze znakomitego filmu z udziałem Kevina Costnera i przyznam szczerze, że nie miałam pojęcia, iż powstał on na motywach powieści. Tym bardziej się zdziwiłam, gdy wzięłam do ręki książkę. Format A5, 330 stron. Naprawdę niewiele. A tymczasem film, który utkwił mi głęboko w pamięci, trwał 4 godziny i był nawet z tego powodu podzielony na części. Nigdy nie obejrzałam go w całości, właśnie przez ten podział, a także z powodu późnej pory emisji filmu w telewizji. Pamiętam, że wiele razy przysypiałam pod koniec pierwszej połowy ze zmęczenia, mimo iż bardzo byłam ciekawa przyszłych wydarzeń. Nigdy też nie oglądałam drugiej części. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu zawsze trafiałam na ten sam urywek. Gdzieś w połowie pierwszej części.

      Zaciekawiła mnie ta pozycja, mimo iż nie lubię czytać książek, kiedy już obejrzałam film. Pisałam o tym kilka razy wcześniej, dlatego nie będę się już nad tym rozpisywać. Tym razem jednak ciekawość zwyciężyła nad obawami. Stojąc w martwym punkcie w poszukiwaniu kompletnych tomów „Winnetou”, ucieszyłam się, znajdując pozycję, której akcja osadzona była w tej samej tematyce: Dzikiego Zachodu i sprawy Indian. Nawet pani bibliotekarka, która wcześniej powiedziała mi, że „Winnetou” oddali do biblioteki młodzieżowej dawno temu, uśmiechnęła się widząc mój wybór i rzuciła krótki komentarz. I to właśnie podoba mi się w małych bibliotekach. Zawsze można sobie pogawędzić o książkach ze znawcami.

      Kiedy zaczęłam czytać, od razu zauważyłam ogromną różnicę między Karolem May i Michaelem Blake. Właściwie była to przepaść. Początkowo ciężko mi było pogodzić się z tą różnicą w stylu pisania, ale wreszcie znalazłam wspólny język z porucznikiem Dunbarem. Jednak nie było w tym tak żarliwej miłości, jaką odczuwałam podczas spotkań z Winnetou i Old Shatterhandem. U Blake’a akcja płynie cicho i spokojnie, tak jak spokojna i cicha jest preria. Wypadki opisywane są krótko i zwięźle, czasem aż do przesady, natomiast bardzo pisarz skupia się na sprawie Indian i próbie zrozumienia indiańskiego myślenia przez białego człowieka.

       Tak jak opisywał to May, tak i Blake skupił się na wzajemnych kontaktach Indian i białych. Z tą różnicą, że u Maya na głównym miejscu stała przygoda, a u Blake’a los Indian, których przyszłość powoli acz nieubłagalnie chyliła się ku zachodowi. Jak słońce spokojnie schodzi do linii horyzontu, czerwieniąc się coraz bardziej, zanim zniknie, tak cicho i niezauważenie rasa Indian znikała za horyzontem swych dziejów, a ich krwawe ślady walki o przetrwanie wkrótce miały zostać zatarte przez niepamięć.

      Czytając „Winnetou” i „Tańczącego z Wilkami” czułam ogromny żal. Za tym, co przeminęło w ciszy i zapomnieniu, a co było niezwykłe i jedyne w swoim rodzaju. Być może dlatego tak mi serce krwawiło na myśl o przesądzonym z góry losie Indian, ponieważ tak jak oni, lubię żyć w zgodzie z przyrodą i cierpię, kiedy widzę, jak nieodpowiedzialni ludzie niszczą ją w swojej bezmyślności, nie rozumiejąc, jak ważną rolę w naszym życiu ona spełnia. Indianie to rozumieli i potrafili korzystać z tego, co daje im natura, a wiedząc, że jest to matka, która ich karmi, nie robili jej krzywdy. I za to spotkało ich zniszczenie przez białych, którzy uważali ich za lud dziki, w związku z tym traktowali ich tak samo, jak naturę- niszczyli ich, aby zabrać im to, co stanowiło dla nich jakąś wartość. Dziesięć Niedźwiedzi, 60-letni Indianin, powiedział, że wszyscy biali są tacy sami: biorą bez pytania to, co pragną mieć, starają się wypędzić czerwonoskórych z ich własnego kraju, który zamieszkiwali jako pierwsi, a kiedy ich żądań Indianie nie chcieli spełnić, zabijali ich bez mrugnięcia okiem. Biali szybko rozpanoszyli się w kraju Indian, spychając ich coraz bardziej z ich własnego terenu, a swoją rabunkową gospodarką skazywali ich na śmierć głodową.

      Blake bardzo skupił się na spokojnym i harmonijnym życiu Indian, gdzie każdy znał swoje miejsce w hordzie, a horda znała swoje miejsce w przyrodzie. Żyli zgodnie z zegarem biologicznym natury i potrafili czerpać z przyrody niezbędne do życia składniki, nie zakłócając jej rytmu życia. Gdy zabijali zwierzynę, robili to po to, aby przeżyć i nie głodować zimą. Gdy obozowali, nie zaśmiecali środowiska, a podczas przenosin do innego obozu, nie zostawiali swoich wigwamów, by za kilka lat odstraszały swoim zgniłym widokiem, tylko zabierali wszystko ze sobą, do ponownego wykorzystania w nowym obozie. Gdy polowali na bizony, zabierali wszystko, co mogło się przydać: mięso, skóry, a nawet kości, których używali jako narzędzi pracy.

      Natomiast biali zabijali dla samej przyjemności. Gdy polowali na bizony, zabierali tylko skóry i języki, pozostawiając na prerii setki gnijących ciał, których nie potrafiły spożyć padlinożercy. Gdy ścinali drzewa, robili to bez żadnego planu, marnując tworzywo i zostawiając je porozrzucane na wszystkie strony. Gdy opuszczali chaty, pozostawiali butwiejące budowle za sobą, nie zawracając sobie głowy sprzątaniem śmieci, które wytowrzyli. Strzelali do zwierząt dla samej radości zabijania, mimo iż nie było do tego powodu. Niszczyli piękne miejsca, które Indianie traktowali jak świątynie i zabijali Indian jako naród dziki i niebezpieczny, mimo iż tamci nie dali im ku temu powodu. Indianie przeszkadzali białym swoją obecnością w rabunku bogactw prerii. Podczas gdy dla Indian preria była domem i jedynym miejscem, w którym mogli żyć tak, jak chcieli, dla białych była tylko miejscem bogactw naturalnych, które należało zrabować.

       Dziesięć Niedźwiedzi przy końcu książki powiedział do Tańczącego z Wilkami, że Indianie będą bronić swojej ziemi przed białymi, bo to jest ich dom. Biali natomiast przybywali na prerię, uważając ją za swoją własność, nie uznając władzy jej prawowitych, pierwszych właścicieli. Dlatego z chwilą przybycia pierwszego białego na terytorium zamieszkałym przez lud pierwotny, ich los został przypieczętowany. Indian były setki, jednak białych było setki razy więcej, a ich apetyt na bogactwa skryte na prerii można by było przeliczać na miliony.

      Życie Indian zależało od ilości zwierzyny. Gdy bizony nie pojawiały się o swojej stałej porze przemarszów, Indianie drżeli o swoją przyszłość i oczami wyobraźni widzieli panujący w wiosce głód zimą. A gdy bizony w końcu się pojawiały, radość mieszkańców nie miała końca. Od życia bizonów zależał los Indian. Gdy więc zabrakło tych pięknych zwierząt, dziesiątkowanych przez białych, życie Indian zgasło jak płomień świecy przy mocniejszym podmuchu. A tym podmuchem były zmiany tak zwanej cywilizacji, niesionej przez białych. Cywilizacji wyższej, która niszczyła wszystko na swojej drodze. Porucznik Dunbar wiedział, że już niedługo nadejdzie tysiące białych ludzi i że to przypieczętuje los Indian, a jednak bał się o tym powiedzieć swoim nowym przyjaciołom.

       Kiedy porucznik John Dunbar przybywa na własne życzenie na pogranicze, do fortu Sedgewick, tak naprawdę nie zna Indian. Nigdy z nimi nie walczył, jednak w ślad za pozostałymi białymi uważa ich za rasę niższą i niebezpieczną dla białych. Gdy wreszcie następuje jego pierwsze zetknięcie z czerwonoskórymi, okazuje się, że Indianie nie są tacy, jak opowiada się w miastach białych. Już podczas tego dziewiczego spotkania coś porucznika fascynuje w tym pierwotnym ludzie, a ta fascynacja sprawia, że ciągnie go bardzo do tego ludu. Ciągnie go ciekawość i głód wiedzy, a także jakieś nieopisane pragnienie, które przygnało go na pogranicze. Kiedy jego kontakty z Indianami się zacieśniają, powoli porucznik zaczyna rozumieć ich sposób życia i sam zaczyna pragnąć stać się taki jak oni. Szybko zaczyna rozumieć, że do tej pory nie istniał, był nikim i dopiero Indianie otworzyli mu oczy i sprawili, że wreszcie poczuł przynależność do czegoś i zrozumiał, że wreszcie istnieje. Indianie sprawili, że zapragnął stać się jednym z nich i gdy jego marzenie się spełniło, czuł się spełniony i szczęśliwy. Chciał chronić swój nowy lud, tak bardzo ich pokochał i cierpiał wewnętrznie na myśl, że przez jego własną rasę, Indianie skazani są na śmierć.

       Pod wpływem Indian porucznik ujrzał prawdziwą twarz swojej rasy. Zobaczył, jak bardzo jest ona okrutna i bezmyślna, jak bardzo jest ona żądna krwi, a żądza ta nie jest niczym umotywowana. Podczas kolejnych spotkań, kiedy zacieśniały się więzy między Indianami a porucznikiem Dunbarem, nie potrafił on zrozumieć wielu rzeczy. Przede wszystkim jego człowieczeństwo buntowało się przeciw zabijaniu i kiedy zobaczył, że Indianie zabili Teksańczyków odpowiedzialnych za rzeź bizonów, nie potrafił przejść nad tym do porządku dziennego. Czuł wewnętrznie, że biali, którzy dopuścili się tej okropnej zbrodni przeciwko przyrodzie i przeciw rasie czerwonoskórych, zasługiwali na karę, jednak mimo to buntował się przeciw zabijaniu białych. Czuł, że nie potrafi teraz przebywać z czerwonoskórymi, nie potrafi dzielić z nimi radości z pojmania sprawców rzezi i musiał odjechać do fortu, aby przetrawić myśli.

       Jednak długo nie wytrzymał w swoim odosobnieniu. Coś go ciągnęło do tego pierwotnego, dzikiego ludu. Nie czuł się już przynależny do białych, ale wciąż wiele go dzieliło od Komanczów. Cierpiał z powodu braku przynależności i pragnął mimo dzielących ich różnic w myśleniu, należeć właśnie do nich. Nie potrafił też początkowo zrozumieć radości Indian z odparcia ataku innego szczepu Indian- Pawnisów. Gdy udało się odeprzeć atak, Komancze radowali się z zadanej śmierci i nawet zdarzały się przypadki bezczeszczenia zwłok zabitych. Ale szybko świadomość tego, jak ważne było to wydarzenie dla Komanczów, opanowało jego umysł. Jako żołnierz zrozumiał, że nie była to walka dla jakichś bezsensownych celów politycznych, jak to bywa w przypadku wojen swojej własnej rasy, lecz była to walka o przetrwanie: walka o zapasy na zimę, bez których lud byłby skazany na śmierć, walka o życie żon i dzieci. Im dłużej Dunbar przebywał wśród Komanczów, tym więcej rozumiał, nie tylko z ich myślenia, ale i z myślenia całej czerwonej rasy.

      Kiedy otrzymał swoje indiańskie imię, które brzmiało: Tańczący z Wilkami, był bardzo uradowany i dumny ze swojego imienia. Zauważył bowiem, że z czasem Indianie nabrali do niego szacunku i przestali być wobec niego podejrzliwi. Spojrzenie Indian na białego zmieniało się z każdym wydarzeniem. Najpierw uważali go za boga, bojąc się go i nie wiedząc, jak traktować. Potem, gdy uratował przed samobójstwem jedną z nich- Tą, Która Stoi z Pięścią i powiadomił o nadejściu bizonów, zaczęli go traktować z szacunkiem, a także uważali go za swego rodzaju talizman. A gdy za jego przyczyną udało się odeprzeć atak wrogiego plemienia Indian, wreszcie przyjęli porucznika jako swojego. Doszło nawet do tego, że pozwolono mu na ślub z jedną z nich, uwalniając ją z żałoby po zmarłym indiańskim mężu, szybciej niż to zwykle bywało w tradycji czerwonoskórych. Cała wioska zrzuciła się na prezenty dla Tańczącego z Wilkami, aby ten mógł uzyskać zgodę ojca duchowego swojej wybranki na ślub.

      Indianie zauważyli w białym człowieka niezwykłego, innego niż wszyscy inni białego człowieka. Jego nauczyciel, Wierzgający Ptak, zauważył u porucznika ciekawość ich kultury i mimo, że początkowo uważał białego tylko za źródło wiedzy o białej rasie, wreszcie uznał, że jest to człowiek niezwykły, w którym tli się człowieczeństwo większe niż u jakiegokolwiek innego białego i wreszcie pozwolił mu zostać jednym z nich. A kiedy trwała przemiana duchowa porucznika Johna J. Dunbara w Komancza o imieniu Tańczący w Wilkami, Dunbar zaczął wstydzić się za swoją żadną krwi rasę. Zobaczył, że to nie czerwonoskórzy byli dzicy, tylko biali, którzy uważali się za wyższą rasę, a potrafili bezcześcić naturę i zabijać zwierzęta po to, aby zaspokoić w sobie żądzę krwi.

        Blake pokazał straszne i bezuczuciowe oblicze białej rasy na tle tzw. „dzikich”. Różnica jest przeogromna. Tak jak Dunbar, tak i ja wstydziłam się za swoją rasę, tak głupią, okrutną i morderczą. Rozumiałam też porucznika, który chciał stać się Komanczem, ponieważ nie chciał mieć już nic wspólnego z rasą, z której powstał.

       Książka jest ciekawa i pochłaniająca. Pokazuje okrucieństwo białego człowieka, które znacznie przewyższało okrucieństwo „dzikich”. Opowiada o przeszłości, która dawno przeminęła, a która była piękna i majestatyczna. Jednak muszę przyznać, że jeśli ktoś spodziewa się wartkiej akcji, tu tego nie znajdzie, mimo iż jest kilka żywej momentów akcji. Książka daje wiele do myślenia i potrafi zapaść w pamięć, lecz nie jest to typowa przygodówka. Pozwala lepiej zrozumieć Indian i ich przeszłość. Pisarstwo Blake’a nie pozwala się nudzić, jednak nie jest to książka, która mnie pochłonęła całkowicie i oderwała od świata. Mimo to jest bardzo wartościową pozycją i bardzo polecam ją moim czytelnikom.




       Pod wpływem książki postanowiłam odświeżyć sobie wspomnienia związane z filmem. Podzieliłam go sobie na dwie części i wczoraj obejrzałam drugą część. I muszę przyznać szczerze, że film znacznie przewyższył książkę. Wspaniała rola Kevina Costnera (również reżysera), cudowna muzyka Johna Barry'ego, w której można było wyczuć miłość do wszechogarniającej prerii i do dzikiego, wolnego życia, wspaniałe widoki i wiarygodnie przedstawione życie indiańskie, przywiązanie człowieka do zwierząt, dziwna miłość dzikiego zwierzęcia do człowieka, który zdawał się je rozumieć- to wszystko  przepełniło mnie podczas oglądania i już wiedziałam, dlaczego oglądałam kawałki tego filmu tyle razy i nigdy jeszcze nie czułam znudzenia. Nakręcony z wielkim rozmachem, film porwał mnie za serce i kilkakrotnie wzruszył do głębi, wyciskając łzy ze złaknionych piękna i dobra oczu. Ukształtował we mnie fascynację tamtymi czasami i Indianami, fascynację dziką prerią.


      Nie wszystko się zgadzało z tym, co opisywał Blake (mimo, iż on odpowiadał za scenariusz produkcji filmowej), jak choćby słowa włożone w inne usta, odmienne zakończenie, zmiana plemienia Indian, wśród których kształtował się charakter białego (w filmie byli to Siouxowie) i nieco inny przebieg niektórych wypadków, ale to wszystko było niczym w porównaniu z dojmującym pięknem całego obrazu i przejmującymi zdarzeniami. Wciąż słyszę w uszach tę piękną muzykę, a w oczach mam wspaniałe widoki skąpanej w słońcu dzikiej i niezmierzonej ludzkim okiem prerii.

      Myślę, że ten film jeszcze nie raz wypełni moje serce  uczuciami piękna i spełnienia i na stałe wpisze się do mojej filmoteki, zajmując poczesne miejsce obok „Ostatniego Mohikanina”.

Brak komentarzy: