Poszukując wszystkich tomów „Winnetou” w bibliotece, natrafiłam przypadkiem na powieść „Tańczący z Wilkami”, którą napisał Michael Blake. Ten tytuł znałam wyłącznie ze znakomitego filmu z udziałem Kevina Costnera i przyznam szczerze, że nie miałam pojęcia, iż powstał on na motywach powieści. Tym bardziej się zdziwiłam, gdy wzięłam do ręki książkę. Format A5, 330 stron. Naprawdę niewiele. A tymczasem film, który utkwił mi głęboko w pamięci, trwał 4 godziny i był nawet z tego powodu podzielony na części. Nigdy nie obejrzałam go w całości, właśnie przez ten podział, a także z powodu późnej pory emisji filmu w telewizji. Pamiętam, że wiele razy przysypiałam pod koniec pierwszej połowy ze zmęczenia, mimo iż bardzo byłam ciekawa przyszłych wydarzeń. Nigdy też nie oglądałam drugiej części. Jakimś dziwnym zrządzeniem losu zawsze trafiałam na ten sam urywek. Gdzieś w połowie pierwszej części.
Zaciekawiła mnie ta pozycja, mimo iż nie lubię czytać
książek, kiedy już obejrzałam film. Pisałam o tym kilka razy wcześniej, dlatego
nie będę się już nad tym rozpisywać. Tym razem jednak ciekawość zwyciężyła nad
obawami. Stojąc w martwym punkcie w poszukiwaniu kompletnych tomów „Winnetou”,
ucieszyłam się, znajdując pozycję, której akcja osadzona była w tej samej
tematyce: Dzikiego Zachodu i sprawy Indian. Nawet pani bibliotekarka, która
wcześniej powiedziała mi, że „Winnetou” oddali do biblioteki młodzieżowej dawno
temu, uśmiechnęła się widząc mój wybór i rzuciła krótki komentarz. I to właśnie
podoba mi się w małych bibliotekach. Zawsze można sobie pogawędzić o książkach
ze znawcami.
Kiedy zaczęłam czytać, od razu zauważyłam ogromną różnicę
między Karolem May i Michaelem Blake. Właściwie była to przepaść. Początkowo
ciężko mi było pogodzić się z tą różnicą w stylu pisania, ale wreszcie
znalazłam wspólny język z porucznikiem Dunbarem. Jednak nie było w tym tak
żarliwej miłości, jaką odczuwałam podczas spotkań z Winnetou i Old
Shatterhandem. U Blake’a akcja płynie cicho i spokojnie, tak jak spokojna i
cicha jest preria. Wypadki opisywane są krótko i zwięźle, czasem aż do
przesady, natomiast bardzo pisarz skupia się na sprawie Indian i próbie
zrozumienia indiańskiego myślenia przez białego człowieka.
Tak jak opisywał to May, tak i Blake skupił się na
wzajemnych kontaktach Indian i białych. Z tą różnicą, że u Maya na głównym
miejscu stała przygoda, a u Blake’a los Indian, których przyszłość powoli acz
nieubłagalnie chyliła się ku zachodowi. Jak słońce spokojnie schodzi do linii horyzontu,
czerwieniąc się coraz bardziej, zanim zniknie, tak cicho i niezauważenie rasa
Indian znikała za horyzontem swych dziejów, a ich krwawe ślady walki o
przetrwanie wkrótce miały zostać zatarte przez niepamięć.
Czytając „Winnetou” i „Tańczącego z Wilkami” czułam ogromny
żal. Za tym, co przeminęło w ciszy i zapomnieniu, a co było niezwykłe i jedyne
w swoim rodzaju. Być może dlatego tak mi serce krwawiło na myśl o przesądzonym
z góry losie Indian, ponieważ tak jak oni, lubię żyć w zgodzie z przyrodą i
cierpię, kiedy widzę, jak nieodpowiedzialni ludzie niszczą ją w swojej
bezmyślności, nie rozumiejąc, jak ważną rolę w naszym życiu ona spełnia.
Indianie to rozumieli i potrafili korzystać z tego, co daje im natura, a wiedząc,
że jest to matka, która ich karmi, nie robili jej krzywdy. I za to spotkało ich
zniszczenie przez białych, którzy uważali ich za lud dziki, w związku z tym
traktowali ich tak samo, jak naturę- niszczyli ich, aby zabrać im to, co
stanowiło dla nich jakąś wartość. Dziesięć Niedźwiedzi, 60-letni Indianin,
powiedział, że wszyscy biali są tacy sami: biorą bez pytania to, co pragną
mieć, starają się wypędzić czerwonoskórych z ich własnego kraju, który
zamieszkiwali jako pierwsi, a kiedy ich żądań Indianie nie chcieli spełnić,
zabijali ich bez mrugnięcia okiem. Biali szybko rozpanoszyli się w kraju
Indian, spychając ich coraz bardziej z ich własnego terenu, a swoją rabunkową
gospodarką skazywali ich na śmierć głodową.
Blake bardzo skupił się na spokojnym i harmonijnym życiu
Indian, gdzie każdy znał swoje miejsce w hordzie, a horda znała swoje miejsce w
przyrodzie. Żyli zgodnie z zegarem biologicznym natury i potrafili czerpać z
przyrody niezbędne do życia składniki, nie zakłócając jej rytmu życia. Gdy
zabijali zwierzynę, robili to po to, aby przeżyć i nie głodować zimą. Gdy
obozowali, nie zaśmiecali środowiska, a podczas przenosin do innego obozu, nie
zostawiali swoich wigwamów, by za kilka lat odstraszały swoim zgniłym widokiem,
tylko zabierali wszystko ze sobą, do ponownego wykorzystania w nowym obozie.
Gdy polowali na bizony, zabierali wszystko, co mogło się przydać: mięso, skóry,
a nawet kości, których używali jako narzędzi pracy.
Natomiast biali zabijali dla samej przyjemności. Gdy
polowali na bizony, zabierali tylko skóry i języki, pozostawiając na prerii
setki gnijących ciał, których nie potrafiły spożyć padlinożercy. Gdy ścinali
drzewa, robili to bez żadnego planu, marnując tworzywo i zostawiając je
porozrzucane na wszystkie strony. Gdy opuszczali chaty, pozostawiali butwiejące
budowle za sobą, nie zawracając sobie głowy sprzątaniem śmieci, które wytowrzyli.
Strzelali do zwierząt dla samej radości zabijania, mimo iż nie było do tego
powodu. Niszczyli piękne miejsca, które Indianie traktowali jak świątynie i
zabijali Indian jako naród dziki i niebezpieczny, mimo iż tamci nie dali im ku
temu powodu. Indianie przeszkadzali białym swoją obecnością w rabunku bogactw
prerii. Podczas gdy dla Indian preria była domem i jedynym miejscem, w którym
mogli żyć tak, jak chcieli, dla białych była tylko miejscem bogactw
naturalnych, które należało zrabować.
Dziesięć Niedźwiedzi przy końcu książki powiedział do
Tańczącego z Wilkami, że Indianie będą bronić swojej ziemi przed białymi, bo to
jest ich dom. Biali natomiast przybywali na prerię, uważając ją za swoją
własność, nie uznając władzy jej prawowitych, pierwszych właścicieli. Dlatego z
chwilą przybycia pierwszego białego na terytorium zamieszkałym przez lud
pierwotny, ich los został przypieczętowany. Indian były setki, jednak białych
było setki razy więcej, a ich apetyt na bogactwa skryte na prerii można by było
przeliczać na miliony.
Życie Indian zależało od ilości zwierzyny. Gdy bizony nie
pojawiały się o swojej stałej porze przemarszów, Indianie drżeli o swoją
przyszłość i oczami wyobraźni widzieli panujący w wiosce głód zimą. A gdy
bizony w końcu się pojawiały, radość mieszkańców nie miała końca. Od życia
bizonów zależał los Indian. Gdy więc zabrakło tych pięknych zwierząt,
dziesiątkowanych przez białych, życie Indian zgasło jak płomień świecy przy
mocniejszym podmuchu. A tym podmuchem były zmiany tak zwanej cywilizacji,
niesionej przez białych. Cywilizacji wyższej, która niszczyła wszystko na
swojej drodze. Porucznik Dunbar wiedział, że już niedługo nadejdzie tysiące białych
ludzi i że to przypieczętuje los Indian, a jednak bał się o tym powiedzieć
swoim nowym przyjaciołom.
Kiedy porucznik John Dunbar przybywa na własne życzenie na
pogranicze, do fortu Sedgewick, tak naprawdę nie zna Indian. Nigdy z nimi nie
walczył, jednak w ślad za pozostałymi białymi uważa ich za rasę niższą i
niebezpieczną dla białych. Gdy wreszcie następuje jego pierwsze zetknięcie z
czerwonoskórymi, okazuje się, że Indianie nie są tacy, jak opowiada się w
miastach białych. Już podczas tego dziewiczego spotkania coś porucznika
fascynuje w tym pierwotnym ludzie, a ta fascynacja sprawia, że ciągnie go
bardzo do tego ludu. Ciągnie go ciekawość i głód wiedzy, a także jakieś
nieopisane pragnienie, które przygnało go na pogranicze. Kiedy jego kontakty z
Indianami się zacieśniają, powoli porucznik zaczyna rozumieć ich sposób życia i
sam zaczyna pragnąć stać się taki jak oni. Szybko zaczyna rozumieć, że do tej
pory nie istniał, był nikim i dopiero Indianie otworzyli mu oczy i sprawili, że
wreszcie poczuł przynależność do czegoś i zrozumiał, że wreszcie istnieje.
Indianie sprawili, że zapragnął stać się jednym z nich i gdy jego marzenie się
spełniło, czuł się spełniony i szczęśliwy. Chciał chronić swój nowy lud, tak
bardzo ich pokochał i cierpiał wewnętrznie na myśl, że przez jego własną rasę,
Indianie skazani są na śmierć.
Pod wpływem Indian porucznik ujrzał prawdziwą twarz swojej
rasy. Zobaczył, jak bardzo jest ona okrutna i bezmyślna, jak bardzo jest ona
żądna krwi, a żądza ta nie jest niczym umotywowana. Podczas kolejnych spotkań,
kiedy zacieśniały się więzy między Indianami a porucznikiem Dunbarem, nie
potrafił on zrozumieć wielu rzeczy. Przede wszystkim jego człowieczeństwo
buntowało się przeciw zabijaniu i kiedy zobaczył, że Indianie zabili
Teksańczyków odpowiedzialnych za rzeź bizonów, nie potrafił przejść nad tym do
porządku dziennego. Czuł wewnętrznie, że biali, którzy dopuścili się tej
okropnej zbrodni przeciwko przyrodzie i przeciw rasie czerwonoskórych,
zasługiwali na karę, jednak mimo to buntował się przeciw zabijaniu białych.
Czuł, że nie potrafi teraz przebywać z czerwonoskórymi, nie potrafi dzielić z
nimi radości z pojmania sprawców rzezi i musiał odjechać do fortu, aby
przetrawić myśli.
Jednak długo nie wytrzymał w swoim odosobnieniu. Coś go
ciągnęło do tego pierwotnego, dzikiego ludu. Nie czuł się już przynależny do
białych, ale wciąż wiele go dzieliło od Komanczów. Cierpiał z powodu braku
przynależności i pragnął mimo dzielących ich różnic w myśleniu, należeć właśnie
do nich. Nie potrafił też początkowo zrozumieć radości Indian z odparcia ataku
innego szczepu Indian- Pawnisów. Gdy udało się odeprzeć atak, Komancze radowali
się z zadanej śmierci i nawet zdarzały się przypadki bezczeszczenia zwłok zabitych.
Ale szybko świadomość tego, jak ważne było to wydarzenie dla Komanczów,
opanowało jego umysł. Jako żołnierz zrozumiał, że nie była to walka dla jakichś
bezsensownych celów politycznych, jak to bywa w przypadku wojen swojej własnej
rasy, lecz była to walka o przetrwanie: walka o zapasy na zimę, bez których lud
byłby skazany na śmierć, walka o życie żon i dzieci. Im dłużej Dunbar przebywał
wśród Komanczów, tym więcej rozumiał, nie tylko z ich myślenia, ale i z
myślenia całej czerwonej rasy.
Kiedy otrzymał swoje indiańskie imię, które brzmiało:
Tańczący z Wilkami, był bardzo uradowany i dumny ze swojego imienia. Zauważył
bowiem, że z czasem Indianie nabrali do niego szacunku i przestali być wobec
niego podejrzliwi. Spojrzenie Indian na białego zmieniało się z każdym
wydarzeniem. Najpierw uważali go za boga, bojąc się go i nie wiedząc, jak
traktować. Potem, gdy uratował przed samobójstwem jedną z nich- Tą, Która Stoi
z Pięścią i powiadomił o nadejściu bizonów, zaczęli go traktować z szacunkiem,
a także uważali go za swego rodzaju talizman. A gdy za jego przyczyną udało się
odeprzeć atak wrogiego plemienia Indian, wreszcie przyjęli porucznika jako
swojego. Doszło nawet do tego, że pozwolono mu na ślub z jedną z nich,
uwalniając ją z żałoby po zmarłym indiańskim mężu, szybciej niż to zwykle
bywało w tradycji czerwonoskórych. Cała wioska zrzuciła się na prezenty dla
Tańczącego z Wilkami, aby ten mógł uzyskać zgodę ojca duchowego swojej wybranki
na ślub.
Indianie zauważyli w białym człowieka niezwykłego, innego
niż wszyscy inni białego człowieka. Jego nauczyciel, Wierzgający Ptak, zauważył
u porucznika ciekawość ich kultury i mimo, że początkowo uważał białego tylko
za źródło wiedzy o białej rasie, wreszcie uznał, że jest to człowiek niezwykły,
w którym tli się człowieczeństwo większe niż u jakiegokolwiek innego białego i
wreszcie pozwolił mu zostać jednym z nich. A kiedy trwała przemiana duchowa porucznika
Johna J. Dunbara w Komancza o imieniu Tańczący w Wilkami, Dunbar zaczął
wstydzić się za swoją żadną krwi rasę. Zobaczył, że to nie czerwonoskórzy byli
dzicy, tylko biali, którzy uważali się za wyższą rasę, a potrafili bezcześcić
naturę i zabijać zwierzęta po to, aby zaspokoić w sobie żądzę krwi.
Blake pokazał straszne i bezuczuciowe oblicze białej rasy na
tle tzw. „dzikich”. Różnica jest przeogromna. Tak jak Dunbar, tak i ja
wstydziłam się za swoją rasę, tak głupią, okrutną i morderczą. Rozumiałam też porucznika,
który chciał stać się Komanczem, ponieważ nie chciał mieć już nic wspólnego z
rasą, z której powstał.
Książka jest ciekawa i pochłaniająca. Pokazuje okrucieństwo
białego człowieka, które znacznie przewyższało okrucieństwo „dzikich”. Opowiada
o przeszłości, która dawno przeminęła, a która była piękna i majestatyczna.
Jednak muszę przyznać, że jeśli ktoś spodziewa się wartkiej akcji, tu tego nie
znajdzie, mimo iż jest kilka żywej momentów akcji. Książka daje wiele do
myślenia i potrafi zapaść w pamięć, lecz nie jest to typowa przygodówka. Pozwala
lepiej zrozumieć Indian i ich przeszłość. Pisarstwo Blake’a nie pozwala się
nudzić, jednak nie jest to książka, która mnie pochłonęła całkowicie i oderwała
od świata. Mimo to jest bardzo wartościową pozycją i bardzo polecam ją moim
czytelnikom.
Pod wpływem książki postanowiłam odświeżyć sobie wspomnienia
związane z filmem. Podzieliłam go sobie na dwie części i wczoraj obejrzałam
drugą część. I muszę przyznać szczerze, że film znacznie przewyższył książkę.
Wspaniała rola Kevina Costnera (również reżysera), cudowna muzyka Johna Barry'ego, w której można było wyczuć miłość
do wszechogarniającej prerii i do dzikiego, wolnego życia, wspaniałe widoki i
wiarygodnie przedstawione życie indiańskie, przywiązanie człowieka do zwierząt,
dziwna miłość dzikiego zwierzęcia do człowieka, który zdawał się je rozumieć-
to wszystko przepełniło mnie podczas
oglądania i już wiedziałam, dlaczego oglądałam kawałki tego filmu tyle razy i
nigdy jeszcze nie czułam znudzenia. Nakręcony z wielkim rozmachem, film porwał
mnie za serce i kilkakrotnie wzruszył do głębi, wyciskając łzy ze złaknionych
piękna i dobra oczu. Ukształtował we mnie fascynację tamtymi czasami i
Indianami, fascynację dziką prerią.
Nie wszystko się zgadzało z tym, co opisywał Blake (mimo, iż on odpowiadał za scenariusz produkcji filmowej), jak
choćby słowa włożone w inne usta, odmienne zakończenie, zmiana plemienia
Indian, wśród których kształtował się charakter białego (w filmie byli to
Siouxowie) i nieco inny przebieg niektórych wypadków, ale to wszystko było
niczym w porównaniu z dojmującym pięknem całego obrazu i przejmującymi
zdarzeniami. Wciąż słyszę w uszach tę piękną muzykę, a w oczach mam wspaniałe
widoki skąpanej w słońcu dzikiej i niezmierzonej ludzkim okiem prerii.
Myślę, że ten film jeszcze nie raz wypełni moje serce uczuciami piękna i spełnienia i na stałe wpisze
się do mojej filmoteki, zajmując poczesne miejsce obok „Ostatniego Mohikanina”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz