Kiedy wszyscy czytają „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, ja
wyłamuję się i sięgam po stare, dobre książki z młodości. Ostatnio żadna
książka, która wpadła mi w ręce, nie przykuła mojej uwagi. Wewnętrznie zaś
paliła mnie potrzeba czytania, której nie miałam czym ugasić. Po 3 tygodniach
męczarni i bezskutecznych poszukiwań, postawiłam na książkę, która kiedyś,
kilkanaście lat temu, zabrała mnie w magiczny świat przygody. Zadziwiłam swoim
wyborem wujka, który zaskoczył mnie telefonem podczas czytania, a kiedy
zdradziłam mu, co czytam, powiedział ze zdziwieniem: „Żartujesz!?” Od razu
wzięło mu się na wspominki z własnego dzieciństwa, kiedy pod wpływem czytanej
przeze mnie książki jego wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach i dawała
pole do dziecinnych zabaw. Wcale się nie zdziwiłam, że tytuł, który mu podałam
przez telefon, wywołał tyle miłych i żywych wspomnień. Ta książka skradła
kiedyś moje serce i obdarowała mnie najpiękniejszymi wspomnieniami, które dać
może tylko ciekawa książka przeczytana w młodości.
Tęsknota za ponownym przeżyciem wspaniałej przygody
zaprowadziła mnie do biblioteki młodzieżowej i stamtąd wyniosłam trzy tomy
wspomnień, zatytułowanych „Winnetou”. Wracając do domu z naręczem książek, nie
potrafiłam opanować wewnętrznego wzruszenia i uśmiechu zadowolenia, który
błąkał mi się na ustach. Taką nieokiełzaną radość przeżywałam ostatnio lata
świetlne temu. A teraz, już za chwilę, miałam ponownie wkroczyć w świat
fantazji Karola Maya i czułam całą sobą, że i tym razem się nie zawiodę.
Jak tylko zamknęły się za mną drzwi mieszkania, rzuciłam się
na łóżko i otworzyłam pierwszy tom. Stara, pożółkła książka, z czarno-białymi
rysunkami, z których wyskakiwali myśliwcy preriowi i Indianie, szara okładka z
nieciekawym na dzisiejsze czasy malunkiem- to wszystko nie miało dla mnie
znaczenia. Wiedziałam, jaka ogromna wartość kryje się dla mnie na tych
zaczytanych stronicach i niemal czułam pod palcami tę radość przeszłych pokoleń
małych czytelników, którzy z rozdziawionymi buziami wkraczali w świat
prawdziwej, wytęsknionej przygody.
Pierwsze słowo, które na mnie wyzierało z książki, dawało
obietnicę zapomnienia się w tej lekturze. Słowo „Greenhorn”, którym
zapoczątkowano pierwszy rozdział, spozierało na mnie z utęsknieniem, zachęcając
do wkroczenia w ten niezwykły świat minionych wieków. Kto wie, kiedy ostatnio
tę książkę ktoś trzymał z zamiarem przeczytania. Czułam, że tak samo jak ja
miałam potrzebę przeczytania wciągającej książki, tak samo ten tom z
utęsknieniem wyglądał osoby, która by ożywiła dawne postacie stworzone przez
pisarza. Przez moment nieufność zagościła w moim sercu. Czy ta książka, czytana
przeze mnie 15 lat temu, wciąż mnie będzie zachwycać? Przecież minęło tyle lat,
a już nie pierwszy raz się przekonałam, że to, co było kiedyś, mogło już dawno
umrzeć i nie da się tego wzniecić. Jednak nadzieja na spełnienie kazała moim
oczom spocząć na żółtych, zmęczonych, a jednak wciąż żywych stronicach.
Zaczęłam czytać. Początkowa nieufność znikła po trzech
stronach. Byłam zdumiona. Jak to możliwe, że jeszcze niedawno próbowałam czytać
trzy inne książki i po około 100 stronach nie poczułam nic, prócz irytacji i
znudzenia, a tutaj kilka stron sprawiło, że zapomniałam o obowiązkach
przykładnej żony i pani domu i pożerałam słowa jak wygłodniały wilk? Trzy tomy,
z których każdy liczył po ok. 500 stron, przeczytałam w tydzień. Tyle samo
czasu zajęło mi mozolne przekopywanie się przez 200 stron dzieła Lwa Tołstoja
pod tytułem: „Wojna i pokój”, zakończone ostatecznie niepowodzeniem. Po tamtej
książce mój wewnętrzny duch czytelniczy nieomal umarł, ale ożywiłam go
„Winnetou” i teraz ma się lepiej niż kiedykolwiek. Taką moc mają dzieła Karola
Maya.
Już kiedyś wspominałam na blogu o „Winnetou” Karola Maya,
ale pisałam z pamięci i raczej był to zlepek informacji na temat całokształtu
twórczości Maya. Dziś chciałam się skupić na tej jednej konkretnej książce. Jest
ona całkowicie poświęcona postaci Winnetou, Indianina, Apacza, niezwykłego
człowieka, najbardziej sprawiedliwego wśród Indian, cieszącego się sławą
wielkiego i odważnego wojownika, którego podziwiali nawet jego wrogowie. Postać
Winnetou przewija się również przez inne książki Karola Maya, poświęcone życiu
na prerii, jednak ta jedna, konkretna pozycja skupiona jest tylko na postaci
Apacza. Jest to pasjonująca historia i tak żywo opowiedziana, jakby wszystko
działo się na naszych oczach. Słowa Karola Maya w magiczny sposób przenoszą nas
prosto na prerię i razem z jego bohaterami doświadczamy niezwykłych przygód, a
prerie i sawanny stają się naszym domem. Po przeczytaniu zaś wszystkich tomów
budzi się w nas tęsknota za takim życiem w wolności, kiedy nie ograniczają nas
ściany, a dokoła króluje otwarta przestrzeń. Czujemy w ślad za słowami Old
Shatterhanda, że ten, kto raz zaznał życia na prerii, nie będzie już potrafił
bez niej żyć, mimo że często jest to życie surowe i niebezpieczne. Ale
jednocześnie jest to życie pełną piersią i do tego właśnie tęsknimy, do
uczucia, że naprawdę się żyje, a nie tylko wegetuje.
Kiedy jako nastolatka po raz pierwszy czytałam „Winnetou”,
przez sposób, w jaki Karol May opowiadał swoją historię, zastanawiałam się, czy
rzeczywiście to wszystko, o czym pisze, wydarzyło się naprawdę. May pisał w
pierwszej osobie, dając wrażenie, jakoby opisywał swoje własne przeżycia. W
książce nazywał siebie Charles’em (spolszczone imię Karol to właśnie Charles),
Winnetou nazywał go Sharlih (czyli Karol w indiańskim narzeczu), a kiedy
spotykał się z nowymi ludźmi, opowiadał, że jest pisarzem. Raz nawet pojawiła
się scenka sprzeczki z Samem Hawkensem, podczas której Charles powiedział
przyjacielowi, że opisze go w swojej książce, tym samym doprowadzając
osobliwego Sama niemal do furii. Później, kiedy Sam zgodził się wystąpić w
książce Charles’a, poprosił młodego pisarza, aby ten pominął niektóre jego
wpadki. Wówczas Charles wyznał mu, że chce opisać sytuacje i ludzi dokładnie
takimi, jakie były i stwierdził, że jeśli ma kłamać, to woli w ogóle nie pisać
o zdarzeniach i nie wymieniać osób. Mimo, że pochłaniałam książki jak człowiek umierający
z głodu, nie interesowałam się jednak nigdy biografiami pisarzy. Nie wiedziałam
wówczas nic o Karolu Mayu, dodatkowo miałam ogromną wyobraźnię i wiarę w to, co
czytam. Biłam się więc z myślami i niemal uwierzyłam, że wszystko to, o czym
czytałam, wydarzyło się naprawdę i że pisarz opisuje właściwie swoje przeżycia
z pobytu na prerii. Dodatkowo chciałam wierzyć, że ktoś taki jak Winnetou
naprawdę żył. I choć czasem trudno mi było uwierzyć w prawdziwość niektórych
historii, to jednak polubiłam Old Shatterhanda, czyli Karola, tak, jakby ten
faktycznie przemierzał niezmierzone prerie razem z Apaczem. Wszystko, co May
opisywał, było takie żywe i prawdziwe, że z trudem dopuszczałam do siebie myśl,
że te zapierające dech w piersiach historie i ci wszyscy niezwykli, dzielni i
waleczni ludzie, są tylko wytworem czyjejś wyobraźni.
Tym razem jednak z ciekawości rzuciłam okiem na krótką notkę
biograficzną umieszczoną na skrzydle okładki. I wówczas moje nadzieje prysły
jak bańka mydlana. Dowiedziałam się, że wszystko, o czym czytałam, zrodziło się
w wyobraźni autora. Ponadto sam autor był zupełnym przeciwieństwem Old
Shatterhanda. Był wątły i chorowity, podczas gdy Old Shatterhand odznaczał się
ogromną siłą, dzięki której zyskał swój przydomek preriowy, ponieważ jednym
uderzeniem ręki potrafił powalić na ziemię nawet najtęższego człowieka. Umiał
wybornie strzelać, był inteligentny, przebiegły i waleczny. Karolowi Mayowi
zarzucano zaś, że nigdy nie był na prerii i nie znał tego życia, nie znał
Indian, a mimo to pisał o czymś, o czym nie miał zielonego pojęcia. Jego opisy
Ameryki pochodziły nie z własnego doświadczenia i wiedzy, lecz ze studiowania
mapy. Mnie to nie przeszkadzało mi to zupełnie, ponieważ sama niewiele się
znałam na tym temacie, a wystarczało mi to, co pokazał mi Karol May.
Nie przeszkadzało mi również to, że postacie przedstawiane
przez pisarza były czarno-białe, a to również zarzucano Mayowi w czasach, kiedy
ukazywały się jego książki. Ale czy ludzie zawsze muszą mieć różne odcienie
szarości? Jeśli Old Shatterhand miał być dobry i sprawiedliwy, cieszyło mnie
to. Jeśli Santer, wróg Winnteou i Old Shatterhanda, raz zabił dla bogactwa, czy
należałoby oczekiwać od niego, że nagle zawróci ze złej drogi i zacznie czynić
dobro? I nawet jeśli Winnetou i jego przyjaciel byli niepokonani, to czy było w
tym coś złego? W dzisiejszych czasach tacy byliby superbohaterowie i nikt by
nie zarzucał ich twórcom nadmiernego idealizmu. Ja przyjmuję wszystko, o czym
pisał May, z ufnością i bez zastrzeżeń.
Jedyne, co mi się nie podobało, to wykorzystanie tego samego
motywu aż trzy razy. Chodzi mi o trzy momenty, w których osoby, które
przewidziały swoją śmierć, zaraz po tym umierali, zabici od zabłąkanej kuli (Kleki-Petra, Old Death).
Ale pomijając ten fakt, książka zabrała mnie w tak piękna podróż, że myślę, iż
jeszcze kiedyś do niej wrócę.
A o czym właściwie jest książka? Przede wszystkim o
przyjaźni. Młody Karol May przenosi się do Ameryki. Tam pracuje jako prywatny
nauczyciel. Na swojej drodze spotyka osobliwego rusznikarza Henry’ego i szybko
przypada staremu do gustu. I mimo, że starszy mężczyzna jest zamknięty w sobie
i nieco kłótliwy, poznaje w młodym Karolu materiał na prawdziwego myśliwca. Nie
mogąc znieść tego, aby młody człowiek marnował się na kiepsko opłacanej
posadzie, gdzie nie może wykorzystać całej swojej zręczności w strzelaniu,
biciu się i jeździe konnej, załatwia mu w tajemnicy przydział jako pracownik
kolei. Jego praca miała polegać na odmierzaniu na dzikiej prerii drogi dla
pociągu, który miał przejeżdżać przez okolice, zamieszkałe przez Indian. Szybko
więc wyrusza na prerię z innymi pracownikami, a do ich ochrony przeznaczono
kilku myśliwych, z których trzech niemalże od razu zostało przyjaciółmi młodego
nauczyciela. Od momentu, w którym wszyscy udają się w oznaczone miejsce,
zaczyna się dla nowicjusza prawdziwa przygoda, ponieważ mieli pracować znajdowało
się na terenie najbardziej zagrożonym obecnością Indian, a sama preria była
miejscem, gdzie nie można było ufać nikomu, tylko samemu sobie.
Jako „greenhorn”
(człowiek niedoświadczony), Karol uczy się pod okiem zabawnego i doświadczonego
myśliwego Sama Hawkensa, jak przetrwać na dzikiej prerii. Bardzo szybko okazuje
się, że uczeń przerósł mistrza i jeszcze szybciej młodzieniec dostaje prawdziwy
preriowy przydomek, Old Shatterhand, który oznacza nic innego, jak grzmocąca
ręka. Wkrótce, przydomek ten stał się sławny nie tylko na prerii, ale i w
miastach. Old Shatterhand szybko przekonuje się również, jak niebezpieczni są
Indianie, kiedy zmuszony jest walczyć o swoje życie i życie swoich przyjaciół.
Poznaje młodego Winnetou, oraz jego ojca, wodza wszystkich Apaczów, a także
uwalnia ich z rąk Kiowów, innego szczepu Indian, zaciekłych wrogów Apaczów.
Robi to w tajemnicy przed wszystkimi, a zwłaszcza przed samymi pojmanymi, a
tajemnicę tę wyjawia dopiero wówczas, gdy swoją rozwagą i dzielnością sam
wywalcza sobie życie, podczas śmiertelnego pojedynku w obozie Apaczów . Swoim
uczynkiem wywalczył sobie również dozgonną przyjaźń Winnetou, i właśnie o tej
niezwykłej i silnej przyjaźni czytamy przez trzy tomy.
Akcja dzieje się wartko i szybko, tak, że nawet przez chwilę
nie odczuwamy znużenia, a wręcz łakniemy coraz więcej i więcej. Przyjaźń między
Apaczem, a białym człowiekiem pociąga czytelnika i szybko podbija jego serce.
Dzielność i mądrość Old Shatterhanda oraz prawość i odwaga Winnetou sprawia, że
ten duet staje się niezwyciężony. Ludzie ci są niezwykli i nie da się ich nie
kochać. W chwili śmierci Winnetou płakałam jak bóbr, tak bardzo pokochałam tego
jedynego w swoim rodzaju Indianina.
Winnetou przedstawiony jest tu jako wyjątkowy człowiek.
Mimo, że Indianin, był inny, niż cała jego rasa. Swego czasu trafił do Apaczów biały człowiek
i nauczał ich chrześcijaństwa. Indianie był to lud dziki, ze swoimi tradycjami
i Bogiem, Wielkim Manitou, którzy zabijali swoich wrogów bez mrugnięcia okiem.
Z kolei biały, nazwany przez Apaczów Kleki-Petra, uczył ich, że Bóg białych
miłuje wszystkie swoje dzieci, nie zważając na kolor skóry i jest miłosierny,
nawet dla grzeszników. Winnetou pod wpływem tych nauk, całe swoje życie szukał
potwierdzenia tych prawd, przekazanych przez białego duchowego przewodnika.
Jednak ciężko mu było uwierzyć w nauki chrześcijaństwa, tak często spotykał się
z niesprawiedliwością i złem. Jednak kiedy spotkał Old Shatterhanda, zaczął się
nieznacznie zmieniać. Kiedy Santer zabił jego ojca Inczu-Czunę i siostrę
Nszo-Czi, Winnetou poprzysiągł w nagłym bólu, że wykopie topór wojenny
przeciwko całej rasie białych. Chciał zjednoczyć wszystkie szczepy indiańskie i
rozpocząć walkę na śmierć i życie z białymi, którzy nieśli ze sobą tylko śmierć
i zgubę całej rasie czerwonoskórych. Jednak po rozmowie z Old Shatterhandem
porzucił swoje plany zemsty na białej rasie, pragnąć tylko zemsty na mordercy
swojej rodziny, Santerze. Młody wódz szybko zasłynął ze swojej sprawiedliwości i
stał się obrońca życia ludzkiego. Winnetou chciał być przyjacielem nie tylko
wszystkich czerwonoskórych, ale i białych, mimo że Indianie skazani byli na
zagładę przez tę rasę, której Apacz chciał bronić przed wrogimi im Indianami.
Z czasem, żyjąc obok Old Shatterhanda i przeżywając z nim
przygody, widząc, że jego przyjaciel jest przeciwny rozlewowi krwi i nawet
najgorszego wroga oszczędza, nawet z narażeniem własnego życia, Winnetou powoli
przeżywa duchową przemianę. W ostatnim tomie ta przemiana dobiega końca, kiedy młody
Apacz wyznaje, że nie będzie już zdejmował skalpów swoim wrogom, ani liczył
tych, którzy zginęli od jego srebrnej strzelby. Na końcu zaś poświęcił swoje
życie za życie rodziny białych osadników, od których pierwszy raz usłyszał
pieśń Ave Maria, która wzruszyła go do głębi serca. Od tego momentu uwierzył w
Boga białych, miłującego całą ludzkość i wyznał przed śmiercią Old
Shatterhandowi, że został chrześcijaninem. Jego grób zaś ozdobiony został nie
skalpami wrogów, jak to było w tradycji Indian, lecz krzyżem chrześcijańskim.
Była to piękna opowieść, a chwila śmierci niepokonanego
Winnetou była bardzo wzruszająca. Wtedy dopiero zobaczyłam, jak bardzo
pokochałam tego wspaniałego bohatera i jak bardzo jego osoba stała mi się
bliska.
W książce przedstawione są same osobliwe postacie. Old Death, Sam Hawkens, Gruby Walker, Sans-ear, czy Old Firehand. Sami dzielni myśliwi, a każdy z nich miał swoją
historię, godną opowiedzenia. Jednak tak naprawdę w moim sercu na stałe zagościł
jedynie Winnetou i Old Shateterhand. Ten ostatni nie tylko był waleczny i
sprawiedliwy, ale też zawsze mówił prawdę, nawet jeśli narażało go to na
niebezpieczeństwo. Często też nie mówił nowo poznanym osobom, że jest tym
sławnym preriowcem, o którym rozprawia się na preriach, wywołując tym samym
zabawne sytuacje i pomyłki. Old Shatterhand i Winnetou stali się nierozłączni a
ich przyjaźń była niezwykła. Kiedy Winnetou przed śmiercią rozmawiał ze swoim
przyjacielem, wyjawił mu, że Old Shatterhand był dla niego błogosławieństwem,
gdyż nauczył go miłować wszystkich ludzi, nawet wrogów i pozwolił mu uwierzyć,
w naukę Kleki-Petry.
Karol May był wspaniałym pisarzem. Potrafił tchnąć w
wymyślone przez siebie postacie życie, przez co zapadają one w pamięć i żyją w
naszych głowach. Mimo, że tak naprawdę nie znał życia, które opisywał w swoich
książkach, stały się one ponadczasowe i czytane przez pokolenia. Akcja toczy
się wartko i wciąga od pierwszych stron. A po przeczytaniu książki odczuwa się
niedosyt i smutek nad całą rasą indiańską, która skazana była na zagładę z
chwilą, gdy biały człowiek w swej zachłanności zapragnął bogatych terytoriów,
na których osiedlili się Indianie. I aż ze smutkiem chce się powiedzieć w ślad za Karolem May:
„Tu spoczywa czerwona rasa; nie stała się ona wielką, gdyż nie dano jej
osiągnąć wielkości.”
2 komentarze:
Piękny tekst. Podpisuję się pod każdym słowem. Sam mam blog muzyczny, na którym odnotowałem śmierć Pierr'e Brice, odtwórcy filmowego Winnetou. Równie jakiś czas temu, a jestem już dojrzałym facetem sięgnąłem po 'Winnetou' i nie zawiodłem się, choć oczywiście to inna bajka. Kupiłem nawet na nowo 3 tomy Wineentou, moje dawne, ze zdjęciami zostały wyrzucone a namiętnie zbierałem zdjęcia z filmu. Pozdrawiam.
https://mojtopwszechczasow.blogspot.com/2015/11/winnetou-nie-zyje.html
Podpisuję się pod lekbuka, to moje myśli.
Winetou to moja młodość, moje marzenia, cudowne lata z tą wspania£ą książką.Miałam wtedy 16 lat . Nigdy nie zapomnę tego cudownego świata, który przeżywałam czytając książki Karola Maja. Nigdy nie wybaczyłam Majowi , że uśmiercił mojego ukochanego Winetou, sama zacze£am pisać tom 14
Prześlij komentarz