Jakiś czas temu na blogu przyznałam, że jestem uzależniona od czekolady i wszelkiego rodzaju słodyczy. Kiedyś, jako małe dziecko nie gardziłam też cukrem, podbieranym łyżkami z cukiernicy. Cóż, takie to czasy były, że pieniędzy nie było i słodyczy nie było. Przez swoją miłość przytyłam 10 kilogramów i postanowiłam wziąć się za siebie. Walka z nałogiem rozpoczęła się gdzieś w maju i wtedy też pisałam z radością, że moje starania zaczynają przynosić skutki. Chwaliłam się, że zaczynam z prawie obojętnością mijać półki sklepowe uginające się od słodyczy. Wytrzymałam 2 miesiące. Potem, nie wiedzieć czemu, postanowiłam sobie kupić coś słodkiego. Miał to być jednorazowy wyskok. Skończyło się na tym, że zaczęłam jeść jeszcze więcej słodyczy niż przed terapią. Doszło do tego, że przyłapałam się na tym, iż codziennie spożywam przynajmniej czekoladę. Co się nasłuchałam od męża to moje :)
Otóż przestałam się kontrolować, aż wreszcie mój organizm powiedział stop! Nagle zaczęło mi być niedobrze, czułam ból żołądka i było mi z tym bardzo źle. Mogło to być spowodowane czymkolwiek. Może się zatrułam, może zjadłam coś ciężkostrawnego i mój żołądek zaprotestował. Ale ja postawiłam na słodycze. Zanim zaczął się ból żołądka to przez ponad pół miesiąca żywiłam się słodyczami. Byłoby to całkiem możliwe, że organizm się przegrzał. Jako, że i tak nie mogłam niemal nic jeść, postanowiłam jeszcze raz spróbować stanąć twarzą w twarz z moim nałogiem. Wtedy, gdy rozpoczęłam terapię kilka miesięcy temu, chodziło o kilogramy i dobre samopoczucie, teraz stawka była dużo wyższa: zdrowie. Nie chciałam dopuścić, by chwilowe niedomaganie organizmu przerodziło się w jakąś poważną chorobę. Już dość ich się czai w moim organizmie. Na pomoc przyszła mi moja nazwijmy to "niestrawność". Kiedyś powiedziano mi, że najgorsze w rzucaniu słodyczy są pierwsze trzy dni. Ja przez pierwsze trzy dni po spożyciu nawet jednego ciastka z czekoladą nie mogłam zjeść, żebyć nie czuć się paskudnie przez resztę dnia. Nie było więc trudno porzucić słodycze, kiedy się nie mogło nic jeść. Przestraszyłam się nie na żarty. Po prostu zaczęłam się bać słodyczy. Nie chciałam zachorować na cukrzycę, ani nawet na wrzody żołądka. Pomogło mi to przetrwać najgorszy czas pierwszego tygodnia odwyku i chociaż zmarnowane miałam dni, bo ciągle czułam się paskudnie, to jednak może coś dobrego na przyszłość z tego wyjdzie. Teraz, po tygodniu rewelacji, kiedy czuję się w miarę dobrze, jest mi nieco trudniej nie myśleć o słodyczach. Zwłaszcza z rana i pod wieczór. Pomaga mi jeszcze to, że od 5 dni nie byłam w pracy, bo przebywałam na szkoleniu. A gdy wykonuje się żmudną pracę, to bardzo często myśli się o przekąskach. I nie ważne ile by tej pracy nie było- przez jednostajność pracy ciężko jest powiedzieć sobie "nie".
Na razie zapełniłam swoją lodówkę jogurtami i serkami homogenizowanymi. Mają mi pomóc przetrwać napady, które na pewno będą, jak amen w pacierzu. Wiem, że one też zawierają cukier, ale muszę jakoś oszukać organizm dopominający się swojej porcji słodyczy. On jest tak samo niezdecydowany jak ja: raz chce słodycze i cięgle mi je nasuwa na myśli, innym razem zaczyna się buntować jak spełnię jego pragnienia. Wolę więc zjeść słodki serek, niż cokolwiek, co ma czekoladę. Unikam nawet mojego ulubionego mleka czekoladowego "serduszko". Zamiast tego pochłaniam rodzynki. Nawet pisząc te słowa zajadam się moimi suszonymi przyjaciółmi. Bo myślę, że będziemy przez długi czas nierozłączni.
Mam nadzieję, liczę na to, że tym razem moje starania nie pójdą na marne. Nie chcę już się tak źle czuć, chcę być zdrowa, więc mam większą motywację. Moje zdrowie jest w moich rękach. Boję się tylko powrotu do pracy. Zobaczymy. Na razie jestem dobrej myśli :)
Jest już 4 rano, więc uciekam do łóżka. Jutro prześpię pół niedzieli, ale przynajmniej mniej mi zostanie tej niedzieli na myślenie o słodkościach :) Muszę opróżnić organizm z toksyn zwanych cukrem, zanim nadejdą święta. Bo sernika mojej mamy nie podaruję :)
Pozdrawiam wszystkich z podobnymi problemami ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz