Wszystko ma jakieś początki. Ten post swój początek ma w książce. I bynajmniej nie chodzi mi o to, że dowiedziałam się, iż „Avatar” nakręcono na podstawie książki. Post ten, mimo że nie związany bezpośrednio z książkami, znalazł miejsce na moim blogu, bo zawdzięcza swoje życie książce. Książce, którą czytam. I w filmie, który narodził się na podstawie tej książki. Mam tu na myśli „Opowieści z Narnii: Lew, czarownica i stara szafa”. Dziwi pewnie, jak mogą te dwie różne historie być połączone. Otóż podstawą tego niecodziennego zjawiska jest efekt domino.
A wyglądało to tak. Odwiedziłam koleżankę, zobaczyłam na półce „Opowieści z Narnii” i żądna wrażeń z dzieciństwa, gdy podczas czytania książki zapominałam o bożym świecie, przygarnęłam ją do siebie na pewien czas. Wróciłam do domu, zaczęłam czytać i dziwić się. Jak to możliwe, żeby upływający czas aż tak zmienił moje wspomnienia? Jak tylko zobaczyłam na półce u koleżanki „Opowieści”, obrazy z przeszłości stanęły mi przed oczami. Obrazy, które stworzyła moja imaginacja, gdy byłam dzieckiem. Obrazy o tym, jak Łucja znalazła się w zaczarowanej szafie, jak spotkała fauna i jak tajemniczy był świat po drugiej stronie. Jak bardzo pochłaniał. Jak straszna i zimna wydawała się Biała Czarownica, która zaklęła serce Edmunda przeciwko swojemu rodzeństwu. Jakie magiczne przygody przeżywały dzieci, kiedy wszystkie przeszły przez starą szafę. Wszystko wtedy wydawało się takie nierealne, magiczne, wciągające. Moje myśli opanowała aura, klimat Narnii. Byłam strasznie podniecona tym, że będę mogła znowu tam wrócić. Potem zaczęłam czytać i nie mogłam pozbyć się wrażenia, że coś jest nie tak. Przecież to nie był ten sam świat z moich wspomnień. Coś się zmieniło. Nie mogłam najpierw tej myśli złapać. Potem, z czasem jak przybywało rozdziałów, które poznałam na nowo, zrozumiałam o co chodzi. Przestałam być dzieckiem i to zmieniło moje spojrzenie na tę książkę. Fabuła była ciekawa, dziwnych stworzeń w Narnii całe mnóstwo, dialogi dobrze napisane, ale klimat tajemniczości gdzieś zniknął. Odarta z niego, baśń straciła swoją siłę oddziaływania na mnie. Byłam zdruzgotana.
Potem przypomniałam sobie, że nakręcono film. I że swego czasu poszłam
do kina, aby efektami specjalnymi i dźwiękiem dolby sorround przywrócić magii
moc oddziaływania na moje serce i wyobraźnię. Udało się. Odzyskałam na tamtą
chwilę coś najcenniejszego: otwarty
umysł dziecka, dzięki któremu wszystko jest możliwe a magia to codzienność. A
to wszystko dzięki bardzo dobrze nakręconej historii przeniesionej na duży
ekran. Gdy zabrałam się wczoraj za drugi tom, zatytułowany „Książe Kaspian”, z
jeszcze większą siłą poczułam różnicę między wspomnieniami, obecnym odbiorem
książki i filmem. Pomyślałam, że po raz pierwszy mogę z całym przekonaniem
powiedzieć, że film był dużo lepszy niż książka, bez której film nigdy by nie
zaistniał. Trochę się zszokowałam własnymi myślami. Bo jak to możliwe, żeby
jednak film był lepszy? Przecież czytałam książkę jako dziecko, pamiętam co
czułam! Jak to jest możliwe, że teraz nie czuję tej magii? Że tylko wtedy, gdy
przypomnę sobie film, to czuje się jak tamta mała dziewczynka, która czytała
książkę z rozdziawionymi ustami i szeroko otwartymi oczami. I nagle…
Do mózgu wdarła się natarczywa myśl. „Pamiętasz Avatar?”-
mówił do mnie mózg, który wydobył z mroków pamięci dawne wspomnienie z sali
kinowej. „Pamiętasz co wtedy czułaś? Pamiętasz tę magię? Wiem jak możesz ją
przywrócić!..”. I nagle myśli rzuciły się na mnie jak wygłodniałe wilki na
swoją ofiarę. Przypomniało mi się, że w „Avatarze” było znacznie więcej
dziwnych stworów niż w całej Narnii i przyległych do niej królestwach razem wziętych. Że świat
przedstawiony przez Jamesa Camerona był znacznie bardziej kolorowy, chwytał
myśli i wciskał się siłą do serca. Nie mogłam pozbyć się myśli o Jake’u i
Neytiri, o ich uczuciu i tego, jak dostrzegli w sobie miłość. Zaatakowała mnie
pamięć o wspaniałych widokach, o latających górach Hallelujah, przeszywającej
muzyce i ilości obrazów, które przewijały się przez film. Już dłużej nie mogłam
czekać. Musiałam znowu zatopić się w ten cudowny świat. Rozgorączkowana odłożyłam
„Opowieści z Narnii”, włączyłam szybko komputer, odszukałam film na dysku,
modląc się, żeby nikt go nie usunął, przygotowałam świecę, przyklepałam
poduszki, przyniosłam czekoladę, włączyłam kino domowe i ustawiłam film. Chwila
przerwy, jaka wtedy nastąpiła była pełna wzniosłości. Oto za chwilę miałam
zanurzyć się w magię. Niecierpliwość opanowała mnie jeszcze bardziej, ale
chciałam przedłużyć moment ekscytacji, tak jak się to robi wtedy, gdy siedzi się przy stole
wigilijnym po kolacji, śpiewa kolędy i czeka na prezenty od Gwiazdora. Mimo, że
wszyscy wiedzą, że tym Gwiazdorem jest przebrany wujek, to jednak moment
oczekiwania na coś wspaniałego jest dla mnie czymś najmilszym w życiu. Wiem, że za moment
wydarzy się coś cudownego, i specjalnie odwlekam tę chwilę, bo największe emocje
szarpią moją duszę właśnie w tym szczególnym momencie oczekiwania na wspaniałości
życia. Dlatego zawsze po kolacji śpiewałam kolędy z radością, dołączając kolejne
zwrotki, nawet wtedy kiedy dorośli nie chcieli już śpiewać, bo nie ma nic
wspanialszego w życiu jak oczekiwanie... Kiedy wreszcie nie mogłam dłużej czekać z oglądaniem filmu,
nacisnęłam play i zatopiłam się w muzyce.
Czy macie taki film, który, nieważne ile razy go oglądacie,
zawsze targają Wami takie same emocje? Gdy zawsze, kiedy zakwitnie w Was myśl, aby znowu obejrzeć ten szczególny dla Was film, zaczyna opanowywać Was gorączka i niecierpliwość i nie możecie się skupić na niczym innym? Nawet kiedy znacie film niemal na
pamięć, wciąż płaczecie w tych samych momentach, wciska Was w fotel przy tych
samych scenach, chwyta Was coś za gardło w najpiękniejszych muzycznych
momentach? Ja tak właśnie się czuję, oglądając „Avatara”. Oglądałam go w 2009
roku, kiedy wszedł do kin, niemal poszłam na ten film dwukrotnie do kina ale
powstrzymał mnie brak funduszy. Potem po kilku miesiącach obejrzałam go z narzeczonym
w domu, na kinie domowym. Następnie zgrałam go sobie na płytę i obejrzałam
kiedyś w domu, gdy nikogo nie było i mogłam włączyć dźwięk tak głośno jak
chciałam. Wczoraj kolejny raz nie potrafiłam odpędzić nachalnej myśli o „Avatarze” i obejrzałam go po raz kolejny. A
gdy zabrzmiały pierwsze nuty muzyki, odpłynęłam, a świat dookoła mnie przestał
istnieć (za wyjątkiem czekolady i ciasteczekJ).
Od pierwszej sceny wiedziałam, że pokocham ten film miłością
szczerą i wierną. Od zawsze miałam słabość do wszystkiego co związane jest z
science-fiction. Kiedy dołączyć do tego przeszywającą myśli muzykę, wspaniałe
krajobrazy i dziwy wszelkiego rodzaju oraz kapkę miłości, to nie potrafię się
oprzeć takiej historii. Kiedy więc po raz pierwszy usłyszałam o „Avatarze”,
wiedziałam że muszę zasiąść w kinowej sali za wszelką cenę. I nie zawiodłam
się. Ponad 2 i pół godziny akcji a ja siedziałam jak zaczarowana. Pamiętacie
jeszcze jak to się zaczynało? Jeśli nie to przypomnę. Wszystko zaczęło się od
muzyki. Pierwsza nuta przeszyła mój mózg jak strzała, potem powędrowała prosto
do serca i tam już została. Do tego doszedł obraz i historia opowiedziana przez
Jake’a Sullyego i wszystko to wypełniło moje serce po brzegi. Gdybym wiedziała,
że to fizycznie niemożliwe, to mogłabym się zarzekać, że w ogóle nie mrugałam
podczas projekcji filmu, żeby nie uronić ani jednego obrazu. Gdy po raz
pierwszy zobaczyłam Pandorę, wstrzymałam oddech. A kiedy Jake obudził się w
ciele Avatara i pierwszy raz zobaczył Neytiri, byłam już zakochana w tym
filmie po uszy. No i w Jake’u, jakżeby inaczej. Która z nas nie zakochałaby się w mężczyźnie
tak odważnym, tak dumnym i przywódczym jak Jake? Bardzo szybko też zakochałam
się w przyrodzie Pandory, w jej niesamowitych roślinach, zwierzętach, wspaniałych
Ikranach. To wszystko przewija mi się teraz przed oczami gdy piszę post.
Wszystkie postacie zagrane idealnie, pomieszanie dwóch światów, efekty
specjalne, James Horner ze swoją wspaniałą muzyką, scena
bombardowania drzewa domu, głęboki związek ludzi Na’vi z naturą, z Eywa, scena
rozpaczy Neytiri, gdy drzewo-dom runęło…. To wszystko było tak realistyczne,
tak żywe, że miałam wrażenie iż żyję w tym cudownym świecie. A scena
ostatecznej bitwy była najbardziej pochłaniającą bitwą jaką widziałam w filmie.
Kiedy zaś Neytiri krzyknęła do Jake'a, że Eywa go wysłuchała i posłała mu na
pomoc wszystkie zwierzęta zamieszkujące Pandorę, nie mogłam powstrzymać łez
radości. Przeżyłam bardzo ten film i przeżywam go za każdym razem, gdy go
oglądam. Wciąż odczuwam tę samą ekscytację zanim go włączę i za każdym razem
daję się wciągnąć w ten inny świat już w pierwszej nucie wypełniającej pokój, gdy
tylko włączę film. To jest własnie magia muzyki Jamesa Hornera- kiedy już raz ją usłyszymy, nie będziemy potrafili jej już zapomnieć.
Odkąd pamiętam miałam dużą wyobraźnię, przyjmowałam z
wdzięcznością i naiwnością dziecka wszystko, co było inne od otaczającego nas
szarego świata, poszukiwałam gdzie mogłam magii i niezwykłości. I to wszystko
znalazłam w „Avatarze”. Niezwykłe
stworzenia, niezwykła miłość, odwaga, męstwo, wspaniała muzyka i krajobrazy,
tak różniące się od naszych. I mimo iż wiem, że wszystko to jest wymyślone, to
podziwiam tych, którzy potrafią wymyśleć coś tak pięknego i niezwykłego. Zawsze
podziwiałam ludzi mających większą wyobraźnię ode mnie i potrafiących się nią
dzielić z innymi. Jednak mam też obawy co do „Avatara”. Nie boję się jednak, że
moja miłość do tego filmu kiedyś ostygnie i umrze. Boję się o coś zupełnie innego.
O kontynuację. Co będzie dalej? Czy warto kręcić następne części? Czy były one
od razu zaplanowane, czy w umyśle twórców powstała taka myśl dopiero, gdy film
osiągnął gigantyczny sukces? Czytałam o tym, że pomysł powstał w głowie
Camerona już w 1995 roku, ale w tamtych czasach nie było możliwości
technicznych, aby zrobić taki film i z takim rozmachem. Skoro więc praca nad nim
trwała mnóstwo czasu, tyle przygotowań przeprowadzono, aby stworzyć dzieło z tak wielkim
rozmachem i bardzo udane, to jak mam przyjąć fakt, że kolejne części będą
nakręcone w tak niewielkim przedziale czasowym w stosunku do pierwszej części?
Obawiam się, że następne dzieła mogą być dużo gorszej jakości. Jestem w stanie
uwierzyć, że wszystko będzie dobrze tylko wtedy, gdy ktoś mi powie, że
wszystkie trzy części wywodzą się z historii zaplanowanej wiele lat temu i nie
są efektem zwykłej żądzy pieniądza. Bo jak wytłumaczyć fakt, że pierwszy „Avatar”
powstał 14 lat od momentu jak pomysł narodził się w głowie Camerona, a następne
części dzieli tylko 5 i 6 lat. Jeśli jednak spojrzeć na to, że specjalnie na
potrzeby filmu został stworzony sztuczny język, że powstała książka o florze i
faunie Pandory, to jest nadzieja, że jednak reżyser dobrze wie co robi,
pracując nad kolejnymi częściami i że mają one wszystkie jedną matkę,
mianowicie pomysł narodzony w 1995 roku.
Jednak nawet przy najbardziej optymistycznych myślach wciąż
obawiam się, że kolejne części nie będą już tak dobre, tak głęboko zapadające w
pamięć i że będą tylko marną próbą odgrzania starej historii. Bo co jeszcze
może się dziać? Czy Cameron wymyśli coś na tyle niezwykłego i nowego, żeby
ponownie zaczarować widzów? To co pokazał w 2009 roku było absolutną nowością, sam bardzo wysoko postawił sobie poprzeczkę, którą bardzo trudno będzie mu podwyższyć i przeskoczyć, nie doznając przy tym żadnych urazów. Obawa miesza się z ciekawością. Boję się o losy Pandory w mojej głowie, boję się że zostanie tak źle odebrana jak kolejne części "Shreka". Boję się, że kolejnymi, mniej udanymi częściami zamażę dobre wspomnienia. Ale jednocześnie nie mogę sie doczekać, kiedy znowu będę mogła zanurzyć się w życie na Pandorze. Nutka ciekawości kołacze się po mojej głowie, gdy pomyślę: "Co jeszcze wymyśliłeś Cameronie?". Cóż, pozostaje mi tylko czekać, trzymać kciuki i
oglądać w międzyczasie pierwszego „Avatara” z 2009 rokuw celu odświeżenia wspomnień J
1 komentarz:
[url=http://www.e-tam.net.pl/kamagra-home1.php]http://www.e-tam.net.pl/kamagra-home1.php[/url] :)
Prześlij komentarz