Jako dziecko Ania chciała zostać modelką, Asia piosenkarką, Jurek strażakiem, a ja chciałam być pisarką....
"Z drzew już dawno pospadały liście. Chociaż na niebieświeciło słońce, jego promienie nie zdołały ogrzać zmarzniętej ziemi. W nocy temperatura powietrza spadła poniżej zera i choć podniosła się znacznie po wschodzie słońca, ziemia wciąż była pokryta szronem, który nie zdążył stopnieć.Zima zbliżała się wielkimi krokami, zapowiadając swoje przyjście podmuchami zimnego powietrza. Mimo mroźnego wiatru zapowiadał się piękny, słoneczny dzień.Sikorki zdążyły się już obudzić i kręciły się wokół bezlistnych drzew,śpiewając na całe gardziołka, jakby chciały wszystkich zachęcić do wyjścia z domów i rozkoszowania się cudownym porankiem.
Jakby na umówiony znak z jednego z domków jednorodzinnych wypadła dwunastoletnia dziewczynka i rozradowany pies rasy Siberian Husky. Ciszę zakłócił śmiech dziewczynki i szczekanie psa. Sikorki przerażone tym nagłym hałasem natychmiast umilkły i rozleciały się na wszystkie strony. Dziewczynka jak burza rzuciła się w kierunku szopy stojącej w odległości półmetra od domu, a za nią skoczył Husky. Przez chwilę mała była na prowadzeniu lecz zaraz potem doścignął ją jej towarzysz zabawy. Jednak dziewczyna nie dała za wygraną. W chwili, kiedy pies miał przebiec koło niej, zarzuciła mu na grzbiet ręce i przycisnęła go do ziemi.
- Wilku, pozwól mi pierwszej dobiec! – zawołała ze śmiechem, próbując utrzymać przy ziemi wyrywającego się psa. – Już trzeci raz z rzędu chcesz wygrać! Niegrzeczny pies- powiedziała, po czym zwichrzyła mu jego piękne, szare futro, potargała uszy i puściwszy nagle psa, pobiegła w kierunku szopy.
Niedługo jednak mogła się cieszyć przewagą. Kiedy Wilk nareszcie odzyskał swobodę ruchów, skoczył na równe nogi i puścił się w pogońza dziewczynką. Dziewczyna już prawie dotykała drzwi szopy, gdy nagle poczuła szarpnięcie za nogę, które omal nie zwaliło jej na ziemię. Zaskoczona stanęła, spojrzała w dół i ujrzała Wilka wczepionego zębami w nogawkę od spodni i spoglądającego na nią niewinnym spojrzeniem.
Dziewczynka zachichotała i próbowała oswobodzić się z uchwytu psa. Kiedy jednak szarpanie nogą
nie dało żadnego rezultatu, pochyliła się nad niesfornym towarzyszem i śmiejąc się powiedziała:
-Ależ Wilku, tak nie można! Któreś z nas musi dobiec pierwsze…
Ledwie wypowiedziała ostatnie słowo, Siberian Husky puściłjej nogawkę i wbiegł do szopy. Po chwili wrócił, niosąc w zębach piłkęsiatkową. Położył ją przy nogach dziewczynki i skoczył na nią przewracając na plecy i liżąc po twarzy.
-Dobrze, już dobrze, wygrałeś! – zawołała krztusząc się ześmiechu. –Możesz już ze mnie zejść.
Dziewczynka odepchnęła przyjaciela i wstała z grymasem bólu, rozcierając sobie bolące miejsce na plecach.
-Ale następnym razem ja wygram – mruknęła schylając się po piłkę.
Po chwili znów było słychać śmiech dziewczynki, która grała w piłkę ze swoim psem.”
Propozycje tytułów dla mojej powieści :) |
Taki oto „rozdział” napisałam usiadłszy pewnego wieczoru, dnia 20.11.2000 roku. Miałam wtedy 18 lat (a dałabym głowę, że byłam młodsza! Dobrze, że na marginesie pisałam daty...) i głowę pełną pomysłów. Przepisując te słowa, których napisanie zajęło mi pewnie dobrych kilka godzin, zachowałam oryginalną pisownię, chociaż niektóre miejsca aż prosiły się o kosmetyczne zmiany. Np. nogawka od spodni, która błagała mnie o wyrzucenie słowa „od”. No ale nie temu służyło przepisywanie, abym teraz naprawiała swoje myśli sprzed lat. Nie. Chciałam Wam pokazać co stworzył mój umysł dziecka, którym jeszcze wtedy byłam. Kiedy odnalazłam moje rękopisy zrobiło mi się trochę tęskno za tamtymi czasami. Zatęskniłam za tamtą pasją do pisania, kiedy potrafiłam siedzieć całymi godzinami przy wątłym świetle lampki nocnej i przepisywać myśli do zeszytu, wcale nie myśląc o zabawie z koleżankami. Byłam jakimś nietypowym dzieckiem, teraz to widzę. Żeby w wieku nastu lat przedkładać pisanie nad szalone zabawy z przyjaciółką? Ale tak już jest z miłością. Poświęcamy się jej i nawet nie czujemy tego poświęcenia. Czujemy zamiast tego radość. Ja czułam radość tworzenia.
Nie potrafię inaczej wytłumaczyć tego, że przesiedziałam długie godziny nad książką, a te godziny zmieniły się w miesiące, te zaś w lata. Nie pamiętałam tego, ale teraz wszystko sobie przypominam. Kiedy nauczycielka oddała mi pierwszy zeszyt z pierwszą częścią mojej powieści, odłożyłam prace nad nią na długi czas. Musiał minąć rok zanim wróciłam do historii o Wilku i jego właścicielce. Drugą część pisałam kolejne dwa lata, z przerwami. Gdy skończył się zeszyt, w magiczny sposób skończyła się druga część. I muszęsię pochwalić, że skończyła się nawet w odpowiednim, nieco dramatycznym momencie. Jednak wszystko wydawało się spójne. Jestem z siebie nieco dumna. Powieść nie ukazała we mnie geniuszu pisarskiego, ale przynajmniej miała ręce i nogi i wiedziała, kiedy ma się skończyć, żeby utrzymać ciekawość czytelnika na odpowiednim poziomie, który miał go skłonić do sięgnięcia po część kolejną.Taka była ze mnie mała spryciara.
Niestety nie pamiętam, dlaczego w ogóle podjęłam prace nad książką po recenzji nauczycielki i dlaczego zrobiłam to dopiero po roku. Myślałam, że moje marzenie, by zostać pisarką, zostało zabite przy pierwszym zeszycie, a tu okazało się, że nie tak łatwo stłamsić we mnie marzenia. A może było tak, że po spotkaniu powieści z kimś mądrzejszym niż ja, czyli z nauczycielką języka polskiego, odłożyłam ukończoną pierwszą część, nie przeczytawszy jej uprzednio, po roku wzowiłam pracę (widocznie wzięłam urlop by przez ten rok znowu zachowywać się jak dziecko, czyli bawić się, bawić się, bawić się ;)) i dopiero po ukończeniu drugiej części stanęłam twarzą w twarz ze swoim wyimaginowanym geniuszem, przedzierając się przez karty własnej powieści? A po dotarciu do połowy książki doszłam do wniosków że nic nie będzie z kariery pisarki?
W moją pamięć wdziera się też wspomnienie koleżanki ze szkolnej ławy, również przyszłej pisarki (oczywiście również w jej imaginacji). Pamiętam, że najpierw jej dałam do przeczytania to, co napisałam i to, co miało wysławić moje imię na wieki i to ona pierwsza wykazała dezaprobatę na temat przewidywalności akcji w mojej książce. Powiedziała: "Niech zgadnę, teraz będzie to i to..." Wprawdzie pomyliła się nieco w określaniu przyszłości, którą stworzyłam w głowie dla moich bohaterów, niemniej to, że odważyła się na jakiekolwiek snucie planów za mnie, dało mi do zrozumienia, że za bardzo skupiłam się na czerpaniu gotowych wzorów, tak iż można by to nawet określić kopiowaniem pewnego gatunku (ale chociaż nie kopiowałam konkretnej książki i zawsze będę z tego dumna), gdzie określony szereg zdarzeń musiał się pojawić i pojawiał w każdej książce tego typu. Dotarło do mnie, że nie wynalazłam nic nowego, żaden świeży pomysł się nie pojawił w mojej książce, zatem ciężko będzie się przebić przez konkurencję. Całkiem więc możliwe, że to po jej opinii porzuciłam powieść na rok, potem wznowiłam prace, następnie poddałam je ocenie nauczycielki i dopiero po jej słowach ostatecznie porzuciłam myśli o sławie. Upłynęło 12 lat i ciężko umiejscowić w pamięci każdy kawałeczek swojego życia.
Mimo, że moja samoocena po tamtej sprawie z powieścią nieco się nadwątliła i nie mam już żadnych szczególnych planów co do swojej przyszłości, to jednak cieszę się, że mam takie wspomnienia. Jestem zszokowana własną pracowitością w wieku 18 lat i przede wszystkim cierpliwością. Że też potrafiłam siedzieć tyle godzin, tyle dni nad powieścią… Teraz wiem, że pisanie przez tyle lat jednej książki nie zrobiłoby ze mnie płodnej pisarki, ale i tak patrzę na tę młodą Angelikę z przeszłości z maleńką nutką dumy. Pozostały mi po niej miłe wspomnienia i garść szkiców. Gdy je wczoraj przeglądałam, dojrzałam sporą dozę naiwności wyczuwalną między linijkami. Zabawne to było czytać naiwne zdania 18-letniej dziewczynki marzącej o wielkiej karierze. Ale myślę, że nigdy nie wyrzucę moich szkiców, ot taka miła pamiątka po nastolatce, którą kiedyś byłam.
Przypomniał mi się również jeszcze jeden aspekt mojego
dążenia do pisania dla innych. Kiedy byłam jeszcze młodsza niż wtedy, gdy
tworzyłam swoja wersję o Białym Kle, wpadłam razem ze swoją koleżanką na
pomysł, aby pisać gazetkę. Nie, nie szkolną. Korytarzową :) Nie mogę sobie teraz
przypomnieć na ile to był nasz wspólny pomysł, a na ile moją koleżankę zmusiłam
do tej zabawy ciągłymi prośbami. Wymyśliłyśmy więc, że stworzymy razem prawdziwą
gazetkę. Miała mieć niski nakład, ostatecznie wyszły chyba dwa egzemplarze. Miało
to być wydawnictwo periodyczne. Takie były założenia. Jak na nasz wiek bardzo dalekosiężne.
Ale właśnie o to chodziło, by odbiorcy raz poznawszy naszą gazetkę, czyli
przeczytawszy ze dwa pierwsze numery, będą następnych wyczekiwali wręcz z
wypiekami na twarzy. A kto miał być tym odbiorcą? Niewinni sąsiedzi.
Działałyśmy jak tajemne stowarzyszenie lub wataha wilków, wybierających
najsłabsze ofiary w stadzie. To ja obmyśliłam, aby na siłę uradować kilku
samotnie mieszkających sąsiadów, najlepiej kobiety, które według mojego
mniemania nie miały zupełnie co robić całymi dniami i tylko czekały na nasz
nowoczesny pomysł.
Przejrzałyśmy więc listę mieszkańców w poszukiwaniu kobiet
samotnie występujących na liście, których imiona kojarzyłyby się nam z osobami
starszymi. I koniecznie musiały zamieszkiwać kilka pięter między naszymi
mieszkaniami, żeby przypadkiem nie skojarzyły nas, sąsiadki, z dawcami
szczęścia, przynoszącymi im co jakiś czas gazetkę. Kiedy ofiary zostały już
przesiane przez sito naszych wymagań, wybrałyśmy dwie eksperymentalne osoby,
mieszkające na tym samym piętrze, aby mogły sobie od czasu do czasu porozmawiać
o naszej wspaniałej gazetce i zabrałyśmy się do wytężonej pracy.
W gazetce znalazło się wszystko: opowiadania, dowcipy, rebusy,
kilka faktów z życia sąsiedzkiego, krzyżówki, felietony… Cała masa ciekawych
tematów, cierpliwie wymyślanych i kopiowanych dla dwójki wylosowanych
szczęśliwców. Nawet wymyśliłyśmy, że krzyżówki będą nosiły ze sobą możliwość
wygrania prezentów! Niestety nie pamiętam cóż to miały być za nagrody. Być może
kolejny numer gazetki J
Pod krzyżówką była napisana krótka instrukcja co trzeba zrobić, by wygrać.
Ogólnie chodziło o to, żeby w konkretny dzień zostawić wypełnioną krzyżówkę na
wycieraczce pod swoimi drzwiami, a potem czekać na pojawienie się nagrody. Sama
gazetka pojawiała się w podobny, tajemniczy sposób. Kładło się ją na
wycieraczce, dzwoniło do drzwi i szybko uciekało. Który młody mieszkaniec bloku
tak nie robił w przeszłości, z nadzieją zrobienia sąsiadowi psikusa? Tym razem
jednak interes był dużo słuszniejszy niż jakieś tam psoty. Tu chodziło o
zainteresowanie czymś samotnych starszych ludzi. Tym czymś mogła być tylko i
wyłącznie nasza gazetka. Do tej pory nie wiem, w jaki sposób poskładane do kupy
myśli dziecięce w kształcie felietonów i innych bzdurek miały sprawić, że życie
osób starszych, których nie interesują te same tematy, które mogą interesować
dzieci, nagle nabierze barw… Wtedy
jednak byłyśmy przekonane o naszym sukcesie. A właściwie ja byłam przekonana.
Bo moja koleżanka w połowie prac się wycofała. Możliwe, że miała przeczucie, iż
całe przedsięwzięcie będzie jedną wielką klapą. Ale bardziej wydaje mi się, że
to brak cierpliwości nią kierował. Byłyśmy w takim wieku, kiedy trudno jest
skupić się na dłużej nad jedną rzeczą, a prac mozolnych unikało się jak ognia.
Ja jednak trwałam przy naszym postanowieniu. Był to zapewne
wstęp do moich późniejszych prób literackich. Pierwsze wydanie gazetki
nareszcie powstało. Skromne dwa egzemplarze dumnie spoczywały na moim biurku.
Nie pomyślałam wtedy, że niewielkie karteczki zapisane drobnym maczkiem będą
trudne do przeczytania dla naszych wyselekcjonowanych odbiorców, czyli ludzi
starszych. To się po prostu nie mogło udać. Teraz to widzę jak na dłoni. Starsi
ludzie vs małe literki, tematy interesujące starsze osoby vs tematy ciekawe dla
dzieci… Ale kto nie próbuje, ten mięczak. Wybrałam się w końcu na polowanie na
ofiary. Pod osłoną nocy (na korytarzach zawsze było ciemno), pieszo (aby w
razie niebezpieczeństwa, że ktoś mnie zauważy, będę mogła czym prędzej
czmychnąć na piętro wyżej lub niżej, w zależności od potrzeb i wyobraźni)
udałam się na właściwe piętro. Nie znałam osobiście osób, które
wyselekcjonowałam. Nie znałam nawet ich twarzy. Były dla mnie tylko imionami
na liście mieszkańców. Gdyby któreś z
nich spotkało mnie na klatce schodowej, nigdy nie dowiedziałabym się, że to
właśnie odbiorcy mojej ciężkiej pracy.
Pora była wieczorna, a więc odpowiednia, aby nikogo nie
spotkać. Wszystkie bowiem dzieciaki wiedzą, że dorośli wieczorem nie wychylają
nosów poza ściany mieszkania, tylko przesiadują przed telewizorami, aż wreszcie
przed nimi usypiają. Mogłam więc czuć się względnie bezpieczna. Jedynym
niebezpieczeństwem mógł być jedynie starszy osobnik, który nagle sobie
przypomniał, że to co śmierdzi w mieszkaniu to nie wyrzucone od tygodnia
śmieci. Ale od tego miałam oczy, żeby takiego staruszka z kubłem na śmieci zobaczyć.
Od tego miałam dwoje uszu, aby odpowiednio wcześniej usłyszeć otwierane drzwi. Byłam
zabezpieczona od wszelkich grożących mi niebezpieczeństw. Najbardziej zaś bałam
się wyjawienia mojej tajemnicy. Chyba bym spłonęła ze wstydu, gdyby ktoś, nawet
obcy, dowiedział się, że jestem redaktorem naczelnym wschodzącego pisma. Gdyby
zaś o tym dowiedział się mój brat, wyśmiewający się ze wszystkich i
wszystkiego, byłabym spalona na zawsze. Nie dałby mi spokoju do samej mej
śmierci. Do dzisiaj czasami ze swoim ironicznym uśmieszkiem wspomina, jak na
lekcji wychowania w podstawówce wygadałam się, że mogłabym zostać krytykiem filmowym, bo lubię
oglądać filmy (wtedy jeszcze miałam plan B na wypadek, gdyby moja kariera
pisarska nie wypaliła). Gdyby się dowiedział o moich planach wydawniczych,
równie dobrze mogłabym umrzeć od razu. Dlatego też byłam ostrożniejsza niż mysz
polna.
Zakradłam się na korytarz na piętrze, nadstawiłam uszu i
wyjrzałam zza rogu i właściwie mogłabym szepnąć do krótkofalówki „czysto”, gdybym
tylko miała partnera. Albo krótkofalówkę. Miejsce akcji było puste, więc
rzuciłam do wybranych drzwi, pacnęłam gazetką o wycieraczkę, zadzwoniłam i
uciekłam. Ale nie daleko. Tylko za róg. Tam zaczajona, nasłuchiwałam czy drzwi
się otworzą. Okazało się, że moja znajomość ludzi dorosłych jest mniejsza niż
przypuszczałam. Zamiast siedzieć w domu i czekać na moją gazetkę, oni sobie
gdzieś chodzili i nie było ich w domach! Nie pozostało mi więc nic innego jak
wrócić do domu i sprawdzić dnia następnego, czy gazetki zostały przygarnięte,
czy nadal leżą samotne na wycieraczce. Gdy następnego dnia poszłam sprawdzić
jak się rzeczy mają, zobaczyłam że wycieraczki są puste. Ucieszyłam się
niezmiernie, bo oznaczało to, że plan się powiódł. Dwie samotne osoby zyskały nowy
powód do tego, by żyć.
W następnej kolejności trzeba było sprawdzić w umówiony
dzień, czy znalazł się zwycięzca krzyżówki. Na wszelki wypadek zaglądałam
codziennie, przed umówionym dniem, w umówiony dzień i po umówionym dniu. Po
kilku dniach po umówionym dniu wreszcie do mojej głowy zaświtała myśl, że jednak
nie zostanę redaktorem naczelnym prężnie rozwijającej się korytarzowej gazety.
Ot preludium do przyszłych wydarzeń, gdzie będę musiała po raz kolejny zmierzyć
się z niepowodzeniami życiowymi.
Jak widać mam wiele wspomnień związanych z karierą pisarską
i ani jednego sukcesu na tym polu. Ale nic to, wspomnienia często są lepsze od
rzeczywistości. No i znalazłam następną płaszczyzną, na której mogę „tworzyć”.
Kto wie, może z tego wyjdzie choć niewielki sukces? Lub sukcesik :)
4 komentarze:
Też miałam takie marzenie! Najpierw w szkole podstawowej, to był przełom trzeciej i czwartej klasy - napisałam " książkę", a może bardziej opowiadanie, w którym napisałam o Zielonej Szkole, na której byliśmy w trzeciej klasie. Skrupulatnie opisywałam tam każdy kolejny dzień tych dwóch tygodni spędzonych nad morzem. Potem chyba w klasie szóstej przyszła pora na kolejną książkę, miała tytuł "Niebieska Przyjaciółka" i opowiadała historię przyjaźni Kasi z dziewczyną z kosmosu, haha (za obie dostałam dodatkową ocenę z j. polskiego i czytałam ich fragmenty na lekcjach!) ;-) Potem w gimnazjum pisałam internetowe opowiadania na jakie była wtedy "moda", a które cieszyły się popularnością, bo zbierałam wiele pozytywnych komentarzy. W liceum zaś, z Przyjaciółką redagowałyśmy gazetkę szkolną, (ukazywała się może 4 razy do roku) i w sumie też jeśli o nakład chodzi to szału nie było. Ponadto w okresie gimnazjum/liceum pisałam kilka blogów, potem photoblog, a w tej chwili jestem tutaj. Aczkolwiek moje marzenia o karierze pisarki zostały pogrzebane już dawno, nawet nie mam tych moich dwóch "książek", nie wiem co się z nimi stało, a szkoda bo pewnie byłaby kupa śmiechu, gdybym teraz przeczytała wypociny z podstawówki, haha :)
Pozdrawiam!
Więc to chyba jednak prawda, że los styka nas z osobami o podobnych zainteresowaniach! Jednak Twoja pisarska przeszłość jest znacznie bogatsza niż moja :) Wielka szkoda, że wyrzuciłaś swoje szpargały. Na pewno po latach umilałyby wieczory Tobie i Twoim potomkom :) Ja nie wyrzuciłam nic z lat młodości, nawet zeszytów, w których pisałyśmy z przyjaciółką różne bzdetki podczas lekcji, ani listów, które dostałam od przyjaciółki i kuzynki. Trzymam to dla własnej radości, bo naprawdę jest z tym kupa śmiechu :D
kupa śmiechu? ja Ci dam! z moich powieści też się śmiałaś??:) pozdrawiam i czekaj na list ode mnie:)
Z powieści może nie, ale z testu PDI i naszych liścików na okładkach zeszytów to już tak :P
Prześlij komentarz