Tytuł: Serce Ferrinu
Autor: Katarzyna Michalak
Seria: Kroniki Ferrinu, T. III
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie (jestem zaskoczona, że znalazłam dwa lub trzy błędy w tym przecież znanym wydawnictwie z długą historią. Czyżby osoba odpowiedzialna za korektę przysnęła podczas sprawdzania książki?)
Rok wydania: 2014, wydanie I
Strony: 493
Długo zabierałam się za tę książkę. Trzymałam ją na półce
miesiąc, myśląc o niej cały czas i czasem spoglądając na nią ciekawym okiem.
Jednak mijały dni, a ja wciąż nie mogłam zdobyć się na to, by przypomnieć jej,
po co się znalazła w moim mieszkaniu. I nie wynikało to z obawy, że książka
będzie nieciekawa, ani z jakichś złych wspomnień z poprzednich części. Było
wręcz odwrotnie. Nie dotykałam jej tak długo, ponieważ czułam, że nie będę
mogła dla niej wygospodarować odpowiedniej ilości czasu. Byłam zabiegana,
uczyłam się dużo, odchudzałam się, więc ciągle coś tam ćwiczyłam lub tańczyłam.
Bałam się, że jak już raz ją otworzę, to żadna siła mnie od niej nie odciągnie.
A zbyt wiele projektów i celów, które sobie założyłam, czekało na mój wolny
czas. Nie mogłam przecież odstawić wszystkiego na dwa dni, miałam też
towarzyskie zobowiązania. No i domowe. Przecież jestem żoną, czuwam nad naszym
ogniskiem domowym. Musiałam mieć na oku całe moje życie. Nie mogłam poświęcić
się tylko i wyłącznie książce. A wiedziałam, że tak właśnie będzie. Przecież
„Serce Ferrinu” musiało być ciekawe, pochłaniające bez resztek całą moją uwagę.
Nie mogłam się w nią zagłębiać po trochu. Świat Ferrinu wciągnął mnie od
pierwszej strony, gdy tylko Anaela po raz pierwszy przeszła przez portal do
magicznego Świata Światów. Chciałam tam za nią podążyć, ale wiedziałam, że nie
będę chciała wracać do normalnego świata z powodu jakichś tam obowiązków, zatem
nie mogłam sobie pozwolić na spełnienie tej zachcianki od razu.
Omijałam więc książkę szerokim łukiem, mimo iż zaraz po
przeczytaniu drugiej części„Kronik Ferrinu” gorączkowo poszukiwałam następnej w
bibliotekach. A kiedy się okazało, że „Serce Ferrinu” jeszcze nie zostało
wydane, przerzuciłam się na księgarnie internetowe. Na stronie empiku znalazłam
obietnicę szybszego zdobycia książki wówczas błyskawicznie podjęłam
postanowienie, aby książkę kupić. A wiecie ile książek kupiłam w życiu? Ani
jednej! Zawsze znalazła się jakaś biblioteka, albo pomocna koleżanka, która
użyczyła ciekawy tytuł.
Tym razem czułam zbyt wielkie rozgorączkowanie, aby czekać. Nie
miałam pieniędzy na ten cel, mimo to tego samego dnia złożyłam zamówienie przez
Internet. Jakież było moje zmartwienie, gdy okazało się, że owa „przedsprzedaż”,
oferowana przez empik, dawała mi tylko tydzień, może dwa tygodnie forów, zanim
książka miała ukazać się w księgarniach stacjonarnych? Ale cóż było robić? Mimo
gorączki, trawiącej mój umysł, czekałam cierpliwie kolejne dwa tygodnie, aż
wreszcie nadszedł upragniony sms- mogę odebrać zamówienie. Pobiegłam do
księgarni jak na skrzydłach, wyciągnęłam z czarnej dziury pieniądze i z dumą
wracałam do domu. Opakowanie otworzyłam oczywiście po drodze, bo koniecznie
chciałam pogłaskać okładkę, aby zżyć się z moją książką (szkoda, że to nie moja
własna książka, którą napisałam w pocie czoła- za nią też byłabym gotowa
zapłacić :) ),
zanim zagłębię się w historię w niej ukrytą. Gdy wróciłam do domu, odłożyłam ją
na półkę i … czekałam. Na właściwy czas. Który nie nadchodził, choć mijały
kolejne dni, a książka zdążyła pojawić się w księgarniach. Tak minął sobie
miesiąc, gorączkę schowałam gdzieś w zakamarku mózgu, zajmując się sprawami,
które nie mogły czekać.
Wreszcie nadszedł ten czas, kiedy nie byłam w stanie dłużej
czekać. Zabrałam książkę ze sobą do pracy, kazałam jej czekać 8 godzin, po czym
pojechałyśmy razem na wycieczkę rowerową. Gdy znalazłam wygodne miejsce na
rozłożenie koca i swojego zmęczonego pozycją siedzącą ciała, wzięłam książkę.
Popatrzyłam chwilę na okładkę, próbując wyobrazić sobie, jak wspaniale będzie
wrócić do baśniowej krainy Katarzyny Michalak. W momencie, gdy mój wzrok padł
na pierwsze słowa, byłam zgubiona.
Wiem, że jej książki o Ferrinie nie są arcydziełami swojego
gatunku (aczkolwiek najbardziej złośliwi twierdzą, że „Kroniki Ferrinu” mijają
się z wszelkimi gatunkami, bo nie jest to ani fantasy, ani s-f, ani nie pasują
do innych podobnych gatunków literackich), są chaotyczne i niedoskonałe, ale
wiecie co? Nie obchodzi mnie to. Nie potrafię być kapryśna wobec książki, która
niemal od pierwszego zdania (właściwie dopiero od przejścia do innego Wymiaru,
do Świata Światów, mało mnie interesuje życie na Ziemi, mam je na co dzień)
porywa mnie w fantastyczną krainę wyobraźni, gdzie jest magia, magiczne
zwierzęta i jednorożce. Przecież ja kocham jednorożce i nie wstydzę się do tego
przyznawać, choć w moim wieku powinnam interesować się tylko małymi dziećmi i
ich wychowywaniem. Ale wydaje mi się, że jestem jakaś taka wyjątkowa. I nie
chodzi mi wcale o komplement pod własnym adresem. Chodzi mi o to, że jestem
oderwana od rzeczywistości, w której przyszło mi żyć, ciągle chodzę z głową w
chmurach i chętnie opuszczam ten świat bez wyobraźni, który nazywa się Ziemią.
A jednocześnie potrafię w nim przetrwać bez większego szwanku na umyśle i do
tego staram się udoskonalać swoje doczesne życie nauką i pracą nad sobą, aby
dobrze mi się żyło. Ale nic mnie tak bardzo nie pociąga jak wyobraźnia. A tego
nie mogę odmówić Michalak. Jak więc mogę nie przymknąć oka na niedoskonałości
jej pisarstwa, skoro dzięki niej czuję się tak cudownie? Uwielbiam świat
wyobraźni, a Michalak wyciąga do mnie rękę i daje mi to, czego potrzebuję jak
powietrza.
Może jestem prosta i kiepski ze mnie krytyk, skoro zachwycam
się książką, którą niejeden nie tknąłby nawet za cenę nudzenia się jak mops,
ale ja uwielbiam Ferrin, który stworzyła dla mnie jego autorka. Jestem jak
dziecko, które swoją naiwnością zadziwia otoczenie. Nie lubię szarości zwykłego
dnia, obowiązków, tego, co należy czy trzeba. Za to kocham uciekać z tego
naszego zwykłego świata, pełnego prawdziwych problemów, do innego, takiego wymyślonego,
gdzie nic nie jest prawdziwe, a jednocześnie wszystko jest cudowne. I nawet nie
przeszkadza mi okrucieństwo Ferrinu i jego mieszkańców. Ważne, bym mogła uciec w świat wyobraźni i nigdy z
niego nie wracać.
Niestety wszystko co dobre, kiedyś się kończy. Skończyła się
też moja przygoda z Ferrinem. Musze czekać na kolejny tom, który, mam nadzieję,
jest już w połowie napisany. Tymczasem chcę się zająć nieco bardziej
przyziemnymi sprawami, a mianowicie krytyką. Nie rozumianą dosłownie, a raczej
tak literacko (wprawdzie zawsze chciałam być krytykiem filmowym, ale z braku
laku zabawię się w krytyka literackiego, na którego się kompletnie nie nadaję,
bo nie mam odpowiedniej wiedzy i wyczucia i łatwo mnie naciągnąć na zachwyt
przy byle historyjce, która mnie się po prostu spodobała).
Jak już wyczytaliście pomiędzy moimi zachwytami- brakuje
tylko ochów i achów- „Serce Ferrinu” wciągnęło mnie niemiłosiernie. Te 493
strony pochłonęłam w dwa dni, odstawiając na bok wszystko inne- męża,
przyjaciół, ćwiczenia, naukę. Nie liczyło się dla mnie nic, tylko Ferrin. I
mimo, iż brzmi to jak cytat wyciągnięty żywcem z książki, tak właśnie było.
Czytało mi się bardzo dobrze, szybko, wyobraźnia chłonęła wszystko jak gąbka
wodę. Nie potrafię nie polecić tej książki dalej. Polecam ją, nie fanom fantasy
i innych baśni, tylko wszystkim tym, którzy kochają grę w wyobraźnię. Jeśli
ktoś jest nastawiony tylko na wybrany przez siebie gatunek i przeczytał tysiące
tomów ulubionego gatunku literackiego, nie doceni tej książki, a raczej zobaczy
same błędy autorki i to znacznie więcej, niż ja jestem w stanie dojrzeć. Ale
ci, którzy lubią się zapomnieć przy książce i uwielbiają, jak ja, znaleźć się w
wyimaginowanym świecie zupełnie innym niż ten, z którego troskami musimy
codziennie walczyć, na pewno polubią „Kroniki Ferrinu”.
Jak już wspomniałam w poprzedniej „recenzji” Kronik, główną
bohaterką została Gabriela, córka Anaeli. Sama Anaela zeszła z podium i ukryła
się gdzieś w snach. Obawiałam się tej zmiany bohaterów, bo to jest coś, co
zawsze ciężko znoszę. Nie lubię żegnać tych, których zdążyłam polubić. Na
pocieszenie dostałam ten sam żywy i jednocześnie denerwujący charakterek (jak
można jednocześnie lubić i wkurzać się na tę samą osobę? Nie mam pojęcia, ale
można) podobny jak dwie krople wody do Anaeli. Tak jak ona, Gabriela popełnia
wiele błędów, jest nieodpowiedzialna i porywcza, a jednak potrafi zjednać sobie
miłość i szacunek osób ze swojego otoczenia. Potrafi się też poświęcić dla
tych, których kocha. Stara się chronić życie pod każdą postacią i zaprowadzić
pokój w zwaśnionych krainach Świata Światów. Słowem, musi dokończyć misję swej
matki, uratować Ferrin i cały Świat Światów przed wyniszczającą wojną. Jest
Wybawicielką ze Smoczej Przepowiedni, która mówi, że tylko ona może przynieść
zmęczonej krainie spokój i sprawiedliwość.
Gabriela trafia do Ferrinu chwilę po tym, jak Anaela zostaje
ścięta. Nie przeżywamy więc jeszcze raz tej samej historii, w innej odsłonie, jak to było w „Powrocie do
Ferrinu”, co jest na pewno zaletą najnowszej Kroniki. Wadą jest zbytnie przybliżenie
do baśni, zwłaszcza w ostatnich rozdziałach. Pod koniec książki ma się
nieodparte wrażenie, iż czyta się jedną z Opowieści z Narnii, a przypominam, że
C.S. Lewis napisał je dla dziecka. Zaś intencją Michalak, jak mi się wydaje,
było trafienie do jak największej rzeszy czytelników, głównie dorosłych. Stąd rzucające
się w oczy niedopasowanie końcówki książki do pozostałej koncepcji książki.
Chociaż te merliny gdzieś w połowie… Lwiany mi pasują, uwielbiam je, ale
merliny jakoś bardziej wydają mi się odpowiednie dla dziecięcych bajek.
Na kartach książki mamy mnóstwo cierpienia, poświęcenia,
walki o dobroć i sprawiedliwość, jak powiedziałaby Czarodziejka z Księżyca,
oraz mnóstwo przykładów niesubordynacji Wybawicielki, która nie słucha nikogo,
bo wie lepiej, jak ocalić świat i swoich bliskich. Oczywiście ma rację częściej
niż miała ją Anaela, a jej niesubordynacja najczęściej kończy się czymś dobrym,
a nie kolejną dawką cierpienia, jak to było w przypadku matki Gabrieli. Mała
Gabrysia, mimo iż młodsza zaledwie o 3 lata od Anaeli, gdy ta trafiła do Świata
Światów, musi walczyć o szacunek, co nie przychodzi jej łatwo, bo często
zachowuje się jak rozkapryszone dziecko. Można by pokusić się o stwierdzenie,
że poszła w ślady mamy, w końcu to jej nieodrodna córka. Chociaż spodziewałam
się po Michalak, że zmusi się do trochę większego wysiłku umysłowego i nie
będzie korzystać z utartych przez siebie wzorców i wymyśli dla Gabrieli nieco
inny temperament. Ale książka musi się dobrze czytać, a ognisty kolor włosów
musi przecież pasować do charakterku. I czyż Anaela nie sprzedawała się
świetnie? Możliwe, że autorka zastosowała taki środek bezpieczeństwa, aby mieć
pewność, że fani Kronik przyjmą Gabrielę z otwartymi ramionami, bo mimo zmiany
bohaterki, otrzymują wierną kopię poprzedniej, tej ukochanej i ulubionej.
Tak jak to było w przypadku Anaeli, wszyscy dość szybko
Gabrysię pokochali, choć raczej miłością ojcowską. Chociaż z jednej rzeczy w
kopiowaniu postaci Anaeli autorka zrezygnowała i chwała jej za to. Szkoda
tylko, że postanowiła też zmienić Sellinarisa w bestię żądną krwi, która po
śmierci Anaeli zrobiła się jeszcze bardziej mściwa i okrutna. Nie spodobała mi
się ta zmiana, ponieważ nie pasowała zupełnie do obrazu Sellinarisa, jaki nam
dała w dwóch poprzednich częściach. Można by powiedzieć, że zbezcześciła jego
obraz. Wprawdzie był on okrutny, ale jednocześnie nie potrafił skrzywdzić
kobiety tak, jak to zrobił w „Sercu Ferrinu”. W tej trzeciej części nie byłam w
stanie czuć do niego nic innego jak tylko nienawiść. A przecież to ten sam Sellinaris, w którym
się zakochałam w poprzednich częściach, mimo iż potrafił być bardzo okrutny.
Teraz dostałam zupełnie innego człowieka, którego nie sposób było pokochać. I
on też nie potrafił kochać. Zabrano mu brutalnie te przymioty, które w
poprzednich częściach stworzyły z niego istotę mroczną, ale godną pożądania.
Teraz nie zostało z niej już nic. Wielka szkoda. Wolałabym zamiast tego, aby
Gabriela trafiła do Ferrinu w momencie, kiedy Sellinarisa już by nie było w
tamtym Wymiarze, niż patrzeć na jego upadek.
Tak jak to było w poprzednich częściach, jest dużo akcji,
dużo krwi i wyciskania łez historiami mającymi właśnie taki cel. Jest też kilka
historii wciśniętych na siłę, które do akcji nie wprowadzają nic, prócz tych kilka
dodatkowo zapisanych stron, jakby przy ich pisaniu autorce zależało wyłącznie na
tym, aby książka była jak najgrubsza. Dlatego też Michalak dorzuciła kilka nudnawych
wątków i historyjek, lub zwyczajnie niedopracowanych, hołdując zasadzie- niech
się dzieje (bez względu na jakość).
Na okładce wydawca napisał, że książki Katarzyny Michalak
przesycone są emocjami. I muszę się z tym zgodzić, jednak pozwolę sobie na małą
krytykę w związku z tym faktem. Mam nieodparte wrażenie, że na tym przede
wszystkim autorka buduje akcję, nie troszcząc się zbytnio o zasadność występowania
owych wyciskaczy łez. Katarzyna Michalak stara się grać emocjami swoich
czytelników, pragnąc je wzbudzić tak często, jak tylko się da. Tak więc
Gabriela umiera lub prawie umiera lub walczy z szaleństwem kilka razy
(sprytnie, Pani Michalak, wiedziałaś dobrze, że to mnie wzruszy za każdym
razem), przypada jej też w udziale cierpienie, którego nie zaznała jej matka. To
ciągłe umieranie może niestety znudzić co bardziej wybrednych czytelników. No i
czyż nie mieliśmy wystarczającej dawki tego w pierwszej części? Przydałoby się
autorce kilka świeżych pomysłów, zanim postanowi wydać „Wojnę o Ferrin”.
W „Sercu Ferrinu” pojawia się również miłość, bo w książkach
Katarzyny Michalak miłość musi być i koniec. Ja oczywiście nie protestuję, jako
że jestem od niej uzależniona. Jednak to uczucie, podarowane Gabrieli dell'Soll,
jest zbyt mdłe, aby mogło mnie zainteresować. Jest, bo jest. A może to wina
wspomnień o niepohamowanym uczuciu, jakie łączyło Anaelę i Sellinarisa? Na
otarcie łez dostałam z powrotem Sarisa, jednego z tych bohaterów, którego
pojawienie się zawsze witam z radością. W prezencie otrzymałam również kilka
dialogów, których w książce baśniowo- fantasy nie powinno być. Zbyt były
przyziemne i psuły całą koncepcję. Ale na szczęście pojawiały się na tyle rzadko,
że szybko udawało mi się o nich zapomnieć.
Jest też oczywiście chaos, bo tego Michalak nie potrafi się
pozbyć. Jest rozwiązanie kilku zagadek, których nie wyjaśniono w poprzednich
częściach, ale i pojawiają się pewnie niezgodności, których nie da się wytłumaczyć,
a zostały wprowadzone chyba tylko po to, aby umilić czytelnikowi spacer po
Ferrinie. Znowu gnębi mnie pytanie, czy pewne rzeczy naprawdę się nie zgadzają,
czy może to ja znowu nie zrozumiałam, dlaczego coś musi być takie, a nie inne? Jednak
najważniejsze, że dobrze się bawiłam z moimi wymyślonymi przyjaciółmi, mimo iż
nie zaznałam dreszczu emocji związanego z miłością między Gabrielą i… nie
powiem kim :)
Przymykam zatem oko na wszystkie niedoskonałości książki, bo
bardziej niż przemyślane do ostatniej literki szczegóły, trwanie przy gatunku,
jaki się obrało czy sens przedstawionych faktów, cenię sobie emocje, dobrą zabawę i
zapomnienie. Bo wiecie co? Czytając „Serce Ferrinu” bawiłam się świetnie, płakałam jak jakaś płaczka do wynajęcia i całkiem zapomniałam o Bożym
Świecie :)
Książka została napisana 12 lipca 2009 roku więc myślę, że nie będę musiała długo czekać na kolejny tom.
P.S. Jeśli ktoś ma ochotę odkupić ode mnie tę książkę, zapraszam. Cena 30 zł z przesyłką. Stan idealny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz