Często i chętnie wracam do tematyki książek mojego
dzieciństwa, może dlatego, że dzięki nim było takie wyjątkowe... no i
książki z tego okresu wydawały się ciekawsze niż te, z którymi zetknęłam się w
latach późniejszych. A może tylko mi się wydawało, że okres
dzieciństwa obdarzył mnie o wiele bardziej interesującymi tytułami, bo gdy jest
się dzieckiem to wszystko jest bardziej wyjątkowe a wrażenia są mocniejsze? Wtedy
bardziej czujemy, że żyjemy, a to wszystko za sprawą wyobraźni, która pewnego
pięknego dnia znika, kiedy wkraczamy w dorosłość? Jest to przykra i nieodłączna
cecha naszego dorosłego życia, nad którą ubolewam do dziś. Dlatego chętnie
wracam do wspomnień z dalekiej przeszłości, bo tam zostawiłam najlepszą cząstkę
mnie, która niestety już nie powróci. Udaje mi się ją od czasu do czasu
przywołać za pomocą książek i czuję się wtedy niezmiernie szczęśliwa. A kiedy
czytam o kimś obdarzonym jeszcze większa wyobraźnią niż ja, wtedy czuję się
spełniona. Zatem o „Ani z Zielonego Wzgórza” muszę mówić wyłącznie w
superlatywach, bo tak mi podpowiada serce.
„Ania z Zielonego Wzgórza” była jedną z ciekawszych lektur
mojego dzieciństwa. Kiedy byliśmy dziećmi, wybierano dla nas ciekawe pozycje
książkowe, pobudzające wyobraźnię i zainteresowanie książkami, a potem było już
coraz gorzej i coraz nudniej. Ja myślę, że dobieranie lektur dla dzieci miało
podwójny wymiar. Nie tylko więc chodziło o niezbyt szerokie horyzonty myślowe
ale również o troskę, by nie zrażać młodych, świeżych umysłów do czytania. Gdyby
nam w pierwszych klasach podstawówki zaserwowano „Przedwiośnie”, połowa
społeczeństwa mogłaby porzucić czytelnictwo na zawsze.
Na szczęście ktoś był na tyle mądry, że dla początkujących,
niewyrafinowanych czytelników przeznaczył do poznania właśnie Anię Shirley, słynąca z
wybujałej wyobraźni, po którą sięgała w każdej trudnej sytuacji. Czytałam tę
książkę jako dziecko i wpisała się ona w mojej pamięci bardzo pozytywnie. Potem
przypominał mi o niej kanadyjski film z 1985 roku z doskonałą rolą Megan
Follows, która wcieliła się w postać Ani Shirley z tak doskonałym wyczuciem, iż uwierzyłam w nią całym sercem. W końcu postanowiłam sobie odświeżyć
pisarstwo Lucy Montgomery, aby potem napisać o nim kilka zdań.
Oczywiście spodziewałam się, że książka ponownie odnajdzie
drogę do mojego serca, ale nie sądziłam, że zrobi to tak łatwo. Właściwie jak
tylko na horyzoncie pojawiła się Ania, uległam czarowi tej cudownej, ciepłej
powieści. Nawet nie odczułam specjalnie, że książka jest skierowana do dzieci.
Język, jakim operuje autorka jest prosty, ale nie protekcjonalny. Tak jak w
„Małych kobietkach” wyczuwałam próby umoralnienia czytelnika, tak w powieści Montgomery
odnalazłam wyłącznie przepięknie opowiedzianą historię. Oczywiście
przez powieść często przewijały się umoralniające frazesy, płynące z ust Maryli oraz
Małgorzaty Lynde, ale autorka sama je wyśmiewała, jakby chcąc pokazać, że
prawdziwa nauka wypływa z czynów, a nie pustych słów. I tak wielokrotnie Ania
przepuszczała te uwagi mimo uszu, lub robiła zupełnie odwrotnie, jakby nic
sobie nie robiła z nakazów i przykazów dobrego wychowania, które próbowały jej
słowami wpoić Małgorzata z Marylą. Najwięcej w kwestii wychowania Ania wyniosła
z własnych błędów, których popełniła niezliczoną ilość. Dopiero taka lekcja,
otrzymana od życia sprawiała, że Ania stawała się lepsza nie tylko w oczach swoich
bliskich, ale i w swoim własnym mniemaniu. Nawet była dumna z tego, że nigdy
nie popełnia dwa razy tego samego błędu, na co Maryla rzekła, że mała to
pociecha, skoro wciąż popełnia nowe. Jednak znajdując się pod wpływem dobrych
osób i otoczona miłością, której wcześniej nie zaznała, dziewczynka zmieniała się z dnia na dzień na lepsze, chociaż ja ją lubiłam
najbardziej wtedy, gdy popuszczała wodzy wyobraźni i wpadała przez to w coraz
to nowe tarapaty. Jak już wspomniałam, lubię ludzi z wyobraźnią, a Ania
posiadała taki jej nadmiar, że nawet podczas prac domowych potrafiła się
zapomnieć w swoich marzeniach i spalić kolację dla Mateusza czy zapomnieć
zrobić herbatę do kolacji.
Czytając książkę przeniosłam się do wspaniałego świata
wyobraźni, gdzie najmniejsze przyjemności urastały do rangi cudów, a drobne
przykrości otwierały otchłań rozpaczy przed bohaterką. Zabawnie było czytać
długie monologi Ani, która zachwycała się najdrobniejszą rzeczą. Gdy
paplała jak najęta, nie zastanawiając się nawet, czy druga osoba ją słucha, uśmiechałam się do siebie przez cały taki monolog.
Najzabawniejsze jednak były momenty, kiedy po każdym zachwycie Ani, popartym
monologiem pełnym górnolotnych zdań, Maryla stawiała ją do pionu krótkim,
ciętym zdaniem. Te dwie osoby, mimo że tak różne, uzupełniały się wzajemnie
doskonale- Ania pełna marzeń, zawsze szukająca pola do wyobraźni i Maryla,
twardo stąpająca po ziemi, dla której szycie bufów przy rękawach, o których tak
marzyła Ania, było tylko zwykłym marnowaniem materiału. Gdyby Ania miała przy
sobie drugą, taką jak ona marzycielkę, książka nie byłaby nawet w połowie tak
zabawna. Ścieranie się tych dwóch przeciwieństw nadało uroku powieści, a
różnicę tych osobowości równoważył stateczny i nieśmiały Mateusz, który skrywał
w sobie pokłady uczuć, tak chętnie kierowane ku dziewczynce.
To właśnie Mateusz, skryty i wstydliwy człowiek, unikający
towarzystwa ludzi jak ognia, a zwłaszcza tych nieznajomych oraz kobiet i
dzieci, stanął w obronie Ani, gdy ważyły się jej losy. Nikt się tego po nim nie
spodziewał, a już najmniej Maryla, nie przyzwyczajona do sprzeciwiania się jej
woli. Myślę, że nawet sam Mateusz nigdy by nie uwierzył, gdyby mu powiedziano,
że pewnego dnia w życiu jego i jego siostry Maryli pojawi się mała sierotka,
którą zapragnie zatrzymać w ich pustym i cichym domu. Jakie więc było
zdziwienie Maryli, kiedy Mateusz dał jej do zrozumienia, że chciałby zatrzymać
Anię, mimo że nie jest chłopcem, jakiego się spodziewali. Szok Maryli był tym
większy, że Ania była bardzo wygadana i cały czas paplała jak najęta. Mimo
tego, że była dzieckiem i dziewczynką oraz dużo mówiła, czyli posiadała
wszystkie te cechy, jakich Mateusz unikał, chciał on zatrzymać tę małą gadułę i
wykazywał ogromne niezadowolenie z odmownej decyzji Maryli. Tym bardziej się
więc Maryla zdziwiła swojej własnej późniejszej decyzji o zostawieniu małej w ich domu.
Ale to jeszcze nie miał być koniec niespodzianek. Wkrótce Maryla zauważyła, że
ich pusty dom nagle nabrał jaśniejszego charakteru, ona sama ku swemu
zdziwieniu zaczęła się często uśmiechać i wpadać w dobry humor, a wreszcie
poczuła wielką miłość do tej obcej dziewczynki, która zawładnęła całym ich
życiem w kilka krótkich miesięcy. Rozjaśniła ich dni i całkowicie zmieniła
życie. Można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że w ich życiu nastąpił
całkowity przewrót. Tyle lat trwali w ciągłej pracy i zmartwieniach typowych
dla dorosłych i nagle pojawił się promyk radości o imieniu Ania, który szybko i
w tajemniczy sposób zmienił ich świat w pełen marzeń i kolorów żywot. Maryla
dostrzegła prawdziwą przyjaźń, jaka się narodziła między dziewczynką i jej
cichym bratem i w pewnym momencie przyznała, że nie wie jak mogli wcześniej
żyć, zanim pojawiła się ta radosna i dziwna dziewczynka.
Dla Maryli Ania była dziwnym dzieckiem. Sama miała wąskie
horyzonty myślowe, głównie skupiające się na przeżyciu kolejnego dnia. Nie
wiedziała co to wyobraźnia i nie potrafiłaby jej użyć nawet pod groźbą śmierci.
Kiedy więc obok niej pojawiła się osoba kompletnie różna od niej, której
życie składało się z wymyślania różnych rzeczy, silnego przeżywania każdej
porażki i niemal ekstatycznego uniesienia w przypadku nawet najdrobniejszego
sukcesu, Maryla po prostu uznała to za dziwactwo. Strasza kobieta nie mogła zrozumieć po co tworzyć wymyślne, romantyczne nazwy
dla czegoś, co od lat posiadało swoją dobrze znaną i pospolitą nazwę. Dziwiła
się, kiedy z oczu Ani kapały łzy tak radości jak i szczęścia, gdyż znała tylko łzy
smutku. Nie wiedziała po co dawać imiona kwiatom, skoro są to tylko kwiaty.
Jednak człowiek z prostym umysłem nigdy nie zrozumie tego, obdarzonego bujną
wyobraźnią. Maryla zamartwiała się, że będąc tak bardzo wrażliwą i tak głęboko
przeżywając nawet najdrobniejsze porażki, Ania będzie miała ciężki żywot.
Jednak dziewczynce to nie groziło, bo tak samo głęboko jak porażkę, przeżywała najmniejszy
sukces, co równoważyło gorycz tej porażki, a nawet ją przewyższało, bo Ania dużo głębiej
przeżywała radości niż smutki. I tak marzyła o pięknych sukienkach z bufiastymi
rękawami, a posiadając tylko jedną sukienczynę z sierocińca i trzy proste uszyte
jej przez Marylę, aby nie cierpieć odróżniając się od innych dziewczynek swoim
ubiorem, po prostu wymyślała sobie, że nosi najpiękniejsze sukienki, jakie
potrafiła sobie wyobrazić. Nie posiadając przyjaciół zanim poznała Dianę na
Zielonym Wzgórzu, wymyślała sobie przyjaciółki, z których jedna była jej
własnym odbiciem w szybie, a druga głosem szeleszczących liści. Otrzymawszy od
rodziców bardzo pospolite imię, wyobrażała sobie, że tak naprawdę ma na imię Kordelia. Wymyślała najrozmaitsze rzeczy, jak choćby duchy w zagajniku, a
potem wierzyła w to tak mocno, że bała się wieczorami przechodzić przez ten
zagajnik. Była chuda i brzydka, według słów Małgorzaty Linde, jednak w swoich
imaginacjach była prześliczną księżniczką. Ta wybujała wyobraźnia była jej
szczęściem i przekleństwem jednocześnie. Pomagała jej przetrwać najcięższe
chwile i zmieniać je w takie, które łatwiej przetrwać, jednocześnie wywołując
zabawne, a w oczach Ani tragiczne sytuacje w jej życiu, będące dla niej
subtelnymi lekcjami wychowania.
Była jednak jedna rzecz, na którą nie starczało jej
wyobraźni. Było to jej wielkie nieszczęście, przez które wpadła, jak to było w
jej zwyczaju, w tarapaty, z których wyszła zwycięsko, ale tylko duchowo. Ta
jedna jedyna rzecz, z powodu której Ania bardzo cierpiała i która dwukrotnie
sprowadziła ją na manowce, to jej rude włosy. Nawet bujna wyobraźnia
dziewczynki przegrywała z rudością jej włosów. Ania marzyła o tym, aby mieć
piękne blond loki lub kruczoczarne sploty, a jedyne co miała to dwa grube rude
warkocze, które za nic w świecie nie chciały przemienić się w kasztanowate.
Ania była bardzo wrażliwa na punkcie pospolitego, jak uważała, koloru swoich włosów i nie pozwalała
nikomu na obrażanie jej z ich powodu. Jej wybuchowy charakter sprowadził na nią
pierwsze tarapaty, gdy zezłościła się w szkole na słowo "marchewka", wypowiedziane w jej kierunku przez psotnego chłopca, a jednocześnie w jej życiu pojawił się ktoś, kto miał
odegrać wielką rolę w swoim czasie. Po zdarzeniu w szkole nie mogła dłużej
ścierpieć koloru swoich włosów i postanowiła je pomalować w tajemnicy przed
Marylą i Mateuszem. Jak zwykle w przypadku Ani jej akcja zakończyła się
fiaskiem i potrzebą ścięcia włosów. Dopiero wówczas Ania doceniła kolor swoich
włosów i już nigdy na nie narzekała, co było jej małym, a jednocześnie wielkim zwycięstwem nad
sobą samą.
Ania szybko zdobyła sobie przyjaciół w szkole przez swoją bezpośredniość i miłe obycie. Do każdego zwracała się tak samo, czyli tak jakby znała wszystkich całe życie. Nie można było o niej powiedzieć, że jest nieśmiała. Było wręcz odwrotnie- dziewczynka była wygadana i swoją bujną wyobraźnią pomagała sobie w wymyślaniu zabaw dlatego miała w szkole mnóstwo koleżanek. Ale jej najlepszą przyjaciółką od serca była Diana. Złożyły sobie one przysięgę wiecznej przyjaźni i Ania wiedziała, że nigdy nikogo nie pokocha tak, jak Dianę.
Ania szybko zdobyła sobie przyjaciół w szkole przez swoją bezpośredniość i miłe obycie. Do każdego zwracała się tak samo, czyli tak jakby znała wszystkich całe życie. Nie można było o niej powiedzieć, że jest nieśmiała. Było wręcz odwrotnie- dziewczynka była wygadana i swoją bujną wyobraźnią pomagała sobie w wymyślaniu zabaw dlatego miała w szkole mnóstwo koleżanek. Ale jej najlepszą przyjaciółką od serca była Diana. Złożyły sobie one przysięgę wiecznej przyjaźni i Ania wiedziała, że nigdy nikogo nie pokocha tak, jak Dianę.
Od momentu, kiedy jako jedenastoletnia dziewczynka znalazła
się w wyniku pomyłki w domu Maryli i Mateusza Cuthbert i znalazła
ukochany dom, za którym tak tęskniła, Ania odniosła wiele małych sukcesów w
swoim życiu. Nie tylko utemperowała nieco swój wybuchowy charakter i zaczęła
używać mniej górnolotnych słów na opisanie zwykłych zdarzeń, ale i wyładniała i
zdobyła wykształcenie. Nareszcie, po wielu latach tułaczki po obcych domach,
gdzie wykorzystywano ją do ciężkiej pracy, znalazła dom i osoby, które mogła
kochać i które ją kochały. Myślę, że jeśli w książce Montgomery był jakiś
morał, to właśnie taki, że dobro zawsze wróci i odpłaci jeszcze większym
dobrem.
Chociaż, gdy o tym bardziej pomyślę, to widzę jeszcze jeden morał. Mianowicie zapał młodzieży z Avonlea do nauki. Rzekłabym nawet, że niespotykany. Ja, mimo że zawsze dobrze się uczyłam, robiłam to zawsze niechętnie. Natomiast tak Ania jak i Gilbert uczyli się z chęcią, rywalizowali ze sobą i nawet widzieli w tym jakiś cel. Naprawdę wierzyli, że dzięki nauce będą mieli dobrą przyszłość. Co więcej chcieli zostać nauczycielami w przyszłości, a więc na zawsze związać się ze szkołą. Bardzo to dziwne, jeśli porównam swoje własne doświadczenia z dzieciństwa, kiedy uczyłam się tylko dla dobrych ocen i zadowolenia mamy, lub gdy rozpamiętuję moje słowa z tamtego czasu: "nigdy nie zostanę nauczycielką! Nie mogłabym zostać w szkole na zawsze!". Anię jeszcze potrafię zrozumieć- mała sierotka bez większych szans na jakąkolwiek przyszłość, nigdy nie poddana dobroczynnemu wpływowi szkoły, nagle dostaje się do domu ludzi, którzy nie tylko obdarzają ją miłością, ale i zajmują się jej wychowaniem, uczą modlić się, chodzic do kościoła, pomagać w domostwie. Kiedy więc Ania wreszcie trafia do szkoły, jest to dla niej taka ekscytująca nowość, że nie dziwi fakt, iż z zapałem wzięła się za naukę. Za to Gilbert, ten psotny chłopak, który tak się naraził Ani w dzieciństwie i pchnął ją tym samym do rywalizacji o stopnie w szkole, dziwi mnie niezmiernie swoim zapałem do nauki i swoją późniejszą decyzją o pójściu na seminarium, by zostać nauczycielem. W mojej szkole chłopcy psotnicy nigdy nie uczyli się dobrze, jeśli w ogóle, bo mieli czas wypełniony psotami i nie starczyło go już na naukę. A już tym bardziej nigdy im przez myśl nie przeszło, aby związać swoją przyszłość ze szkołą. Tak więc Gilbert jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem i jednocześnie potwierdzeniem tezy, że można tu szukać wychowawczej roli książki. Reszta młodzieży avonlejskiej też mnie zdziwiła swoją chęcią do czynnego uczestnictwa w koncertach, odczytach i przede wszystkim w docenianiu tych, którzy się dobrze uczyli. Gdyby Ania i Gilbert żyli w moich czasach, to srodze by im się dostało za to uczenie się i niechybnie zostaliby nazwani "kujonami". Tymczasem oni mogli liczyć nie tylko na radość swoich najbliższych, decenienie ich pracy przez nauczycieli, ale i o dziwo na szacunek młodzieży. Kiedy Gilbert zdobył w seminarium medal na koniec roku za dobrą naukę, jego imię wykrzyczane było z radością wśród gromkiego "hurra", natomiast Ania, wygrywając stypendium, wywołała jeszcze większą burzę radości. Być może w Kanadzie, gdzie cała akcja się rozgrywała i w czasach Ani z Zielonego Wzgórza, młodzież jeszcze garnęła się do nauki. Ale też mogło to być pobożnym życzeniem autorki, którym chciała zarazić swoimi przekonaniami młodych czytelników, stojących przed pierwszymi poważnymi decyzjami w ich życiu. A grono znakomitych głów w Polsce pomyslało, jak to dobrze byłoby mieć w spisie lektur dla młodzieży taką książkę, która z ogromną wiarą odpowiada o nauce i pokazuje, że może być ona przyjemna i pożyteczna. I tak oto obecnie każde dziecko w Polsce musi przeczytać w podstawówce przygody Ani, aby zrozumieć, że dobrze jest się uczyć i czerpać owoce nauki w przyszłości.
Chociaż, gdy o tym bardziej pomyślę, to widzę jeszcze jeden morał. Mianowicie zapał młodzieży z Avonlea do nauki. Rzekłabym nawet, że niespotykany. Ja, mimo że zawsze dobrze się uczyłam, robiłam to zawsze niechętnie. Natomiast tak Ania jak i Gilbert uczyli się z chęcią, rywalizowali ze sobą i nawet widzieli w tym jakiś cel. Naprawdę wierzyli, że dzięki nauce będą mieli dobrą przyszłość. Co więcej chcieli zostać nauczycielami w przyszłości, a więc na zawsze związać się ze szkołą. Bardzo to dziwne, jeśli porównam swoje własne doświadczenia z dzieciństwa, kiedy uczyłam się tylko dla dobrych ocen i zadowolenia mamy, lub gdy rozpamiętuję moje słowa z tamtego czasu: "nigdy nie zostanę nauczycielką! Nie mogłabym zostać w szkole na zawsze!". Anię jeszcze potrafię zrozumieć- mała sierotka bez większych szans na jakąkolwiek przyszłość, nigdy nie poddana dobroczynnemu wpływowi szkoły, nagle dostaje się do domu ludzi, którzy nie tylko obdarzają ją miłością, ale i zajmują się jej wychowaniem, uczą modlić się, chodzic do kościoła, pomagać w domostwie. Kiedy więc Ania wreszcie trafia do szkoły, jest to dla niej taka ekscytująca nowość, że nie dziwi fakt, iż z zapałem wzięła się za naukę. Za to Gilbert, ten psotny chłopak, który tak się naraził Ani w dzieciństwie i pchnął ją tym samym do rywalizacji o stopnie w szkole, dziwi mnie niezmiernie swoim zapałem do nauki i swoją późniejszą decyzją o pójściu na seminarium, by zostać nauczycielem. W mojej szkole chłopcy psotnicy nigdy nie uczyli się dobrze, jeśli w ogóle, bo mieli czas wypełniony psotami i nie starczyło go już na naukę. A już tym bardziej nigdy im przez myśl nie przeszło, aby związać swoją przyszłość ze szkołą. Tak więc Gilbert jest dla mnie ogromnym zaskoczeniem i jednocześnie potwierdzeniem tezy, że można tu szukać wychowawczej roli książki. Reszta młodzieży avonlejskiej też mnie zdziwiła swoją chęcią do czynnego uczestnictwa w koncertach, odczytach i przede wszystkim w docenianiu tych, którzy się dobrze uczyli. Gdyby Ania i Gilbert żyli w moich czasach, to srodze by im się dostało za to uczenie się i niechybnie zostaliby nazwani "kujonami". Tymczasem oni mogli liczyć nie tylko na radość swoich najbliższych, decenienie ich pracy przez nauczycieli, ale i o dziwo na szacunek młodzieży. Kiedy Gilbert zdobył w seminarium medal na koniec roku za dobrą naukę, jego imię wykrzyczane było z radością wśród gromkiego "hurra", natomiast Ania, wygrywając stypendium, wywołała jeszcze większą burzę radości. Być może w Kanadzie, gdzie cała akcja się rozgrywała i w czasach Ani z Zielonego Wzgórza, młodzież jeszcze garnęła się do nauki. Ale też mogło to być pobożnym życzeniem autorki, którym chciała zarazić swoimi przekonaniami młodych czytelników, stojących przed pierwszymi poważnymi decyzjami w ich życiu. A grono znakomitych głów w Polsce pomyslało, jak to dobrze byłoby mieć w spisie lektur dla młodzieży taką książkę, która z ogromną wiarą odpowiada o nauce i pokazuje, że może być ona przyjemna i pożyteczna. I tak oto obecnie każde dziecko w Polsce musi przeczytać w podstawówce przygody Ani, aby zrozumieć, że dobrze jest się uczyć i czerpać owoce nauki w przyszłości.
Książkę
przeczytałam tak szybko, jak tylko możliwe to było w plątaninie codziennych
obowiązków. Śmiałam się i płakałam podczas jej czytania, a muszę powiedzieć, że
doceniam książki, które potrafią wywoływać emocje. Poczułam się znowu jak
dziecko, wkraczając w nieograniczony świat wyobraźni Ani Shirley. Gdy pojawiła
się męska postać, to moje serce podskoczyło z radości na myśl o zbliżającym się
wątku miłosnym, nawet jeśli Ania i Gilbert byli jeszcze dziećmi. „Ania z
Zielonego Wzgórza” to cudowna, zabawna i bardzo ciepła powieść o miłości i
wyobraźni. Polecić ją mogę z czystym sercem tak dzieciom jak i dorosłym. I
przyznam, że nie mogę się doczekać, aż wrócę dziś do domu po pracy i zacznę
czytać kolejną część pt. „Ania z Avonlea”. Jednego tylko będzie mi tam
brakowało. Mianowicie tej dawnej Ani, rozhulanej, jedenastoletniej dziewczynki,
która wzdychała na widok ukwieconego drzewa czereśniowego, która co rusz
znajdowała się w otchłani rozpaczy, bo zamiast środka spulchniającego dodała do
ciasta waleriany, podczas gdy bardzo jej zależało, aby ciasto wyszło idealne. To tej
Ani, która upiła swoją przyjaciółkę Dianę winem, bo myślała, że częstuje ją sokiem
malinowym, będę wypatrywać w dorosłej Annie Shirley w następnej części powieści.
To za tą butną Anią, która za osobistą obrazę potrafiła przy całej klasie rozbić
na głowie Gilberta Blythe tabliczkę do pisania, a potem gniewać się o to latami,
będę tęsknić. Bo z czasem ta mała dziwna i zabawna dziewczynka zmieniła się w
młodą kobietę, nieco bardziej stateczną i z okiełznaną wyobraźnią, a ja wcale
nie chcę, żeby jej charakter się zmienił. Niestety zmiany w naszym życiu są
nieuchronne i trzeba je przyjąć godnie. Tę okropną wiadomość trochę mi
rozświetla wizja rodzącego się uczucia miedzy Anią a Gilbertem. Tylko to mogło
mi poprawić humor po tak strasznej prawdzie- że wszyscy kiedyś muszą dorosnąć,
nawet postacie literackie.
Pociesza mnie również myśl, że zawsze mogę wrócić do książki zawsze wtedy, kiedy tylko będę miała na to ochotę lub obejrzeć ekranizację
z Megan Follows w roli głównej, która wdzięcznie odegrała role rozmarzonej i
pełnej temperamentu dziewczynki z sierocińca. W ślad za literacką Anią, dziewczynka
trafia z sierocińca do domu Maryli i Mateusza Cuthbertów. Ci postanowili bowiem
wziąć na wychowanie chłopca z sierocińca w wieku dziesięciu lub jedenastu lat,
który miał im na zbliżającą się starość pomóc w codziennej pracy. Po chłopca
posłali znajomą, Panią Spencer, która chciała wziąć dla siebie dziewczynkę,
również z sierocińca. W wyniku pomyłki, jaka wynikła poprzez przekazywanie
sobie prośby z ust do ust, zamiast chłopca w domu Cuthbertów pojawiła się
jedenastoletnia dziewczynka o imieniu Ania. Była chuda i piegowata. Jej włosy
były rude jak ogień a język kręcił się jak kołowrotek w ciągłej paplaninie.
Oczywiście twardo stąpająca po ziemi Maryla nie chciała zatrzymywać
dziewczynki, bowiem w gospodarstwie był potrzebny chłopiec. Była przekonana, że
dziewczynka na nic by się nie przydała, jako że Mateusz potrzebował silnych rąk
do pomocy w pracach, które powoli stawały się dla niego uciążliwe. Wiedziona
swoimi przekonaniami Maryla była gotowa oddać Anię do sierocińca i sprowadzić
chłopca. Jednak zmieniła decyzję pod wpływem sąsiadki, która gotowa była wziąć
Anię do siebie do opieki nad swoimi dzieciakami. Sąsiadka zaś była znana w
okolicy ze swojego złego podejścia do służby. Bojąc się, ze dziewczynka
trafiłaby do złego domu i traktowana by była jak służąca, Maryla postanowiła
wziąć jarzmo wychowania sierotki na siebie. Decyzja ta zyskała przychylność
Mateusza, który już zdążył przywiązać się do Ani. Była to chyba najsłuszniejsza
z decyzji Maryli, bo odtąd życie dwojga starszych ludzi, dotąd puste i pełne
trosk i obowiązków, wypełniło się radością i szczęściem.
Film reżyserii Kevina Sullivana z 1985 roku był bardzo udaną
ekranizacją powieści Lucy Maud Montgomery i całkiem wierną. Najważniejsze
jednak było to, że Ania z filmu była tak samo roztrzepana jak Ania z książki.
Tak samo zachwycała się otaczającą ją rzeczywistością, przemawiała jak
natchniona, używając słów dziwnie nie pasujących w ustach dziewczynki, pełna
była marzeń i wyobrażeń. Polubiłam te dwie Anie tak samo mocno, bo nie
widziałam w nich różnic charakteru. A wszystko to, dzięki wspaniałej grze aktorskiej Megan Follows. To właśnie dzięki niej Ania z kart książki ożyła i była dokładnie taka, jaką ją poznałam w powieści. Nie wyobrażam sobie teraz, że mogłabym obejrzeć inną wersję niż tę z 1985 roku. Tu historia była opowiedziana z równym
wdziękiem jak w książce. Ja jednak w ślad za Anią lubię mieć
pole do wyobraźni, więc jednak przedkładam książkę nad film, mimo że w obu
historiach odnalazłam tyle samo radości. Pozostawiam Wam wybór, szepnę jednak słówko,
że chyba lepiej zostawić sobie odrobinę do wyobrażenia, niż mieć podane
wszystko na tacy, prawda? Zatem spójrzcie łaskawiej na książkę, a ona odpłaci
się Wam cudownymi chwilami spędzonymi na Zielonym Wzgórzu J
3 komentarze:
I film i książka super! Ania od razu skradła mi serce i do tej pory kocham do niej wracać;)
Staram się być bardziej systematyczna i mam nadzieje ,że tym razem mi się uda;)
Zdjęcie z nagłowka wykonała ta sama osoba tyle ,że ok roku pozniej;) To były początki Natali kiedy dopiero uczyła się zdjęć (rok 2010) teraz mogę zapewnić jest świetna!;)
Prześlij komentarz