W literaturze i filmie unikam polskości. Unikam jej jak ognia. Dlatego bardzo ciężko namówić mnie na wypad do kina na polski film, a po książkę napisaną przez polskiego autora sięgam niezwykle rzadko. W dorosłym życiu przeczytałam właściwie tylko książki Katarzyny Grocholi. Jeśli było coś więcej, już dawno poszło w zapomnienie, nie zapisało się w pamięci w ogóle. Jako dziecko częściej zdarzało mi się obcować z literaturą polską i to dobrowolnie, bez wymuszania przez program nauczania w szkole. Przeczytałam jednym tchem Trylogię Sienkiewicza. Pochłonęłam wszystkie dostępne w bibliotece książki o Panu Samochodziku. Gdy byłam dzieciakiem, nie patrzyłam na pochodzenie autora, brałam wszystko co wydawało mi się ciekawe, a jak natrafiłam na coś interesującego, czytałam wszystkie książki tego autora, dopóki potrafił on utrzymać moją ciekawość.
Z
czasem coś się zmieniło. Być może miała na to wpływ szkoła. Podsuwała mi do
czytania same ambitne tytuły, mające mnie nauczyć historii polskiej i
wszystkiego, co miało mi się przydać w dorosłym życiu. Niestety nauczyła mnie
tylko tego, że polskie książki są nudne. No bo
przyznacie chyba, że lektury, którymi częstuje się nas w szkole, są
naprawdę nudne i na palcach jednej ręki można wymienić te ciekawsze. Jestem
zdziwiona, że szkoła nie zabiła we mnie chęci czytania w ogóle- tymi wszystkimi
Przedwiośniami i Konradami Wallenrodami. Mimo powtarzających się ataków ze strony
szkoły, moja miłość do książek przetrwała. Jednak nie wyszła z tego okresu bez
szwanku. Kompletnie zarzuciłam czytanie polskich książek.
Kiedyś
dostałam od znajomej mojej mamy „Trędowatą” Heleny Mniszkówny. Było to stare wydanie, a
więc z nudną szata graficzną i ogólnie odrzucające swym wyglądem zewnętrznym. Książka kojarzyła
mi się z lekturami, z czasami powojennymi i ze szkołą. Odrzuciłam ją zatem za
wszystkie jej przywary, do których dodałam pochodzenie autora. Schowana czym
prędzej do szafy, odeszła w zapomnienie razem z książkami do nauki języka
polskiego. Jej miejsce zajęła „Emilka ze Srebrnego Nowiu”, przywieziona razem z
„Trędowatą”. Kolorowa szata graficzna, znany i lubiany autor zachwyciły od razu.
Emilka została przeczytana od razu, „Trędowata” musiała przeczekać lata, aby
zasłużyć na moje zainteresowanie.
Stało
się to w sposób niepojęty, bo za sprawą filmu. I to polskiego! I to stara produkcja
z 1976 roku tak mnie zachwyciła, że zdecydowałam się ponownie zwrócić swoje
spojrzenie na książkę. A do czego podchodzę z jeszcze większą ostrożnością niż
do polskich książek? Oczywiście do polskich filmów, zwłaszcza tych starych. Mam
do nich jakąś szczególną awersję. Może dlatego, że bracia katowali mnie filmami
Stanisława Barei, mama dręczyła mnie filmem „Sami Swoi”, a co jakiś czas zmuszona
byłam oglądać „Alternatywy 4”, podczas gdy byłam w takim wieku, że nie rozumiałam
jeszcze tamtejszych dowcipów. Obecnie potrafię docenić wielkość wymienionych
produkcji, potrafię się śmiać do rozpuku podczas ich oglądania, ale wciąż noszę
w sobie traumę dzieciństwa, która przysłania mi radość z oglądania polskich
produkcji. Kiedy więc podczas świąt Bożego Narodzenia przyjechałam z mężem w
odwiedziny do mamy i w pewnym momencie zapadła senna atmosfera, ktoś włączył telewizor,
by uratować nas przed kompletnym znudzeniem. Wszyscy wiemy, że telewizja
częstuje nas nieciekawymi produkcjami właśnie w momencie, w którym jest ona nam
najbardziej potrzebna. A w święta już w ogóle wieje nudą i powtarzanymi od lat
filmami, zwłaszcza w programach telewizji polskiej. Przerzucając cztery kanały,
natrafiliśmy wreszcie na polski film. Pomyślałam „Tragedia! Już gorzej być nie
mogło!”. Jako, że była to jedyna propozycja tego wieczoru, zaczęliśmy oglądać.
Oczywiście była to ekranizacja „Trędowatej” Mniszkówny.
Nie
dawałam tej produkcji żadnych szans. Polski film na bazie polskiej książki,
która kojarzyła mi się ze szkołą? Nie mogło być mowy o dobrej zabawie.
Tymczasem nie wiedzieć kiedy historia miłości nauczycielki Stefci Rudeckiej i
bogatego i rozchwytywanego przez kobiety ordynata Michorowskiego wciągnęła mnie
tak bardzo, że nie zauważyłam, kiedy minęła godzina. A gdy przebrzmiały
ostatnie nuty, uczułam tęsknotę za tymi postaciami. Chciałam ich poznać na
nowo, tym razem widzianymi oczami Heleny Mniszkówny. W jednej chwili odrzuciłam
niechęć do polskości w literaturze i postanowiłam książkę przeczytać.
Minęło
trochę czasu, zanim nogi zaniosły mnie do biblioteki. Przez ten czas czytałam
inne książki, a moje dni przepełnione były obowiązkami. Kiedy wreszcie postanowiłam
sobie ostatecznie, że zdobędę tę książkę, nic mnie nie mogło powstrzymać. Ani
obowiązek wyrobienia sobie nowej karty bibliotecznej, ani to, że musiałam
poczekać na nią, ani nawet to, że trzeba mi było odwiedzić aż dwie biblioteki,
zanim wreszcie zdobyłam upragnioną książkę. A kiedy bibliotekarz podał mi dwa
tomy, okazało się, że było to dokładnie to samo wydanie, które kilka dobrych
lat przeleżało w mojej własnej szafie i które w końcu wyniosłam do
biblioteki podczas remontu mieszkania dwa lata temu. Na początku ogarnęło mnie
zdziwienie, że tyle lat miałam u siebie prawdopodobnie bardzo dobrą książkę i z
miejsca ją odrzuciłam tylko z powodu szarej okładki i traumy wieku szkolnego. Potem opanowała mnie
radość i przeczucie nieprzypadkowości. Uznałam, że losy moje i książki zostały
dawno temu zapisane w niebie i musiałyśmy się ponownie spotkać, bo taka była
wola gwiazd.
Czy
gwiazdy dobrze poprowadziły moim losem? Chyba zawsze mogę poddawać się ich
woli, jeśli za każdym razem będzie to skutkować tak dobrym wyborem literackim.
Nie wiem czy powinnam to pisać, ale książka mnie zachwyciła. Tak bardzo mnie
wciągnęła, że czytałam ją w każdej wolnej chwili. Skąd więc moje wahanie w wyrażaniu tak pozytywnych opinii?
Niestety ma ono swoje źródło z samej książki. Kiedy wypożyczałam ją,
porozmawiałam chwilę z bibliotekarzem. Wymieniliśmy kilka uwag i okazało się,
że żadne z nas nie czytało „Trędowatej” w szkole, zupełnie jakby nie była
lekturą. Trochę mnie to zastanowiło, ponieważ przeczytałam w szkole każdą
lekturę, która znalazła się na liście obowiązkowej i nieobowiązkowej. To
przeoczenie złożyłam na karb systemu nauczania w szkołach, do których
uczęszczałam. Bo zawsze było tak, że pierwsze epoki literackie przerabialiśmy
bardzo pieczołowicie, po czym nie starczało czasu na to, co nowocześniejsze. Jednak
po przeczytaniu krótkiego podsumowania na końcu książki, nareszcie zrozumiałam,
dlaczego nigdy nie słyszałam o tej książce w szkole i dlaczego powinnam się
wstydzić zapału, z jakim ją pochłaniałam. Gdybym żyła w czasach, gdy
„Trędowata” ukazała się w druku ioraznapisała te słowa pełne zachwytu i skierowała
je do opinii publicznej, najpewniej zostałabym zmieciona z powierzchni ziemi. A
to wszystko dlatego, że wyidealizowana historia miłości między magnatem a
pracującą dziewczyną z rodziny szlacheckiej uznana została za szmirę i kicz w
największym tego słowa znaczeniu. Opisywano ją jako książkę dla prostego ludu,
szukającego płytkich emocji. Według krytyków był to romans nie przedstawiający
sobą żadnych wartości, ani czytelniczych, ani społecznych.
Jednak
mimo tych wszystkich krytycznych uwag, które rzuciły się na książkę
jak sępy, „Trędowata” odniosła niebywały sukces czytelniczy. Czy był to tylko
efekt buntu mas przeciw słowom krytyki i niezdrowa ciekawość płynąca z tej
krytyki, czy też jej sukces spowodowany był tym, że okazało się, że każdy z nas
poszukuje tych płytkich emocji, za które „Trędowata” została tak surowo
osądzona- to wszystko staje się dla mnie nieważne w obliczu moich własnych
płytkich żądz. Moje proste serce bowiem lubuje się w melodramacie, wyszukuje
wszędzie iskierkę nadziei dla miłości, wciąż mimo poważnego wieku wierzy w prawdziwą
miłość i wręcz lgnie do książek, które o tej miłości mówią. Jakże więc miałabym
odrzucić „Trędowatą”? Tylko dlatego, że mi kazano? Tylko dlatego, że ktoś ją
obraził i zaniżył jej wartość? Nawet jeśli mam być przez to czytelnikiem o
płytkich potrzebach, lubujący się w kulturze masowej, to chętnie nim zostanę,
byle tylko móc pozytywnie się wypowiedzieć o tej wspaniałej książce. Jeśli
spędziłam z nią wiele cudownych chwil, jeśli rozpalała we mnie przeróżne
emocje, jeśli sprowadziła na moje oczy łzy i tęsknotę za bohaterami, to mam jej
odmówić dobrego słowa tylko dlatego, że ktoś uznał tę książkę za tanie
romansidło? Jestem wierna swym uczuciom i tylko im zawierzam. Oddaję więc hołd
talentowi Heleny Mniszek i z pełnym przekonaniem mówię, że ta książka
zawładnęła moimi zmysłami na kilka pięknych dni. Rozweselała mi szare wieczory,
urozmaicała codzienną rutynę, swoimi słowami przeganiała chmury z nieba i
pozostawiła po sobie miłe wspomnienia. A także to nieuchwytne uczucie, które
pozostaje w moim sercu zawsze wtedy, kiedy skończę czytać ciekawą lekturę, a które
zabrania mi przez jakiś czas sięgać po nową książkę, z obawy przed zaduszeniem
bohaterów, których postacie snują się w moich wspomnieniach jeszcze przez kilka
dni po zamknięciu ostatnich kart powieści.
Minęły
dwa dni od mojego rozstania z książką, a wciąż nie potrafię pożegnać się z jej
bohaterami. Dlatego tak mnie cieszy, że mogę z nimi jeszcze trochę
poprzebywać, chociażby za sprawą tego bloga. Każde słowo tu napisane ożywia ich
i sprawia, że mogę się radować ich obecnością, mimo że ich historia skończyła
się.
A
właściwie o co był ten cały szum z krytyką? Chodziło między innymi o naiwność w
sposobie przedstawiania bohaterów przez Mniszkównę. Zarzucano jej stereotypowe
przedstawianie bohaterów, tak złych jak i dobrych. Świat magnaterii był zbyt
oczywisty i niezgodny z rzeczywistością, historia miłosna niemożliwa do
spełnienia, mezalians zbyt rzucający się w oczy i nieprawdopodobny, a postacie
głównych bohaterów przesycone górnolotnymi pojęciami. Stefcia Rudecka
pochodziła z dobrej rodziny szlacheckiej, jednak w środowisku magnackim była
odbierana jako ktoś gorszy, dla kogo nie ma miejsca wśród najlepszych. Jednak
mimo to Mniszkówna pozwoliła jej przewyższać cechami zewnętrznymi jak i
charakterem nawet najlepsze panny z towarzystwa. Była najpiękniejsza, najbardziej
utalentowana, jej delikatne maniery zjednywały jej przyjaciół nawet wśród
magnaterii i ostatecznie przekonały nawet najsroższą osobę z rodziny
Michorowskich, babkę Waldemara, która po długiej walce ostatecznie uznała, że
pomijając nazwisko, Stefcia bardzo ładnie pasuje do jej wnuka. Z kolei ordynat
Waldemar Michorowski był przystojny, z ironicznym uśmieszkiem na ustach
podbijał kolejne serca niewieście, był dobry dla swoich pracowników, krzewił
wśród nich nowoczesne idee i sam był przepojony nowoczesnymi jak na tamte czasy poglądami. Pokładał duże nadzieje w "masie" czyli w narodzie stojącym dużo niżej niz arystokracja, chciał krzewić wśród nich kulturę i naukę, czym narażał się niejednemu magnatowi. Mimo swego
bogactwa nie przesiąkł starożytnymi ideami zamkniętej sfery i w swoim majątku
cieszył się prawdziwą miłością służby. W młodości był hulaką, miał wiele przygód
z kobietami, ale z żadną nie chciał się żenić, nie widząc wśród arystokratek tej, która dałaby mu szczęście. Jednak mimo swojego gorącego
temperamentu i bujnej przeszłości potrafił docenić delikatność, wrażliwość i
cnotę Stefci i nie tylko wyniósł ją ponad inne kobiety, ale i dla niej potrafił
utrzymać ręce przy sobie, darząc ją miłością niemal platoniczną. Wyidealizowanie
tych postaci zostało przyjęte negatywne przez krytykę, a ich idealna miłość
pozbawiona niemal pierwiastków zmysłowości uznana została za niemożliwą.
Mnie
jednak, prostej dziewczynie, romans tych dwojga zapadł głęboko w pamięć. Ich
trudna walka o miłość oraz wzniosłość tej miłości bardzo przypadła mi do gustu.
To, co zostało wyśmiane przez krytykę, ja przyjmuję z wielkim zadowoleniem. Miłość
Stefci Rudeckiej i Waldemara Michorowskiego dla mnie była piękna i warta
wspomnienia na moim blogu.
Początek
książki trochę przypomina mi „Dumę i uprzedzenie”, ponieważ pierwsze chwile znajomości
Stefci i Waldemara nie należały do najlepszych. On z niej szydził i żartował,
często niewybrednie, ona go nie lubiła, starała się go unikać, a wręcz bała się
go. Oczywiście potem autorka zdradziła czytelnikom, że Waldemar od początku był
pod wrażeniem delikatnej Stefci, bo była ona zupełnie inna niż kobiety, które
znał. Jej delikatne obejście i wrażliwość zrobiły na nim
niesamowite wrażenie, wielka i nieodkryta zmysłowość kryjąca się pod delikatną
młodzieńczą otoczką drażniła Waldemara i jego zmysły. Chciał ją zdobyć dla
siebie od razu jak tylko ją spotkał, a że przyzwyczajony był do tego, że każda
kobieta mu ulegała, zdziwił się temu, że Stefcia nie reagowała na jego walory.
Wiedziony jakąś zemstą za ową inność i cnotliwość, ordynat wziął ją sobie na
cel i drażnił się z nią jak tylko miał ku temu okazję. Często robił sobie z
niej żarty, nawet w obecności rodziny i tym samym odsuwał ją od siebie. A
Stefcia, wychowana w całkiem innym środowisku, nie przyzwyczajona do zachowania
się magnaterii, uciekała przed Waldemarem, aż wreszcie po zakończeniu
rodzinnego obiadu jako jedynemu nie
podała ręki na pożegnanie. To wstrząsnęło Waldemarem i zaczął inaczej patrzeć
na Stefcię. Nie tylko zaczął mieć do niej szacunek, ale i zaczął jej pożądać
jeszcze bardziej. Postawił sobie za cel zdobycie tej kobiety, jedynej, która mu
się oparła. Chciał ją mieć za kochankę i zmierzał ku temu małymi
kroczkami. Zaczął być dla niej uprzejmy, rozmawiał z nią zupełnie innym tonem
niż dotychczas, można by nawet powiedzieć, że zaczął jej nadskakiwać. A
wszystko po to, by zdobyć jej ciało. O sercu jej i duszy nawet nie pomyślał.
Nie tylko dlatego, że nie znał miłości i że miał gorącą krew, ale i dlatego, że
Stefcia stała niżej od niego w szczeblach społecznych i nie mając zamiaru żenić
się z kimś nie ze swej sfery, nawet jej serca nie potrzebował. Mimo, że był nowoczesnym człowiekiem i nie pochwalał wywyższania się arystokracji, tak jak inni z jego rodziny, to też przez myśl mu nie przeszło, że mógłby ożenić się z dziewczyną. Można by
powiedzieć, że chciał zdobyć zakazany owoc, wgryźć się w niego i wyrzucić.
Nie
wiedząc o jego płytkich zamiarach, a widząc zmianę stosunku Waldemara wobec niej, Stefcia powoli
zaczęła ulegać czarowi ordynata. Pierwsze uczucia sympatii zmieniły się na
wdzięczność, po czym szybko wzleciały na nieznane wyżyny. Duszą Stefci zaczęły
targać uczucia i emocje, które pozwoliły wypłynąć na wierzch tłumionej
zmysłowości. Ta z kolei rozpalała ordynata do czerwoności. Kiedy zaś w dworku
pojawił się dawny narzeczony Stefci, ordynat musiał stawić czoła nieznanym
wcześniej uczuciom zazdrości i chęci opiekowania się Stefcią. To zaś szybko przeobraziło
się w czystą i prawdziwą miłość, gotową do największych poświęceń. A że ordynat
nigdy wcześniej nie czuł w sobie miłości do żadnej kobiety, musiał też dojrzeć
do tego uczucia.
Tu
należałoby wtrącić, kim właściwie była Stefcia i dlaczego miłość jej wzajemna
do ordynata była miłością, która musiała stawić czoła wielkim trudnościom. Otóż
była ona córką zamożnych obywateli, których nazwisko było znane i wymieniane w
herbarzu. Jednak mimo swego szlacheckiego pochodzenia daleko jej było do
arystokracji i magnackich progów. Ta sfera była poza jej zasięgiem. Miała 19
lat, kiedy zakochała się w Edmundzie Prątnickim. Było to pierwsze zauroczenie,
zadurzenie, jakie przeżyła Stefcia. Brak tu było prawdziwej, głębokiej miłości, ale dziewczyna była za młoda, aby to rozróżnić. Niestety źle ulokowała swoje uczucia,
ponieważ dość szybko okazało się, że Edmund liczył na dobry posag Stefci. Miał
wysokie mniemanie o sobie, które podjudzał jego ojciec. Gdy się okazało, że
Stefcia dostanie w posagu zbyt mało, starszy Prątnicki sam poszedł w odwiedziny
do ojca Stefci, by wypytać o posagowe pieniądze. Gdy prawda o uczuciu młodzieńca
wyszła na jaw, Edmundowi ręka Stefci została odmówiona, a ona sama, zbolała ze
wstydu, postanowiła uciec i zapomnieć o swoim poniżeniu w innym środowisku.
Dlatego namówiła rodziców, aby pozwolili jej podjąć pracę nauczycielki w jakimś
odległym miejscu. Rodzice zgodzili się w końcu, bo mimo tego, że ich córka nie
potrzebowała pracować, to doskonale zdawali sobie sprawę, że potrzebuje ona
czasu i spokoju dla swoich skołatanych uczuć. Młodej dziewczynie wydawało się,
że już nie będzie potrafiła kochać, a jej wiara w ludzi została mocno
nadwątlona. Jednak los i jej młodzieńczy temperament szykował jej prawdziwą
niespodziankę.
Tak oto Stefcia została nauczycielką młodziutkiej 16-letniej Luci pochodzącej z arystokracji. Jako, że powszechnie było wiadomo, że arystokracja wynosi się ponad inne sfery, pan Rudecki miał obawy co do traktowania swojej córki przez baronową Elzonowską. Jednak wolał, żeby Stefcia poszła do domu arystokratycznego, niż do domu dorobkiewicza, który udaje arystokratę.
Tak oto Stefcia została nauczycielką młodziutkiej 16-letniej Luci pochodzącej z arystokracji. Jako, że powszechnie było wiadomo, że arystokracja wynosi się ponad inne sfery, pan Rudecki miał obawy co do traktowania swojej córki przez baronową Elzonowską. Jednak wolał, żeby Stefcia poszła do domu arystokratycznego, niż do domu dorobkiewicza, który udaje arystokratę.
W
Słodkowcach, domu baronowej Elzonowskiej, Stefcia leczyła zranioną dumę i
jednocześnie poznawała zwyczaje arystokracji. Zauważyła, że mimo tego iż nie
musi się wstydzić swego dobrego rodowego nazwiska, to i tak w Słodkowcach
traktowana jest jak ktoś gorszy, pochodzący z niższej sfery. Baronowa
Elzonowska lubiła ją na swój powściągliwy sposób, młody ordynat Waldemar
Michorowski, właściciel Słodkowic, mieszkający dwie mile dalej w przepięknym
majątku Głębowicze, drażnił się z nią zuchwale przy każdej sposobności, Lucia
była słodka, ale i z jej ust czasem wydobywały się wyższe arystokratyczne tony
i przemowy o wyższości arystokracji nad innymi sferami. Jedynie stary
ordynat Maciej Michorowski, dziadek Waldemara nie okazywał jej swojej wyższości
i był dla niej najbardziej sympatyczny. Stefcia dobrze się czuła w Słodkowcach,
jednak znała swoje miejsce wyznaczone jej i często przypominane przez baronową. Dlatego kiedy pierwsze
uczucia do Waldemara zaczęły ogrzewać jej serce, jednocześnie trwoga o
przyszłość wkradała się w jego zakamarki.
Ordynat
miał w zwyczaju w swoich majątkach przyjmować praktykantów. Pech chciał, że
jednym z nich, mającym praktykować w
Słodkowcach, okazał się Edmund Prątnicki. Kiedy Stefcia go zobaczyła, zbladła.
Gdy ordynat na nią spojrzał, od razu zrozumiał kogo przyjął pod swój dach,
ponieważ wszyscy w Słodkowcach wiedzieli o historii, która sprowadziła Stefcię do nich.
Zaczął sobie wyrzucać, że nigdy nie wymieniał nazwiska Edmunda przy Stefci i
sprowadził na nią smutek, przed którym uciekła. A że już wtedy jego myśli
zaczęły ciągnąć do dziewczyny jak do magnesu, nie był w stanie patrzeć i słuchać,
jak lekceważąco i poufale zwraca się do niej Prątnicki. Często szalał z
gniewu i zazdrości i wreszcie doprowadził do usunięcia Prątnickiego. Sam nie
zdawał sobie sprawy z tego, że kiełkuje w nim uczucie do Stefci, zdrowe jak
młoda roślina. Mimo, że świadomie chciał ją zdobyć na kochankę, nie był w
stanie patrzeć na obraźliwe zachowania się praktykanta wobec dziewczyny i jego
płytkie próby ponownego zdobycia jej serca i ciała. A kiedy pewnego razu
podsłuchał insynuację Prątnickiego, że Stefcia może zostać kochanką ordynata,
oburzył się na to, że ktoś może myśleć o Stefci w tak płaski i obraźliwy
sposób. Wówczas powoli zaczęła się w nim odmiana, z której sam sobie nie zdawał
sprawy. Nie wiedzieć kiedy Stefcia urosła w jego oczach do ideału, do jedynej
kobiety, która dotarła do jego duszy i serca i skradła go innym kobietom, które
wcześniej mogły liczyć na jego względy. Pożądanie i miłość zaczęły miotać Waldemarem.
Zaczął jawnie okazywać Stefci względy, co denerwowało jego arystokratycznych
przyjaciół i rodzinę, tym bardziej, że rodzina liczyła na związek ordynata z
hrabianką Barską. On jednak nie chciał Barskiej nigdy, a kiedy pojawiła się
Stefcia, szanse hrabianki znikły zupełnie. Kiedy Barska niemal oświadczyła się
ordynatorowi, a ten odrzucił jej uczucie zabarwione żądzą zdobycia dobrej partii,
hrabianka i jej ojciec odwrócili się od ordynata i ostatecznie woimi intrygami wypływającymi ze zranionej dumy doprowadzili do
tragedii.
Cóż
mogę powiedzieć o tej książce. Jest
to typowy melodramat. Uczucie dwojga ludzi, zakazane, przed którym piętrzą się
trudności oraz smutny finał. Podwójna walka o uczucie, najpierw z samym sobą a
potem przeciw światu. Waldemar walczy ze swoimi żądzami i temperamentem,
Stefcia zaś z własnymi obawami. Mezalians jest tu największą przeszkodą mogącą
zniszczyć to piękne, kiełkujące uczucie. Historia lubi zataczać koła. Najpierw
to dziadek Waldemara w młodości musi zwalczyć przesądy sferowe, potem jego
wnuka spotyka ten sam los. Jednak różnią się bohaterowie obu historii. Pan
Maciej Michorowski, zakochawszy się w kobiecie z niższej sfery, podejmuje walkę
o swoje szczęście z rodziną, jednak na pierwszym większym wyboju poddaje się i zmienia
kierunek swojego życia. Cofa dane dziewczynie słowa, łamiąc przy tym jej serce.
Potem żeni się z księżniczką, jednak oboje małżonkowie nie znajdują szczęścia w
związku.
Kiedy Waldemar spotyka Stefcię i idzie w ślady dziadka, ten od razu zauważa uczucie między dwojgiem młodych, a widząc podobieństwo historii własnej i młodego ordynata, zaczyna trwożyć się o los wnuka. Z tym, że Waldemar jest silniejszy od swojego dziadka i z wielkim przekonaniem prze do przodu jak taran. Z zamiarem zniszczenia wszelkich przeszkód walczy o prawo do szczęścia. A zmuszony jest walczyć nie tylko ze swoją rodziną, ale i ze zniesmaczonymi przyjaciółmi rodziny, którzy doradzają mu wziąć Stefcię za kochankę, a za żonę hrabiankę Barską. Ci ostatni z kolei, widząc, że nie mogą dosięgnąć ordynata, że jego siła jest zbyt wielka, by się ugiąć pod naporem ich żądań, szukają słabszej ofiary. I gdy wydaje się już, że ordynat nagiął wszystkich do swej woli, wygrywając tym samym walkę ze swoim środowiskiem i jego przekonaniami, druzgocące siły kierują się w stronę delikatnej i wrażliwej Stefci, uderzając tym samym w najczulszy punkt ordynata.
Kiedy Waldemar spotyka Stefcię i idzie w ślady dziadka, ten od razu zauważa uczucie między dwojgiem młodych, a widząc podobieństwo historii własnej i młodego ordynata, zaczyna trwożyć się o los wnuka. Z tym, że Waldemar jest silniejszy od swojego dziadka i z wielkim przekonaniem prze do przodu jak taran. Z zamiarem zniszczenia wszelkich przeszkód walczy o prawo do szczęścia. A zmuszony jest walczyć nie tylko ze swoją rodziną, ale i ze zniesmaczonymi przyjaciółmi rodziny, którzy doradzają mu wziąć Stefcię za kochankę, a za żonę hrabiankę Barską. Ci ostatni z kolei, widząc, że nie mogą dosięgnąć ordynata, że jego siła jest zbyt wielka, by się ugiąć pod naporem ich żądań, szukają słabszej ofiary. I gdy wydaje się już, że ordynat nagiął wszystkich do swej woli, wygrywając tym samym walkę ze swoim środowiskiem i jego przekonaniami, druzgocące siły kierują się w stronę delikatnej i wrażliwej Stefci, uderzając tym samym w najczulszy punkt ordynata.
Może
i książka jest odrobinę naiwna, ale pięknie opowiada o miłości i zręcznie
kieruje emocjami czytelnika. Może jest to bajka, która powoli odkrywa swoje sekrety przed czytelnikiem ale ja właśnie takich bajek
oczekuję. W książce ordynat często oddaje hołd Stefci na oczach jej przeciwników
i to jest piękne, że nie boi się wyznawać czynami swoich uczuć do niej. Ona zaś,
taka delikatna i zwiewna jak nimfa, od razu kradnie serce nie tylko ordynata
Michorowskiego, ale i czytelnika. Zaś zakończenie godne jest najlepszego
melodramatu, mimo że okraszonego dużą dozą rzewności. Na zakończenie zużyłam
całą paczkę chusteczek, a kiedy odłożyłam książkę na bok, jej bohaterowie wciąż
ze mną byli. Spodobał mi się ordynat Michorowski, ze swoją niezłomną siłą i
przekonaniami. Nawet kiedy żartował sobie ze Stefci i dokuczał jej, nie potrafiłam
czuć do niego nic innego jak sympatię. A kiedy zaczął starania o serce Stefci,
robił to jak prawdziwy dżentelmen, gotów walczyć o jej dobre imię z każdym, kto
ośmielił się je skalać, zapominając że jeszcze niedawno sam był gotów zhańbić
jej nazwisko dla zaspokojenia swoich pierwotnych żądz.
Ta
książka i jej bohaterowie podbili moje serce już od pierwszych rozdziałów i zupełnie
zapomniałam przy nich, że czytam polską książkę, polskiego autora, której tytuł
od zawsze kojarzył mi się z nudną lekturą. Teraz wiem jak bardzo się omyliłam
przy jej ocenie, kiedy pierwszy raz spotkałam się z tym tytułem. Dzisiaj będę
ją polecać każdemu, kto miłość ceni ponad wszystko, kto chce odczuwać emocje
podczas czytania i chce spędzić czas z dobrą książką o miłości, nie licząc przy
tym czasu.
2 komentarze:
Recenzję przeczytałam jednym tchem!
Co prawda nigdy nie widziałam w całości filmu, aczkolwiek pamiętam, że kiedy byłam chyba w podstawówce to w telewizji emitowany był serial na podstawie książki (z tego co wiem, wiele wydarzeń się różniło, zakończenie chyba też, ale już nie pamiętam), a byłam nim oczarowana! Jako strasznie emocjonalna osoba, przeżywałam tą historię z odcinka na odcinek i rozmarzona wpatrywałam się w głównych bohaterów. :) Pamiętam, że podczas napisów końcowych leciała przepiękna piosenka, przy której aż chciało się płakać. W tej chwili chyba nie ma możliwości obejrzenia serialu w sieci, a szkoda bo z chęcią bym do niego powróciła, bo wiem, że na pewno oczarowałby mnie tak samo ogromnie jak za pierwszym razem.
Jeśli będę miała okazję i dorwę gdzieś tą książkę to na pewno przeczytam, bo urzekła mnie historia Stefci i Waldemara. Ach, rozmarzyłam się. :) Dziękuję Ci za przypomnienie tej niesamowitej i pięknej historii.
Pozdrawiam!
Ależ bardzo proszę :) Ja serialu nie widziałam, tylko ten film z 76 roku, ale uważam, że genialnie się aktorzy spisali. Bohaterowie przez nich zagrani zapadają w pamięć. Też nieco odmiennie niektóre wydarzenia potraktowano, ale nie szkodzi to całości historii. I tak została pięknie przedstawiona. A jeśli podobał Ci się serial, to ręczę, że książkę pokochasz od pierwszego wejrzenia :) Czasem słowami łatwiej opisać uczucia, a Mniszkowej udało się to znakomicie. Na koniec przygotuj sobie paczkę chusteczek, bo jeśli jesteś tak samo uczuciowa jak ja, to niechybnie Ci się przydadzą :) Mimo że znałam zakończenie z filmu, to i tak z każdą kartką ostatnich rozdziałów zużywałam jedną chusteczkę :)
Prześlij komentarz