piątek, 23 listopada 2012

Małe kobietki- Louisa May Alcott / Little Woman



     Po „Dzieciach z Bullerbyn” nie byłam jeszcze gotowa wyjść z tematyki książek dla dzieci i młodzieży, tym bardziej, że podczas czytania o Lissie i jej niesfornych braciach i przez moralizujący styl pisarki Astrid Lindgren, przypomniałam sobie o kolejnej świetnej książce z dzieciństwa autorstwa Louisy May Alcott. Ci, którzy znają jej dzieła na pewno od razu domyślili się, że chodzi o „Małe kobietki”. Ta książka dla młodzieży utrzymana jest w podobnym tonie co powieść Astrid Lindgren, jednak przeznaczona dla nieco starszych czytelników. Pokazuje ona poprzez swoją powieść jak młode dziewczyny powinny wieść swój żywot, by być powodem do dumy dla swoich dobrych i pomocnych rodziców. Kiedyś, gdy byłam młodą dziewczyną i czytałam tę książkę, skupiałam się wyłącznie na przyjemnej narracji i zabawnych historiach, które przydarzały się czterem siostrom March i ich przyjacielowi Laurie. Gdy przeczytałam ją teraz, w celu odświeżenia pamięci przez rozpoczęciem pisania tego postu, zaczęłam zauważać coraz bardziej intensywnie, że każda opowieść, każdy rozdział przynosi takie małe „kazanie” o tym, jak młoda kobieta powinna postępować, jakich zachowań unikać, a główne przesłanie książki to miłość rodzinna, która wzbogaca człowieka od wewnątrz i jest ważniejsza i silniejsza od bogactwa zewnętrznego. Czytając to wszystko nie mogłam nie uśmiechnąć się do siebie na tę naiwną próbę przemycenia moralizatorskich treści. Być może w XIX wieku można było za pomocą tego typu książki dotrzeć do młodych umysłów, lecz obecnie młodzież wydaje się zbyt zbuntowana, by zrozumieć przesłanie Louisy May Alcott i by rady i dobre słowo pani March, która nigdy nie podniosła ręki na swoje dziewczęta, a nawet potępiła takie metody wychowawcze u nauczycieli, spowodowało, że choć jeden osobnik w wieku nastu lat zawrócił ze złej drogi pod wpływem tej lektury. Mam wrażenie, że na naszą nikczemną młodzież nie da się w żaden sposób wpłynąć, a już tym bardziej nie łagodnymi napomnieniami pani March. Bardziej by im się przydał dziadowski bicz niż słodki głos kochającego rodzica.

     Na drodze Marchówien stają sami dobrzy ludzie, którzy pomagają im jak tylko umieją przetrwać najgorsze chwile zwątpienia i nawet stara i wiecznie narzekająca ciotka March tak naprawdę gotowa była przyjść ze swoimi pieniędzmi z pomocą dziewczynkom, jeśli tylko sytuacja tego wymagała. Przygody małych kobietek są tylko przykrywką do idei propagowanych przez autorkę. Mówią one o tym, że dzieci nie można bić, tylko starać się łagodnością i dobrocią przemówić im do rozsądku, trzymać ich z dala od złego towarzystwa, które mogłoby je zbytnio rozpuścić i spowodować, że zapomniałyby o wszystkich dobrych radach i dobrym wychowaniu, przekazanym im przez rodziców. W książce nie ma prawdziwych kłótni, nieporozumienia są szybko wybaczane, a każde z nich przynosi jeszcze silniejsza falę miłości pomiędzy siostrami. Kiedy któraś z dziewcząt chce coś zrobić przeciwko zasadom panującym w domu, pani March pozwala im na każdy eksperyment tego typu, ponieważ wierzy i ufa w zdrowy rozsądek swoich dorastających panien i jeszcze nigdy się na nim nie zawiodła. Po każdej tego typu przygodzie następuje przekazywany w nie wymuszony sposób morał: dziewczynki przyznają się do swojej głupoty, wyznają winy, które same potrafią dojrzeć i dziękują matce za mądrość i czuwanie nad ich wychowaniem. Pani March propagowała również w swoim domu inne dobre zasady, które nie przynosiły małym kobietką ujmy, lecz dumę. Była to praca. Pani March pozwoliła najstarszym dziewczynkom (co w tych czasach i w bogatszych rodzinach było czymś niezwykłym i ujmującym godności) pójść do pracy, ponieważ te chciały być niezależne i posiadać własne pieniądze. Prócz tego wszystkie dziewczynki pomagały matce i gosposi w pracach domowych i mimo, że często narzekały na swój ciężki los, ponieważ ich bogatsze koleżanki mogły spędzać czas po szkole bezczynnie, to jednak za każdym razem z uśmiechem podejmowały wyzwania dnia i starały się w każdej pracy odnaleźć coś miłego, zabawnego, lub łączyć pracę z zabawą. Autorka starała się pokazać jak bardzo poprzez wspólną pracę całej rodziny wszyscy byli mocno związani ze sobą, a uczyniła to wprowadzając w pewnym momencie młodego i bogatego Lauriego, który mimo swojego bogactwa trwał w marazmie i niezadowoleniu życiowym, dopóki nie zaprzyjaźnił się z dziewczynkami. Wtedy z leniwego i humorzastego chłopaka przeistoczył się w sympatycznego chłopca, któremu brakowało miłości matczynej i kogoś do wspólnych zabaw, a także pracy, która zajęłaby jego monotonne dni spędzane na niczym. Te wszystkie morały, przekazane czytelnikowi w lekko naiwny sposób mogą obecnie trochę śmieszyć, ale nie rażą oczu ani umysłu, ponieważ są zręcznie wplecione w historię i mogą nawet nie zostać zauważone, gdy czytelnik bardzo skupi się na przygodach panien March.

     Louisa May Alcott w zwoim życiu nie wydała zbyt wielu książek, jednak „Małymi kobietkami” wpisała się na zawsze w historię literatury. Kolejne części swej powieści pisarka uzależniła od tego, z jakim przyjęciem publiczności spotka się pierwszy tom pod tytułem „Little Woman” („Małe kobietki”), a jako że książka została życzliwie przyjęta, już rok później powstał drugi tom pod tytułem „Little Wives” („Małe żony”), która była kontynuacja przygód sióstr March. Następne części ukazały się po dłuższym czasie i były to: „Little Men”- „Mali mężczyźni” (1871 r.) i „Jo's Boys, and how they turned out” (1886 r.)- „U progu życia”. Ja osobiście czytałam tylko dwie pierwsze części, ponieważ nie potrafiłam zainteresować swojego umysłu dziećmi naszych małych kobietek. Ja chciałam wiedzieć tylko o istnieniu Jo, Meg, Beth i Amy. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Być może dalsze części nie były aż tak interesujące, a może przyczyn mojego dziwnego zachowania należy upatrywać w mojej skłonności do przywiązywania się do bohaterów takich jakimi byli; a gdy „poznałam” siostry March były one dopiero nastoletnimi dziewczynkami, z problemami typowymi dla nastoletnich dziewczynek i nie chciałam patrzeć jak zmieniają się one w dorosłe kobiety, zmagające się z dorosłym życiem i pomagające swoim własnym dzieciom dobrze przeżyć ich dzieciństwo. Ale najbardziej podejrzewam, że była to „wina” tego, że jako nastoletnie dziewczynki, właściwie u progu swojego życia, miały zdecydowanie zabawniejsze problemy, z których mogłam śmiać się do rozpuku. Bawiła mnie niezmiernie mała Amy, najmłodsza i z najbardziej zabawnymi manierami i jej troska o zbyt płaski nos, który był ujmą w jej nieskazitelnej (prócz szkaradnego nosa) urodzie. Z zainteresowaniem przypatrywałam się Meg, tęskniącej za luksusem a mimo to potrafiącej docenić to co miała, jej staraniom by zrobić z Jo kobietę, o dobrych manierach. Śmiałam się z wpadek chłopczycy Jo, która mimo największych starań nie potrafiła okiełznąć swego wybuchowego temperamentu, który bardziej pasował do chłopca niż do dziewczynki i płakałam ze śmiechu, gdy podczas balu wycierała swoją poplamioną od kawy sukienkę pożyczoną od siostry czystą rękawiczką, którą kilka godzin wcześniej solennie obiecała nie pobrudzić. Roniłam łzy wzruszenia nad biedną i delikatną Beth, kiedy ta zaraziła się szkarlatyną, bo w swej nieograniczonej dobroci opiekowała się chorym dzieckiem biednej rodziny Hummlów, gdy nikt inny nie miał dla nich czasu. Akurat ten moment o chorobie Beth czytałam w pracy i musiałam co chwile przerywać czytanie, by się doprowadzić do ładu, bo w każdej chwili mógł wejść do pokoju klient.
     
        Bardzo przyjemna, zabawna i chwilami wzruszająca książka podbiła moje serce już dawno temu, czytałam ją w życiu trzykrotnie, a gdy chciałam odświeżyć w pamięci książkę na potrzeby posta, nie mogłam przestać jej czytać, mimo że planowałam zapoznać się tylko z kilkoma rozdziałami. Ale jak tu przerwać, gdy siostry March chwyciły mnie mocno w objęcia i nie chciały puścić, a ja wcale nie miałam ochoty wyrywać się z tych objęć? Niektóre rozdziały mogą się wydawać lekko nudne, ale należy przez nie przebrnąć i ufać, że następny rozdział ponownie rozpali w nas ciekawość a uwierzcie mi, na pewno się na swoim zaufaniu nie zawiedziecie.

      Alcott opublikowała pierwszy tom swojej powieści w 1868 roku, w trzy lata po zakończeniu wojny domowej, która ogarnęła Stany Zjednoczone i właśnie w tych czasach osadziła swoje bohaterki. W związku z tym, że ojciec rodziny przebywał na froncie, cztery małe kobietki i ich matka musiały radzić sobie same w swej samotności, a bieda nie pomagała im wcale w dążeniu osiągnięciu szczęścia. Najbardziej z powodu biedy cierpiała najstarsza z dziewczynek, Meg, która pamiętała jeszcze czasy, kiedy rodzina March była bogata i czasem ciężko jej było żyć w biedzie. Czasami też buntowała się przeciwko poddaniu się reszty rodziny i jej spokojnym życiu w biedzie (nawet nie miała pojęcia jak często jej własna matka buntowała się przeciwko takiemu losowi dla swoich dziewczynek, jednak dla ich własnego dobra nigdy nie okazwyała tego w ich obecności), zwłaszcza gdy jej koleżanki współczująco odnosiły się do jej starych sukienek, do jej pracy jako guwernantka (w tamtych czasach guwernerów, którzy byli prywatnymi nauczycielami zamożnej młodzieży nie traktowano poważnie, czasem nawet lekceważąco i to raczej Meg powinna posiadać własną guwernantkę niż nią być), a najbardziej odczuwała swoją biedę na proszonych balach, na których tańczyła wciąż w tej samej, wielokrotnie łatanej sukience. Ale kilka lekcji, które dało jej życie pozwoliło jej zwalczyć w niej dawną dziewczęcą próżność i zakochać się szczęśliwie w człowieku niezbyt majętnym, ale dobrym.

      Charaktery dziewczynek były odmienne jak żywioły i były tak doskonale, żywo opisane i wplecione w historię, że zdawało się iż Marchówny uciekły z kart powieści i przeniosły się do świata realnego. Najbardziej polubiłam żwawą Jo (jej pełne imię to Józefina, ale brzmiało zbyt dziewczęco, więc zostało przez jej właścicielkę skrócone do bardziej chłopięcego "Jo"), jej nieprzemyślane w towarzystwie teksty, jej miłość do życia i nieograniczoną energię, którą wykorzystywała często w taki sposób, że wpadała w małe kłopoty, z których cała rodzina pomagała jej się wykaraskać. Moją drugą ulubienicą była Amy, rozpieszczana i kochana przez całą rodzinę najmłodsza z sióstr, która marzyła o tym, by być malarką i zdobyć w przyszłości fortunę (i pomóc swojej rodzinie wyjść z biedy, oraz nakupować sobie nowych ładnych sukienek i pięknej biżuterii), których arystokratyczne i nieco wymuszone maniery śmieszyły na każdym kroku, której mała duma wciągała ją równie często jak Jo temperament w drobne kłopoty, z których wychodziła jednak cało i zdrowo (przygoda z cytrynkami i łyżwami) i której piękną twarz ozdobioną blond lokami szpecił wyimaginowany brzydki nos (jak się domyślam był to całkiem przyzwoity nos, jednak w wyobraźni dziewczynki szpecił jej młodą twarz tak bardzo, że zakładała na niego klamerkę do bielizny, by nadać mu odpowiedniejszy kształt). Amy dodawała powieści specyficzny smaczek, bez której nie byłoby wielu zabawnych scen. Dlatego, gdyby dorosła (a nie chciałam tej myśli dopuścić do głowy, dlatego nie mogłam czytać dalszych części kobietek), straciłaby ten swój zabawny urok a cała historia część specyficznego klimatu.

      Pozostały klimat tworzą urocza Margaret, która w chwili rozpoczęcia historii wkracza w wiek dorosły i w związku z tym czuje wzmożoną potrzebę posiadania ładnych i modnych sukienek, by podobać się w towarzystwie, a jednak wciąż będąca dzieckiem, która woli bawić się ze swoimi siostrami niż uczyć dzieci jako guwernantka oraz delikatna jak nimfa leśna i żyjąca dla innych Elizabeth, której szczytem osiągnięć było odezwanie się do obcego człowieka. Beth była tak nieśmiała, że nie chodziła do szkoły razem z innymi dziećmi, tylko uczyła się w domu pod okiem mamy i wszyscy w domu ją kochali i byli dla niej mili oraz starali się odsuwać od niej wszelkie kłopoty i rozterki, by jej życie upływało w spokoju i miłości. W zamian za okazywaną życzliwość Beth była dobrym duszkiem rodziny: śpiewem umilała czas pozostałym członkom rodziny, była rozjemcą w drobnych kłótniach, wysłuchała każdego kto potrzebował rady i mimo że zawsze cicha i spokojna, najmniej narzekająca na swój ciężki los (marzyła  tylko o nowych nutach i pianinie, na które nie było jej stać) to była ważnym ogniwem rodziny, o którym przekonała się cała rodzina, gdy nieśmiała dziewczynka zachorowała. Ach! Gdy przypomnę sobie ten wzruszający moment to łzy same kręcą się w oku!

     Książka przeplatana jest zabawami, pracą, śmiesznymi i wzruszającymi momentami i gdy kończy się czytać pierwszy tom, ręce same wyciągają się po kolejny. Przez swój specyficzny klimat ciepła rodzinnego nawet po latach dociera do umysłów ludzkich i zostaje tam na zawsze, gdyż nie da się zapomnieć takiej książki. Mam tylko wątpliwości czy chłopcy dostrzegli by jej walory. Obawiam się niestety, że ich umysły są zbyt zamknięte, żeby rozpoznać w „Małych kobietkach” dobrą, ciekawą i wartościową książkę, więc polecę ją tylko dziewczynkom, dziewczynom i kobietom :) Gdy poznacie siostry March, już nigdy nie będziecie chciały o nich zapomnieć.

    FILM

Wszystkie siostry zostały tak wspaniale odwzorowane, że nie potrafię już w myślach oddzielić książki od obrazów widzianych w filmie...

Doskonała rola młodej Kirsten Dunst jako Amy March- nie sposób nie kochać tej małej dziewczynki zagranej przez Kirsten :)
 

     Nie sposób też nie opowiedzieć o filmie pod tym samym tytułem, będącym ekranizacją książki napisanej przez Louisę May Alcott. Mówię tu o „Małych kobietkach” z 1994 roku, z genialną obsadą, która na zawsze wpisała się w moją pamięć. Nie wyobrażam sobie obecnie, aby ktoś inny mógł zagrać siostry March niż Kirsten Dunst (jako młoda Amy oczywiście, ponieważ grająca starszą dziewczynkę Samantha Mathis miała zbyt krótką rolę bym mogła cokolwiek większego opowiedzieć o jej roli, prócz tego, że jakoś zniosłam to, iż dziewczynka Amy dorosła i zastąpiła ją inna aktorka, ponieważ przejście nie było zanadto szokujące a i rola była przyjemnie odegrana), Winona Ryder (Jo March), Trini Alvarado (Meg March) i Claire Danes (jako nieśmiała Beth). Jak już napisałam pod jednym ze zdjęć, odkąd obejrzałam film Gillian Armstrong (ten film mogła wyreżyserować dobrze tylko kobieta ;)) nie potrafię już myślec o „Małych kobietkach” bez obrazów tkwiących w mojej głowie a pochodzących wprost z filmu. Kiedy myślę o Jo lub czytam o jej przygodach widzę Winonę Ryder, kiedy czytam o wyprawie na łyżwy widzę obrażoną Kirsten Dunst jako małą i czasem nieznośną Amy, widzę bladą i leżącą na łóżku Claire Danes w roli Beth i nie potrafię sobie wyobrazić innej Margaret jak tą, którą tak świetnie zagrała Trini Alvarado. Tylko pani March zagraną przez Susan Sarandon tak bardzo nie pamiętam, ponieważ jej postać została w książce postawiona nieco na uboczu i moje myśli wciąż wędrują ku niezwykłym siostrom.

     Kiedy obejrzałam pierwszy raz film byłam zachwycona. Kiedy obejrzałam go drugi raz byłam wniebowzięta, że mogę się nim cieszyć kolejny raz, a potem za każdym razem, gdy leciał w telewizji, biegłam przed ekran i pilnowałam pilota, żeby tylko mój niecny brat lub teleturniejowa i lubiąca telenowele mama nie chcieli mnie pozbawić przyjemności oglądania tego wspaniałego obrazu. Rzadko się zdarza, abym przyznała, iż film był lepszy niż książka. Jednak Gillian Armstrong się to udało. Skradła moje serce na zawsze i czuję, że ten film nigdy mi się nie znudzi. I nie sądzę, abym dopuściła do siebie inną ekranizację niż ta, którą znam niemal na pamięć. Filmem jestem zachwycona przez wspaniałe ujęcie całej historii, wierne jej odtworzenie i dodanie takiej ilości ciepła, mądrości i klimatu, że po prostu musiałam uznać, iż film znacznie przewyższa książkę.

      Myślę, że obsada wiele wniosła do mojego odbioru ekranizacji. Gdyby zabrakło choć jednej aktorki, gdyby Lauriego zagrał kto inny niż (uwielbiany przeze mnie od czasów Batmana;)) Christian Bale a Friedricha Bhaera- Gabriel Byrne, to czuję, że nie mówiłabym teraz o tym filmie w takich superlatywach. I może wówczas film nie wygrałby bój o moje serce z książką. Jednak Gillian miała to wyczucie i umieściła w rolach znakomitych aktorów, których pieczołowicie wybrała i teraz ich twarze tańczą mi przed oczami, powodując, że znowu mam ochotę obejrzeć ten klimatyczny film. Mimo, że Jo została moją ulubienicą także w filmie, to jednak nie mogę się nie pochylić nad wspaniała rolą młodziutkiej Kirsten Dunst. W jej sposobie odegrania roli postać Amy stała się jeszcze bardziej słodka, jeszcze zabawniejsza i jeszcze mocniej zapadająca w pamięć. Nawet teraz, gdy to piszę, słyszę jej słodki głosik i krzyk jak wpada do wody, widzę idylliczny obrazek stawu, po którym sunie na łyżwach, widzę jak ze złością małej, zranionej i nie myślącej o konsekwencjach swoich czynów dwunastoletniej dziewczynki  wrzuca książkę Jo do ognia i zastanawiam się jak to jest możliwe, aby aktor tak dobrze utożsamił się z rolą, że na zawsze wyrył w mojej pamięci obrazy, które tak idealnie wpasowały się w mój własny sposób odbierania Amy. Uważam, że jest to najlepsza rola w filmie. Zaraz po niej umiejscawiam Winonę Ryder, której talent sprawił, że chłopczyca Jo zrobiła się nieco bardziej kobieca i wcale mi to nie przeszkadzało, a nawet muszę stwierdzić, że taką Jo lubię jeszcze bardziej. Jej rola nadała jeszcze większego klimatu filmowi, a gdy Jo trochę podrosła to nie mogłam przestać oczekiwać na scenę, w której Laurie wyznaje jej miłość. Druga scena miłosna ze starszym nauczycielem ujęła mnie za serce i na zawsze się w niej zakochałam.

      Pozostałym postaciom także oddałam swoje serce. Trini Alvarado odegrała rolę Meg tak doskonale, że nie potrafię wyobrazić sobie, że kto inny mógłby być tą matkującą swoim młodszym siostrom i tęskniącą do dawnego luksusu Margaret. A Claire Danes w roli Beth pokochałam od razu i płakałam rzewnymi łzami, gdy musiałam się z nią rozstać. Każda z dziewcząt ukazanych przez reżyserkę nabrała wyrazu a film stał się jednym z najbardziej klimatycznych jakie obejrzałam i jednym z moich ulubionych, który mogłabym oglądać miliony razy bez chwili znudzenia. A to wszystko przez cztery wspaniałe aktorki, które w magiczny sposób ożywiły siostry March, przedstawione mi przez Louisę May Alcott.

     Oczywiście męskie role równie mocno mnie zaczarowały, zwłaszcza rola Gabriela Byrna jako Friedricha, w którym zakochuje się Jo ku swojemu własnemu zaskoczeniu, jako że obiecała sobie, że nigdy sie nie zakocha. Uzupełniły one magiczny i sielski klimat filmu, jednak jako że książka traktowała głównie o małych kobietkach i ich sposobie przeżywania świata i radzenia sobie z kłopotami, to pozostawię dwóch wspaniałych mężczyzn, odegranych przez dwóch wspaniałych aktorów w cieniu, do indywidualnego odbioru.


      P.S. Podczas tworzenia tego posta wpadłam w jakis amok i nie mogłam przestać pisać, dopóki nie wyrzuciłam z siebie wszystkich myśli zalegających moją głowę. Mam tak zawsze, gdy opisuję coś, co mi się bardzo podoba, może to więc być dla Was gwarancją, że książka jest czymś, z czym MUSICIE się zapoznać, a film jest dziełem, bez którego odbiór "Małych kobietek" nie będzie pełny i odpowiednio satysfakcjonujący :) Jednak polecam najpierw lekturę, potem ekranizację, aby wszystko odbyło się w odpowiedniej harmonii :)

Brak komentarzy: