Po „Dzieciach z Bullerbyn” nie byłam jeszcze gotowa wyjść z
tematyki książek dla dzieci i młodzieży, tym bardziej, że podczas czytania o
Lissie i jej niesfornych braciach i przez moralizujący styl pisarki Astrid
Lindgren, przypomniałam sobie o kolejnej świetnej książce z dzieciństwa
autorstwa Louisy May Alcott. Ci, którzy znają jej dzieła na pewno od razu
domyślili się, że chodzi o „Małe kobietki”. Ta książka dla młodzieży utrzymana
jest w podobnym tonie co powieść Astrid Lindgren, jednak przeznaczona dla nieco
starszych czytelników. Pokazuje ona poprzez swoją powieść jak młode dziewczyny
powinny wieść swój żywot, by być powodem do dumy dla swoich dobrych i pomocnych
rodziców. Kiedyś, gdy byłam młodą dziewczyną i czytałam tę książkę, skupiałam się wyłącznie na
przyjemnej narracji i zabawnych historiach, które przydarzały się czterem
siostrom March i ich przyjacielowi Laurie. Gdy przeczytałam ją teraz, w celu odświeżenia pamięci przez rozpoczęciem pisania tego postu, zaczęłam
zauważać coraz bardziej intensywnie, że każda opowieść, każdy rozdział przynosi
takie małe „kazanie” o tym, jak młoda kobieta powinna postępować, jakich
zachowań unikać, a główne przesłanie książki to miłość rodzinna, która wzbogaca
człowieka od wewnątrz i jest ważniejsza i silniejsza od bogactwa zewnętrznego. Czytając
to wszystko nie mogłam nie uśmiechnąć się do siebie na tę naiwną próbę
przemycenia moralizatorskich treści. Być może w XIX wieku można było za pomocą
tego typu książki dotrzeć do młodych umysłów, lecz obecnie młodzież wydaje się zbyt
zbuntowana, by zrozumieć przesłanie Louisy May Alcott i by rady i dobre słowo
pani March, która nigdy nie podniosła ręki na swoje dziewczęta, a nawet
potępiła takie metody wychowawcze u nauczycieli, spowodowało, że choć jeden
osobnik w wieku nastu lat zawrócił ze złej drogi pod wpływem tej lektury. Mam
wrażenie, że na naszą nikczemną młodzież nie da się w żaden sposób wpłynąć, a
już tym bardziej nie łagodnymi napomnieniami pani March. Bardziej by im się
przydał dziadowski bicz niż słodki głos kochającego rodzica.
Na drodze Marchówien stają sami dobrzy ludzie, którzy
pomagają im jak tylko umieją przetrwać najgorsze chwile zwątpienia i nawet stara i wiecznie narzekająca ciotka March
tak naprawdę gotowa była przyjść ze swoimi pieniędzmi z pomocą dziewczynkom,
jeśli tylko sytuacja tego wymagała. Przygody małych kobietek są tylko
przykrywką do idei propagowanych przez autorkę. Mówią one o tym, że dzieci nie
można bić, tylko starać się łagodnością i dobrocią przemówić im do rozsądku, trzymać
ich z dala od złego towarzystwa, które mogłoby je zbytnio rozpuścić i
spowodować, że zapomniałyby o wszystkich dobrych radach i dobrym wychowaniu,
przekazanym im przez rodziców. W książce nie ma prawdziwych kłótni,
nieporozumienia są szybko wybaczane, a każde z nich przynosi jeszcze silniejsza
falę miłości pomiędzy siostrami. Kiedy któraś z dziewcząt chce coś zrobić
przeciwko zasadom panującym w domu, pani March pozwala im na każdy eksperyment
tego typu, ponieważ wierzy i ufa w zdrowy rozsądek swoich dorastających panien
i jeszcze nigdy się na nim nie zawiodła. Po każdej tego typu przygodzie
następuje przekazywany w nie wymuszony sposób morał: dziewczynki przyznają się
do swojej głupoty, wyznają winy, które same potrafią dojrzeć i dziękują matce
za mądrość i czuwanie nad ich wychowaniem. Pani March propagowała również w
swoim domu inne dobre zasady, które nie przynosiły małym kobietką ujmy, lecz
dumę. Była to praca. Pani March pozwoliła najstarszym dziewczynkom (co w tych czasach i w bogatszych rodzinach było czymś niezwykłym i ujmującym godności) pójść do pracy, ponieważ te chciały być niezależne i posiadać własne pieniądze. Prócz tego wszystkie dziewczynki pomagały matce i gosposi w pracach domowych i
mimo, że często narzekały na swój ciężki los, ponieważ ich bogatsze koleżanki
mogły spędzać czas po szkole bezczynnie, to jednak za każdym razem z uśmiechem
podejmowały wyzwania dnia i starały się w każdej pracy odnaleźć coś miłego,
zabawnego, lub łączyć pracę z zabawą. Autorka starała się pokazać jak bardzo
poprzez wspólną pracę całej rodziny wszyscy byli mocno związani ze sobą, a
uczyniła to wprowadzając w pewnym momencie młodego i bogatego Lauriego, który
mimo swojego bogactwa trwał w marazmie i niezadowoleniu życiowym, dopóki nie
zaprzyjaźnił się z dziewczynkami. Wtedy z leniwego i humorzastego chłopaka
przeistoczył się w sympatycznego chłopca, któremu brakowało miłości matczynej i
kogoś do wspólnych zabaw, a także pracy, która zajęłaby jego monotonne dni
spędzane na niczym. Te wszystkie morały, przekazane czytelnikowi w lekko naiwny
sposób mogą obecnie trochę śmieszyć, ale nie rażą oczu ani umysłu, ponieważ są zręcznie
wplecione w historię i mogą nawet nie zostać zauważone, gdy czytelnik bardzo
skupi się na przygodach panien March.
Louisa May Alcott w zwoim życiu nie wydała zbyt wielu książek, jednak „Małymi
kobietkami” wpisała się na zawsze w historię literatury. Kolejne części swej powieści
pisarka uzależniła od tego, z jakim przyjęciem publiczności spotka się pierwszy
tom pod tytułem „Little Woman” („Małe kobietki”), a jako że książka została
życzliwie przyjęta, już rok później powstał drugi tom pod tytułem „Little Wives”
(„Małe żony”), która była kontynuacja przygód sióstr March. Następne części
ukazały się po dłuższym czasie i były to: „Little Men”- „Mali mężczyźni” (1871
r.) i „Jo's Boys, and how they turned out” (1886 r.)- „U progu życia”. Ja osobiście czytałam tylko dwie pierwsze
części, ponieważ nie potrafiłam zainteresować swojego umysłu dziećmi naszych
małych kobietek. Ja chciałam wiedzieć tylko o istnieniu Jo, Meg, Beth i Amy.
Nie potrafię tego wytłumaczyć. Być może dalsze części nie były aż tak interesujące,
a może przyczyn mojego dziwnego zachowania należy upatrywać w mojej skłonności
do przywiązywania się do bohaterów takich jakimi byli; a gdy „poznałam”
siostry March były one dopiero nastoletnimi dziewczynkami, z problemami
typowymi dla nastoletnich dziewczynek i nie chciałam patrzeć jak zmieniają się
one w dorosłe kobiety, zmagające się z dorosłym życiem i pomagające swoim
własnym dzieciom dobrze przeżyć ich dzieciństwo. Ale najbardziej podejrzewam,
że była to „wina” tego, że jako nastoletnie dziewczynki, właściwie u progu
swojego życia, miały zdecydowanie
zabawniejsze problemy, z których mogłam śmiać się do rozpuku. Bawiła mnie
niezmiernie mała Amy, najmłodsza i z najbardziej zabawnymi manierami i jej
troska o zbyt płaski nos, który był ujmą w jej nieskazitelnej (prócz
szkaradnego nosa) urodzie. Z zainteresowaniem przypatrywałam się Meg, tęskniącej za
luksusem a mimo to potrafiącej docenić to co miała, jej staraniom by zrobić
z Jo kobietę, o dobrych manierach. Śmiałam się z wpadek chłopczycy Jo, która
mimo największych starań nie potrafiła okiełznąć swego wybuchowego temperamentu,
który bardziej pasował do chłopca niż do dziewczynki i płakałam ze śmiechu, gdy
podczas balu wycierała swoją poplamioną od kawy sukienkę pożyczoną od siostry
czystą rękawiczką, którą kilka godzin wcześniej solennie obiecała nie
pobrudzić. Roniłam łzy wzruszenia nad biedną i delikatną Beth, kiedy ta zaraziła się szkarlatyną, bo w swej nieograniczonej dobroci opiekowała się chorym
dzieckiem biednej rodziny Hummlów, gdy nikt inny nie miał dla nich czasu. Akurat
ten moment o chorobie Beth czytałam w pracy i musiałam co chwile przerywać
czytanie, by się doprowadzić do ładu, bo w każdej chwili mógł wejść do pokoju
klient.
Bardzo przyjemna, zabawna i chwilami wzruszająca książka podbiła moje serce już dawno temu, czytałam ją w życiu trzykrotnie, a gdy chciałam odświeżyć w pamięci książkę na potrzeby posta, nie mogłam przestać jej czytać, mimo że planowałam zapoznać się tylko z kilkoma rozdziałami. Ale jak tu przerwać, gdy siostry March chwyciły mnie mocno w objęcia i nie chciały puścić, a ja wcale nie miałam ochoty wyrywać się z tych objęć? Niektóre rozdziały mogą się wydawać lekko nudne, ale należy przez nie przebrnąć i ufać, że następny rozdział ponownie rozpali w nas ciekawość a uwierzcie mi, na pewno się na swoim zaufaniu nie zawiedziecie.
Bardzo przyjemna, zabawna i chwilami wzruszająca książka podbiła moje serce już dawno temu, czytałam ją w życiu trzykrotnie, a gdy chciałam odświeżyć w pamięci książkę na potrzeby posta, nie mogłam przestać jej czytać, mimo że planowałam zapoznać się tylko z kilkoma rozdziałami. Ale jak tu przerwać, gdy siostry March chwyciły mnie mocno w objęcia i nie chciały puścić, a ja wcale nie miałam ochoty wyrywać się z tych objęć? Niektóre rozdziały mogą się wydawać lekko nudne, ale należy przez nie przebrnąć i ufać, że następny rozdział ponownie rozpali w nas ciekawość a uwierzcie mi, na pewno się na swoim zaufaniu nie zawiedziecie.
Alcott opublikowała pierwszy tom swojej powieści w 1868
roku, w trzy lata po zakończeniu wojny domowej, która ogarnęła Stany
Zjednoczone i właśnie w tych czasach osadziła swoje bohaterki. W związku z tym,
że ojciec rodziny przebywał na froncie, cztery małe kobietki i ich matka
musiały radzić sobie same w swej samotności, a bieda nie pomagała im wcale w dążeniu
osiągnięciu szczęścia. Najbardziej z powodu biedy cierpiała najstarsza z
dziewczynek, Meg, która pamiętała jeszcze czasy, kiedy rodzina March była
bogata i czasem ciężko jej było żyć w biedzie. Czasami też buntowała się przeciwko poddaniu się reszty rodziny i jej spokojnym życiu w biedzie (nawet nie miała pojęcia jak często jej własna matka buntowała się przeciwko takiemu losowi dla swoich dziewczynek, jednak dla ich własnego dobra nigdy nie okazwyała tego w ich obecności), zwłaszcza gdy jej koleżanki współczująco odnosiły się do jej starych
sukienek, do jej pracy jako guwernantka (w tamtych czasach guwernerów, którzy
byli prywatnymi nauczycielami zamożnej młodzieży nie traktowano poważnie,
czasem nawet lekceważąco i to raczej Meg powinna posiadać własną guwernantkę
niż nią być), a najbardziej odczuwała swoją biedę na proszonych balach, na
których tańczyła wciąż w tej samej, wielokrotnie łatanej sukience. Ale kilka
lekcji, które dało jej życie pozwoliło jej zwalczyć w niej dawną dziewczęcą
próżność i zakochać się szczęśliwie w człowieku niezbyt majętnym, ale dobrym.
Charaktery dziewczynek były odmienne jak żywioły i były tak
doskonale, żywo opisane i wplecione w historię, że zdawało się iż Marchówny uciekły
z kart powieści i przeniosły się do świata realnego. Najbardziej polubiłam
żwawą Jo (jej pełne imię to Józefina, ale brzmiało zbyt dziewczęco, więc
zostało przez jej właścicielkę skrócone do bardziej chłopięcego "Jo"), jej
nieprzemyślane w towarzystwie teksty, jej miłość do życia i nieograniczoną
energię, którą wykorzystywała często w taki sposób, że wpadała w małe kłopoty,
z których cała rodzina pomagała jej się wykaraskać. Moją drugą ulubienicą była
Amy, rozpieszczana i kochana przez całą rodzinę najmłodsza z sióstr, która
marzyła o tym, by być malarką i zdobyć w przyszłości fortunę (i pomóc swojej
rodzinie wyjść z biedy, oraz nakupować sobie nowych ładnych sukienek i pięknej biżuterii),
których arystokratyczne i nieco wymuszone maniery śmieszyły na każdym kroku,
której mała duma wciągała ją równie często jak Jo temperament w drobne kłopoty,
z których wychodziła jednak cało i zdrowo (przygoda z cytrynkami i łyżwami) i
której piękną twarz ozdobioną blond lokami szpecił wyimaginowany brzydki nos
(jak się domyślam był to całkiem przyzwoity nos, jednak w wyobraźni dziewczynki
szpecił jej młodą twarz tak bardzo, że zakładała na niego klamerkę do bielizny,
by nadać mu odpowiedniejszy kształt). Amy dodawała powieści specyficzny
smaczek, bez której nie byłoby wielu zabawnych scen. Dlatego, gdyby dorosła (a
nie chciałam tej myśli dopuścić do głowy, dlatego nie mogłam czytać dalszych części
kobietek), straciłaby ten swój zabawny urok a cała historia część specyficznego klimatu.
Pozostały klimat tworzą urocza Margaret, która w chwili
rozpoczęcia historii wkracza w wiek dorosły i w związku z tym czuje wzmożoną
potrzebę posiadania ładnych i modnych sukienek, by podobać się w towarzystwie,
a jednak wciąż będąca dzieckiem, która woli bawić się ze swoimi siostrami niż
uczyć dzieci jako guwernantka oraz delikatna jak nimfa leśna i żyjąca dla
innych Elizabeth, której szczytem osiągnięć było odezwanie się do obcego
człowieka. Beth była tak nieśmiała, że nie chodziła do szkoły razem z innymi
dziećmi, tylko uczyła się w domu pod okiem mamy i wszyscy w domu ją kochali i
byli dla niej mili oraz starali się odsuwać od niej wszelkie kłopoty i
rozterki, by jej życie upływało w spokoju i miłości. W zamian za okazywaną
życzliwość Beth była dobrym duszkiem rodziny: śpiewem umilała czas pozostałym członkom
rodziny, była rozjemcą w drobnych kłótniach, wysłuchała każdego kto potrzebował
rady i mimo że zawsze cicha i spokojna, najmniej narzekająca na swój ciężki los
(marzyła tylko o nowych nutach i pianinie, na które nie było jej stać) to była ważnym
ogniwem rodziny, o którym przekonała się cała rodzina, gdy nieśmiała
dziewczynka zachorowała. Ach! Gdy przypomnę sobie ten wzruszający moment to łzy
same kręcą się w oku!
Książka przeplatana jest zabawami, pracą, śmiesznymi i wzruszającymi momentami i gdy kończy się czytać pierwszy tom, ręce same wyciągają się po kolejny. Przez swój specyficzny klimat ciepła rodzinnego nawet po latach dociera do umysłów ludzkich i zostaje tam na zawsze, gdyż nie da się zapomnieć takiej książki. Mam tylko wątpliwości czy chłopcy dostrzegli by jej walory. Obawiam się niestety, że ich umysły są zbyt zamknięte, żeby rozpoznać w „Małych kobietkach” dobrą, ciekawą i wartościową książkę, więc polecę ją tylko dziewczynkom, dziewczynom i kobietom :) Gdy poznacie siostry March, już nigdy nie będziecie chciały o nich zapomnieć.
Książka przeplatana jest zabawami, pracą, śmiesznymi i wzruszającymi momentami i gdy kończy się czytać pierwszy tom, ręce same wyciągają się po kolejny. Przez swój specyficzny klimat ciepła rodzinnego nawet po latach dociera do umysłów ludzkich i zostaje tam na zawsze, gdyż nie da się zapomnieć takiej książki. Mam tylko wątpliwości czy chłopcy dostrzegli by jej walory. Obawiam się niestety, że ich umysły są zbyt zamknięte, żeby rozpoznać w „Małych kobietkach” dobrą, ciekawą i wartościową książkę, więc polecę ją tylko dziewczynkom, dziewczynom i kobietom :) Gdy poznacie siostry March, już nigdy nie będziecie chciały o nich zapomnieć.
FILM
Wszystkie siostry zostały tak wspaniale odwzorowane, że nie potrafię już w myślach oddzielić książki od obrazów widzianych w filmie... |
Doskonała rola młodej Kirsten Dunst jako Amy March- nie sposób nie kochać tej małej dziewczynki zagranej przez Kirsten :) |
Nie sposób też nie opowiedzieć o filmie pod tym samym
tytułem, będącym ekranizacją książki napisanej przez Louisę May Alcott. Mówię tu o „Małych
kobietkach” z 1994 roku, z genialną obsadą, która na zawsze wpisała się w moją
pamięć. Nie wyobrażam sobie obecnie, aby ktoś inny mógł zagrać siostry March
niż Kirsten Dunst (jako młoda Amy oczywiście, ponieważ grająca starszą dziewczynkę Samantha Mathis miała zbyt
krótką rolę bym mogła cokolwiek większego opowiedzieć o jej roli, prócz tego,
że jakoś zniosłam to, iż dziewczynka Amy dorosła i zastąpiła ją inna aktorka, ponieważ
przejście nie było zanadto szokujące a i rola była przyjemnie odegrana), Winona
Ryder (Jo March), Trini Alvarado (Meg March) i Claire Danes (jako nieśmiała
Beth). Jak już napisałam pod jednym ze zdjęć, odkąd obejrzałam film Gillian
Armstrong (ten film mogła wyreżyserować dobrze tylko kobieta ;)) nie potrafię
już myślec o „Małych kobietkach” bez obrazów tkwiących w mojej głowie a pochodzących
wprost z filmu. Kiedy myślę o Jo lub czytam o jej przygodach widzę Winonę
Ryder, kiedy czytam o wyprawie na łyżwy widzę obrażoną Kirsten Dunst jako małą
i czasem nieznośną Amy, widzę bladą i leżącą na łóżku Claire Danes w roli Beth
i nie potrafię sobie wyobrazić innej Margaret jak tą, którą tak świetnie
zagrała Trini Alvarado. Tylko pani March zagraną przez Susan Sarandon tak
bardzo nie pamiętam, ponieważ jej postać została w książce postawiona nieco na
uboczu i moje myśli wciąż wędrują ku niezwykłym siostrom.
Kiedy obejrzałam pierwszy raz film byłam zachwycona. Kiedy
obejrzałam go drugi raz byłam wniebowzięta, że mogę się nim cieszyć kolejny
raz, a potem za każdym razem, gdy leciał w telewizji, biegłam przed ekran i
pilnowałam pilota, żeby tylko mój niecny brat lub teleturniejowa i lubiąca
telenowele mama nie chcieli mnie pozbawić przyjemności oglądania tego
wspaniałego obrazu. Rzadko się zdarza, abym przyznała, iż film był lepszy
niż książka. Jednak Gillian Armstrong się to udało. Skradła moje serce na
zawsze i czuję, że ten film nigdy mi się nie znudzi. I nie sądzę, abym
dopuściła do siebie inną ekranizację niż ta, którą znam niemal na pamięć.
Filmem jestem zachwycona przez wspaniałe ujęcie całej historii, wierne jej
odtworzenie i dodanie takiej ilości ciepła, mądrości i klimatu, że po prostu
musiałam uznać, iż film znacznie przewyższa książkę.
Myślę, że obsada wiele wniosła do mojego odbioru
ekranizacji. Gdyby zabrakło choć jednej aktorki, gdyby Lauriego zagrał kto inny
niż (uwielbiany przeze mnie od czasów Batmana;)) Christian Bale a Friedricha
Bhaera- Gabriel Byrne, to czuję, że nie mówiłabym teraz o tym filmie w takich
superlatywach. I może wówczas film nie wygrałby bój o moje serce z książką.
Jednak Gillian miała to wyczucie i umieściła w rolach znakomitych aktorów, których
pieczołowicie wybrała i teraz ich twarze tańczą mi przed oczami, powodując, że
znowu mam ochotę obejrzeć ten klimatyczny film. Mimo, że Jo została moją
ulubienicą także w filmie, to jednak nie mogę się nie pochylić nad wspaniała
rolą młodziutkiej Kirsten Dunst. W jej sposobie odegrania roli postać Amy stała
się jeszcze bardziej słodka, jeszcze zabawniejsza i jeszcze mocniej zapadająca
w pamięć. Nawet teraz, gdy to piszę, słyszę jej słodki głosik i krzyk jak wpada
do wody, widzę idylliczny obrazek stawu, po którym sunie na łyżwach, widzę jak
ze złością małej, zranionej i nie myślącej o konsekwencjach swoich
czynów dwunastoletniej dziewczynki wrzuca książkę Jo do ognia i zastanawiam się jak to jest możliwe, aby aktor tak
dobrze utożsamił się z rolą, że na zawsze wyrył w mojej pamięci obrazy, które
tak idealnie wpasowały się w mój własny sposób odbierania Amy. Uważam, że jest
to najlepsza rola w filmie. Zaraz po niej umiejscawiam Winonę Ryder, której
talent sprawił, że chłopczyca Jo zrobiła się nieco bardziej kobieca i wcale mi
to nie przeszkadzało, a nawet muszę stwierdzić, że taką Jo lubię jeszcze
bardziej. Jej rola nadała jeszcze większego klimatu filmowi, a gdy Jo trochę
podrosła to nie mogłam przestać oczekiwać na scenę, w której Laurie wyznaje jej
miłość. Druga scena miłosna ze starszym nauczycielem ujęła mnie za
serce i na zawsze się w niej zakochałam.
Pozostałym postaciom także oddałam swoje serce. Trini Alvarado odegrała rolę Meg tak doskonale, że nie potrafię wyobrazić sobie, że kto inny mógłby być tą matkującą swoim młodszym siostrom i tęskniącą do dawnego luksusu Margaret. A Claire Danes w roli Beth pokochałam od razu i płakałam rzewnymi łzami, gdy musiałam się z nią rozstać. Każda z dziewcząt ukazanych przez reżyserkę nabrała wyrazu a film stał się jednym z najbardziej klimatycznych jakie obejrzałam i jednym z moich ulubionych, który mogłabym oglądać miliony razy bez chwili znudzenia. A to wszystko przez cztery wspaniałe aktorki, które w magiczny sposób ożywiły siostry March, przedstawione mi przez Louisę May Alcott.
Pozostałym postaciom także oddałam swoje serce. Trini Alvarado odegrała rolę Meg tak doskonale, że nie potrafię wyobrazić sobie, że kto inny mógłby być tą matkującą swoim młodszym siostrom i tęskniącą do dawnego luksusu Margaret. A Claire Danes w roli Beth pokochałam od razu i płakałam rzewnymi łzami, gdy musiałam się z nią rozstać. Każda z dziewcząt ukazanych przez reżyserkę nabrała wyrazu a film stał się jednym z najbardziej klimatycznych jakie obejrzałam i jednym z moich ulubionych, który mogłabym oglądać miliony razy bez chwili znudzenia. A to wszystko przez cztery wspaniałe aktorki, które w magiczny sposób ożywiły siostry March, przedstawione mi przez Louisę May Alcott.
Oczywiście męskie role równie mocno mnie zaczarowały, zwłaszcza rola Gabriela Byrna jako Friedricha, w którym zakochuje się Jo ku swojemu własnemu zaskoczeniu, jako że obiecała sobie, że nigdy sie nie zakocha. Uzupełniły one magiczny i sielski klimat filmu, jednak jako że książka traktowała głównie o małych kobietkach i ich sposobie przeżywania świata i radzenia sobie z kłopotami, to pozostawię dwóch wspaniałych mężczyzn, odegranych przez dwóch wspaniałych aktorów w cieniu, do indywidualnego odbioru.
P.S. Podczas tworzenia tego posta wpadłam w jakis amok i nie
mogłam przestać pisać, dopóki nie wyrzuciłam z siebie wszystkich myśli
zalegających moją głowę. Mam tak zawsze, gdy opisuję coś, co mi się bardzo
podoba, może to więc być dla Was gwarancją, że książka jest czymś, z czym
MUSICIE się zapoznać, a film jest dziełem, bez którego odbiór "Małych kobietek" nie będzie pełny i odpowiednio satysfakcjonujący :) Jednak polecam najpierw lekturę, potem ekranizację, aby wszystko odbyło się w odpowiedniej harmonii :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz