Powiem Wam szczerze, że najtrudniej jest zacząć opowiadać o książce. Gdy trafię na wielkie „wow”, od razu wiem, co napisać, cały początek tworzy mi się w głowie w parę sekund, słowa tłoczą się pod palcami, chcąc jak najszybciej być przelane na papier, by uniknąć zapomnienia. Gdy zasiądę do recenzji kiepskiej książki, sytuacja wygląda podobnie. Negatywne zdania przelewają się jak lawa, walcząc o pierwszeństwo zaistnienia. Natomiast gdy natykam się na przeciętne pisarstwo, staję przed nie lada problemem i czuję się tak, jakbym miała kołek zamiast języka i nie wiem, co mam powiedzieć. Niby mam jakąś opinię na temat książki, ale nie wiem jak się wyrazić, bo czasem wystarczyłoby napisać: „Przeciętna książka, przeciętny autor, nadaje się do porannej kawy, ale już na deser polecam co innego”. Jednak wewnątrz siebie czuję, że muszę napisać więcej, aby oddać sprawiedliwość autorowi w pełni i dać czytelnikowi szansę, aby zrozumiał, co go czeka po otwarciu okładki.
Książka Milly Johnson „A Summer Fling”
jest tak przeciętna, jak tylko być może przeciętna książka. Może nawet oscyluje
trochę w kierunku pisarstwa z gatunku słabego. Mimo to udało mi się ją
przeczytać do samego końca, bez większych negatywnych uczuć, za wyjątkiem paru
wewnętrznych grymasów i głośnych westchnień spowodowanych irytacją, okraszonych
kilkoma gestami wyrażającymi dezaprobatę, więc podsumowując, chyba nie jest z
tą książką aż tak źle. Raczej nie sięgnę już więcej po tę autorkę stojąc w
księgarni przed półką z książkami, pod warunkiem, że będę oczywiście pamiętać,
kim Milly Johnson jest.
Patrząc na inne jej tytuły
znalezione w Internecie, nie mam dla tej autorki większych nadziei. Już na
pierwszy niechlujny rzut oka na okładki jej książek widać, że obraca się ona w
tej samej kategorii bajek dla niespełnionych kobiet z nudnym życiem w tle.
Johnson pisze o kobietach dla kobiet, ale dla mnie, niegdysiejszej romantyczki,
dzisiaj nieco mocniej stąpającej po ziemi osobie, ciężko było mi znieść tę
otoczkę różowych okularów, narzuconą na „A Sumer Fling”. Nawet gdybym wciąż
była tą samą osobą, którą byłam dziesięć lat temu, dalej bym machała głową nie
wierząc, że książka jest napisana przez dorosłą kobietę. Bowiem jest ona tak
infantylna, pełna czarno-białych kolorów i skrótów życiowych, że w ogóle nie
przypomina prawdziwego życia. Ja taką książkę napisałabym jako nastolatka,
marząca o wielkiej miłości rodem z Kopciuszka, ale już w wieku dwudziestu paru
lat wstydziłabym się tej naiwności, którą spotykałam niemal na każdej stronie
książki. Byłoby mi źle z powodu braku jakiegokolwiek charakteru, przebłysku
pomysłu i inteligentnych dialogów między bohaterami. I na pewno sama bym się
znudziła, czytając to, co napisałam i myślę, że ostatecznie wyrzuciłabym
książkę do śmieci. I żałowałabym, że kiedykolwiek cokolwiek napisałam. Bo tą
jedną pozycją sama siebie zaszufladkowałabym jako pisarza przeciętnego, który
nie ma w zasadzie nic interesującego do powiedzenia. A jeśli tak jest, to po co
właściwie otwierać usta?
Cóż, wydaje mi się, że już tym
krótkim wstępem zrecenzowałam nie tylko całą książkę, ale i całą karierę
pisarską Milly Johnson. Ale niestety to prawda. Jeśli lubicie mdłe książki i
ciągłe słońce świecące nad Waszą głową, do tego ćwierkające ptaszki, pastelowe
kolory i słodkie babeczki z kolorowym kremem to książka będzie dla Was jak
znalazł. Bo traktuje o świecie idealnym, gdzie ze sprzątaczki stajecie się
Kopciuszkiem znajdującym idealnego do obrzygania (sorki za słownictwo) Księcia
i z życia pełnego utrapień (niestety jest to tylko i wyłącznie wina Wasza i
Waszych świadomych wyborów, przez co sytuacja staje się jeszcze głupsza i
jeszcze bardziej niezręczna) nagle wskakujecie na radosną chmurkę i wszystko
się dla Was zmienia, natomiast przed Wami roztacza się wspaniałe życie, gdzie
żyjecie ze swoim Jedynym happily ever after. Ech, już od samego pisania o tym
robi mi się niedobrze.
Niestety, tak wyglądają fakty.
Książka jest gładka jak pupa niemowlęcia i nudna jak osiem godzin pracy przy
biurku nad papierami. Nie ma w niej żadnej iskierki, żadnego polotu i ukrytych
wątków. Wszystko jest podane na tacy, można się domyślić co się stanie na końcu
z każdym z bohaterów bez czytania prawie 500 stron fabuły bez fabuły. Brakuje choćby
najmniejszej iskierki, niewielkiego przebłysku pomysłu na książkę, a postacie
są tak przerysowane, iż ciężko uwierzyć, aby autorka wiedziała, czym są odcienie
dobrze znanych kolorów. Mam wrażenie, że przeczytałam „Kopciuszka” w wersji dla
dorosłych, ale mogłam to poznać tylko po tym, że występowały tam takie słowa
jak seks i przemoc. Cała reszta nie różniła się niczym od bajki dla dzieci,
gdzie wszystko układa się pomyślnie, mimo że bohaterowie są niezdecydowani i nie
najmądrzejsi.
Ja wiem, że ten post wygląda jak
jedno wielkie zniszczenie, ale nie o to mi chodzi, żeby całkowicie wszystkich
zniechęcić. Chcę tylko otworzyć oczy ewentualnym zainteresowanym i przygotować
ich na tę książkę. Chcę zwrócić uwagę na to jak jest sentymentalna, prosta,
nudnawa i nie zaskakująca. Bo jednocześnie jest ciepła i pełna nadziei. A to,
że ta nadzieja jest strasznie infantylna, to inna sprawa. Mimo to przeszkadza mi to tak bardzo, że nie mogę
przestać podkreślać tego faktu, że książka jest po prostu dziecinna i głupiutka.
Poza tym wszystko z tą książką jest
w porządku, mimo że odniosłam wrażenie, iż została napisana tylko po to, żeby
była. Być może jestem zbyt wymagająca, być może trzydzieści lat życia sprawiło,
że nie mogę już tak patrzeć na świat jak patrzy autorka i strasznie mnie
drażni, jak ktoś chce mi wcisnąć takie kity, jak wciska nam Milly Johnson. Ale
przecież przeczytałam tę książkę od A do Z, więc i wy ją powinniście
przetrawić. Bo mimo że jest nudnawa, przewidywalna i zanadto bajkowa, to na
nudne wieczory lub przeszmuglowane godziny w pracy nada się jak najbardziej.
Pozwoli się odprężyć i wyciszyć, a to przecież najważniejsze funkcje książek.
Ta Wam również to da, mimo że z dużą dawką irytacji.
Ja przeczytałam „A Summer Fling”
z dwóch prostych powodów. Po pierwsze miałam kupiony egzemplarz i szkoda by
było nie zrobić z niego użytku. Po drugie nudziłam się i czytanie nudnej
książki wydawało mi się lepszym pomysłem niż nic nie robienie. Ten drugi powód
sprawił, że brnęłam przez te zapisane drobnym drukiem strony niosące drętwą
historię trzech kobiet, których nic nie łączyło poza miejscem pracy, dopóki nie
pojawiła się w ich życiu nowa szefowa. I mimo, że nie czułam z tą książką, ani
tym bardziej z jej bohaterkami, żadnej więzi, to kontynuowałam czytanie, bo cóż
innego miałam wówczas do roboty? Mogłam patrzeć w ścianę, albo czytać.
Z czasem miałam tych wolnych
godzin coraz więcej, więc coraz więcej czasu spędzałam z książką Milly Johnson.
I to sprawiło, że wreszcie, po wielu, wielu rozdziałach, udało mi się wciągnąć
w świat, który stworzyła dla mnie (choć bardziej dla siebie- wydaje się)
autorka. I to jest najlepszy sposób na tę książkę. Wolny czas, dużo wolnego,
niezagospodarowanego czasu, który możemy poświęcić tylko jej. Wówczas jej
szansa, że świat Milly Johnson Was wciągnie. Ale niczego nie gwarantuję. Po
prostu gdy da się jej szansę, książkę da się przeczytać. Akcja w niej idzie
swoim spokojnym tempem, wydarzenia rozwijają się jednostajnie, więc nie ma co
oczekiwać wielkich przewrotów, prócz jednego, który wyszedł nieco dziwacznie,
ale podsumowując, można spędzić z tą książką całkiem miło czas. Jeśli
oczywiście nie ma się zbyt dużych wymagań.
W tym momencie stwierdziłam, że
zrobię podsumowanie książki Johnson w nieco innym stylu niż zwykle. Mianowicie
wypiszę po myślnikach jej słabe strony, które zapisałam na kartce podczas
czytania, żeby rzucić wystarczająco jasne światło na zawartość książki i
nakreślić mniej więcej czego możecie oczekiwać. Tak więc do dzieła:
- Jest nierzeczywista. Napisana w
taki sposób, jak kobieta widzi świat, nie jaki jest on naprawdę. Mężczyźni są w
niej tacy, jacy powinni być, jak oczekuje tego kobieta, a właściwie nastolatka
zaczytana w romansach, która nie zna w ogóle życia. Męskie postacie, te
pozytywne, myślą tak, jak kobiety by sobie tego życzyły, a ich wyznania miłosne
są pełne achów i ochów i innych oznak uwielbienia. Dla mnie jest to bardzo
niemęskie i tym samym niezachęcające. Bardzo dalekie od Rhetta Butlera, na myśl
o którym wiele kobiet mdleje z zachwytu i miękną im nogi z pożądania. Nawet
dżentelmen Pan Darcy by się zaczerwienił, gdyby przeczytał któryś z tych
akapitów, tak drętwe były zachowania mężczyzn w książce. Nie da się zawiesić
oka na żadnym z nich, bo są to sympatyczne chłopaki, ale kompletnie bez życia.
Brak w nich iskry, brak ciętego humoru, brak ironiczno- inteligentnych rozmów.
Za to dużo jest wyznań, których naprawdę nie usłyszymy z ust mężczyzny. Myślenie
mężczyzn w prawdziwym życiu jest kompletnie inne i te wszystkie romantyczne
dialogi, które tworzymy sobie w głowach, lub które słyszymy w filmach, są
jedynie wymysłem kobiet. Facet tarzałby się ze śmiechu, gdyby wiedział, jak
kobiety wyobrażają sobie idealną rozmowę damsko-męską. Należy pamiętać, że te
wszystkie znane filmy romantyczne to wynik czytania ze scenariusza, nauczone na
pamięć teksty, które najprawdopodobniej napisała kobieta. A nawet jeśli facet,
to zrobił to pod oczekiwania kobiet, z myślą o których pisał. A zresztą czy my
kobiety naprawdę chciałybyśmy na co dzień takie słodko pierdzące, ckliwe wyznania
i zachwycanie się nad każdą naszą najmniejszą czynnością? Zapewniam Was, że po
tygodniu miałybyśmy mdłości. I ja takie delikatne mdłości miałam z chłopakami
stworzonymi przez Johnson. O wiele bardziej wolałam jej drugie, bardzo
przerysowane, negatywne postacie męskie. Bo choć byli oni kompletnymi świniami,
to przynajmniej była w nich jakaś iskra życia i prawdy;
- Akapit pierwszy prowadzi od
razu do drugiej, negatywnej strony książki- przerysowany świat. Świat, w którym
negatywne postacie są największymi świniami świata, a mimo to nasze bohaterki
żyją z nimi, nieszczęśliwe jak zmokłe koty, brnąc coraz dalej w swoje wybory,
które nie dają im żadnej satysfakcji, nie potrafiące przerwać tego zamkniętego
koła, do którego same chętnie wlazły. Po czym jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki świat stawia przed nimi rozwiązania idealne, mężczyzn
idealnych i nagle z Kopciuszków stają się księżniczkami, usatysfakcjonowanymi
ze swojego życia, oblizującymi się jak kot, który właśnie skonsumował
śmietankę;
- Normalnie przeprosiłabym Was za
spoiler, ale trzeci problem tej książki polega właśnie na tym, że nie ma tu
czego spoilerować, tak łatwo wyczytać wszystkie zamiary autorki. Są one podane
na tacy, nawet ślepy by zobaczył jakie intencje co do każdego z bohaterów ma
Johnson i to odbiera książce posmaku tajemnicy. Z góry wiadomo jak się skończy,
czego gdzie się spodziewać. Nie ma w niej żadnych nagłych, niespodziewanych
obrotów spraw, wszystko widoczne jest jak na dłoni. Kompletny brak subtelności
prowadzi do tego, że znamy zakończenie zanim dobrze się wczytamy w pierwsze
rozdziały;
- Bohaterki były zbyt
denerwujące, bo zdawały się być po prostu głupimi gęsiami, które same nie
wiedzą, co jest dla nich dobre, dlatego żyły nieusatysfakcjonowane, nie
próbując niczego zmienić, czekając, aż los sam się za nie zabierze i podstawi
im pod nos gotowe rozwiązania i nowych mężczyzn. Tak się niestety stało, co jeszcze
bardziej mnie zirytowało, bo owi
mężczyźni byli całkowitymi przeciwieństwami ich pierwszych partnerów, przez co
zadawałam sobie raz po raz pytanie, czy te kobiety były takie słabe, czy takie
głupie. A ciężko mi się utożsamiać z głupimi ludźmi, zatem żadnej z bohaterek
nie potrafiłam polubić;
- Bardzo denerwowała mnie Dawn,
rzucająca się jak ćma w ogień, wybierając faceta, który był jednocześnie głupi
i okrutny. A potem nie potrafiła wybrać między dwoma mężczyznami, mimo że cały
świat krzyczał i podpowiadał jej, co ma zrobić. Nie lubię takich miękkich
charakterów. If you want it, just get it. Stop moaning about yourself, right?
Nie podobało mi się również usprawiedliwianie „romansu” Dawn ze swoim rycerzem
w lśniącej zbroi. To, że miała durnego wacka zamiast faceta, niczego nie
zmienia. Nie pochwalam romansów i tyle. I wydaje mi się, że miała to być
romantyczna książka, prawda? A co jest romantycznego w zdradzaniu?
- Książka jest zbyt cierpiętnicza
na moje nerwy, pełna nieszczęśliwych kobiet z mizernym życiem. Ich małe dramaty
były nie do zniesienia. Anna, jedna z bohaterek, dla większego efektu przez ¼
książki użalająca się nad sobą do łez; ciężko, ciężko było to przetrawić. Za
dużo jak na jedną książkę. Jeśli ktoś lubuje się w telenowelach, nie zrozumie o
co mi chodzi, bo będzie to książka idealna dla niego;
-Bardzo naiwna, prosta książka
dla małych dziewczynek marzących o wielkiej miłości (mimo, że nie wiedzą
jeszcze co to słowo tak naprawdę znaczy) i czekające na bajkę. Jest jak jeden
wielki, niepotrzebnie rozbudowany, harlequin. Napisana tylko po to, żeby coś
napisać. Żadnego głębszego przekazu, prócz tego, że należy walczyć o swoje.
- Nudnawa, mało zachęcająca,
pełna mini dram, aby ukazać, jak nieszczęśliwe były nasze bohaterki. Co stawia
je jeszcze bardziej w pozycji głupich gęsi bez własnego rozumu;
- Nowoczesny Kopciuszek w trzech
wydaniach, ale bardziej mdłych. Robienie z byłego szefa naszych bohaterek złej
macochy, a z nowego (jakby nie patrzeć szef zawsze będzie szefem, natomiast tu
mamy bardziej przyjaciółkę niż szefa) matkę chrzestną, która swoją dobrocią
wszystko naprawia- jeszcze bardziej przekonało mnie, że książka jest napisana
dla dziewczynek a nie dla dorosłych kobiet;
- I jeszcze raz się powtórzę-
robienie z mężczyzn wrażliwych i uroczych książąt jest tak dalekie od prawdy,
że człowiek tylko śmieje się dobrotliwie z tych superbohaterów i kręci z
niedowierzaniem głową. Nigdy, ale to nigdy, nie pokręciłam głową na Pana
Darcyego;
- O jedną dramę za dużo. I powiem
tu tylko jedno słowo: Gordon. Czy to „dziewczyna z pociągu” czy romantyczna
książka pełna wspaniałych Mr Right-ów i uwięzionych księżniczek do wzięcia?
Na koniec mocne strony:
- Jest to książka ciepła,
traktująca o przyjaźni między kobietami (co, jak wszystkie wiemy, nie do końca
istnieje w takiej formie, jakbyśmy tego oczekiwały po własnym gatunku),
przynosząca nadzieję w najczarniejszych chwilach rozpaczy i podnosi na duchu,
klepiąc po plecach i mówiąc- „Widzisz moje dziewczyny? Też miały kiepsko, ale
ostatecznie powzięły właściwe decyzje i ich świat stanął na głowie (jak wiemy
to się zdarza codziennie, yeahh; ale przepraszam, miało być o pozytywnych
stronach) w dobrym tego słowa znaczeniu;
- Mówi o tym, że wszystko będzie
dobrze, bo los nad nami czuwa i nie pozwoli nas skrzywdzić (powtarzam się w
celu pomnożenia ilości pozytywnych stron);
- Opowiada o miłości, a to jest
to, czego kobiety w życiu szukają;
- Pokazuje, że wszystkie złe
typki dostaną za swoje (mhm);
- Jest długa, więc jeśli
spędzacie tydzień wakacji same, ta książka dotrzyma Wam towarzystwa na cały ten
okres.
Widzicie? Wcale nie jest z tym
tytułem tak źle ;)