Jeśli podobała Wam się książka
„Dziewczyna z pociągu” Pauli Hawkins, „Kobieta w oknie” autorstwa A. J. Finn
będzie doskonałym jej zamiennikiem. Jeśli zaś Wasze uczucia dla tego tytułu
były negatywne, nawet się nie zabierajcie za najnowszy top thriller A. J. Finn,
bo jest to dokładnie ten sam styl, podobny pomysł i bliźniaczy sposób budowania
napięcia. Przyznam szczerze, że rozbawił mnie fakt, że sama Paula Hawkins,
objawienie roku 2015, wypowiedziała się na temat „Kobiety w oknie” w ramach
marketingowych działań mających podkreślić, jak dobry jest ten nowy wciągający
thriller. Wiecie, niby wszystko w porządku, ale czy ktoś słyszał o Pauli
Hawkins w roku 2014? Dla mnie jest to autorka jednej książki, która dopiero co
wypłynęła na szerokie wody dzięki swojemu jedynemu poczytnemu dziełu. Dlatego
wybieranie jej jako znaczącego krytyka literatury tego samego pokroju jest
trochę słabe. Zwłaszcza, że czytając „Kobietę w oknie” ma się od razu wrażenie,
że Finn postanowiła lekko zerżnąć pomysł od swojej koleżanki i tak zaadaptował
jej styl, że łatwo pomylić tych dwóch autorów. Wszystko fajnie, tylko po co
lansować ten sam styl jako nowe objawienie dwa lata później? Nie mówię, że
książkę się źle czytało. Chodzi bardziej o to, że to już było, ja już coś
takiego czytałam i nie chcę, aby mi wciskano tę samą książkę dwa razy jako dwa
różne odkrycia wszech czasów. Bo takie odniosłam wrażenie czytając notki na
okładce książki.
„Kobieta w oknie” wydaje się być
zainspirowana starymi filmami typu „Okno na podwórze” czy „M jak morderstwo” i tak też sprzedaje nam to sam autor, rzucając raz po
raz dobrze znanymi tytułami czarno-białych filmów. Jednak ja myślę, że
największą inspiracją była właśnie „Dziewczyna z pociągu”, mimo tego, że
traktowała o czym innym. Jednak sam styl pisarski jest tego najlepszym dowodem.
Krótkie, szybkie zdania, mające budować napięcie i dodawać tajemniczego
elementu czegoś, co ma się za chwilę wydarzyć, co rzuci światło na wszystko, co
autor chce przed nami ukryć. Możliwe też, że się mylę, że to jest typowy środek
do budowania napięcia, po który sięgają wszyscy pisarze współczesnych
thrillerów. Może to taki sposób na pospieszanie myśli czytającego, żeby tamten
nie zdążył się znudzić, czekając na odkrycie tajemnicy, którą bardzo powoli się
przed nim odsłania. Być może to proste słownictwo, skupianie się na odczuciach
głównej bohaterki ma posłużyć namieszaniu nam w głowach, żebyśmy skupili się na
tym, co nieważne, aby odwrócić naszą uwagę od tego co ważne.
Początkowo bardzo drażnił mnie
ten sposób pisania, szybkie, natrętne słowa, krótkie zdania i rozdziały,
rozpisywanie się nad drobiazgami, opóźnianie akcji. Być może dlatego mnie to
denerwowało, bo widziałam zbyt wielkie podobieństwo do książki Hawkins i byłam
już tym stylem zmęczona/znudzona. Ale myślę, że to nie wszystko. Myślę, że
stało się to dlatego, że Hawkins lepiej operowała tym stylem i mniej
zastanawiałam się nad tym, że jest to celowy zabieg, żeby kierować myśli
czytelnika dokładnie tam, gdzie zamierzył to sobie autor. Natomiast u Finna od
razu rozgryzłam ten temat i czułam się trochę napastowana, tak jakbym była
pchana przez jakiś bezlitosny tłum w kierunku, w którym wcale nie chciałam
kroczyć, ale nie miałam wyjścia ze względu na napierającą ciżbę. Wiecie,
wszystkie nowinki są dobre na raz, bo człowieka zaskakują. Powtarzanie tego
samego jest trudniejsze niż wymyślenie samej nowinki, bo trzeba to zrobić ze
smakiem, żeby nie znudzić czy zirytować odbiorcy. Pamiętacie film „Shrek”? Ależ
to był genialny pomysł! Ubawiłam się po pachy. A czy ktoś pamięta „Shrek 2”? Bo
mi się ta część kojarzy tylko z zawodem. Dlaczego ktoś pomyślał, że uda mu się
dwa razy sprzedać tego samego kotleta, tylko lekko odgrzanego? Cóż, pewnie
rozsądek przysłoniły mu pieniądze i nie zauważył, że nie ma już nic więcej do
przekazania. I nie doszedł w czas do konkluzji, że trzeba wymyślić coś nowego,
albo odejść z honorem. Skończyło się to jedną wielką klapą.
I takie same wnioski towarzyszyły
mi podczas czytania pierwszych zwięzłych, a jednak rozlazłych rozdziałów
„Kobiety w oknie”. Najzwyczajniej pomyślałam- to już było, po co mi to
sprzedajecie, brakuje Wam pomysłów? Ale czytałam dalej, nudząc się lekko na
rodzinnej imprezie, raz po raz odkładając książkę i dziwiąc się naiwności
autora, który myślał, że zajdzie tak wysoko w rankingach jak Paula Hawkins.
Nawet podzieliłam się z bratową, od której pożyczyłam książkę, moimi pierwszymi
przemyśleniami, narzekając na zbyt prosty dobór słów i skupianie się na
nieważnych detalach, czy krążenie wokół tego samego tematu, jakim był stan
psychiczny bohaterki, który można było skwitować jednym zdaniem- jest chora
psychicznie, nie radzi sobie z życiem i chleje na umór, więc jest
niewiarygodnym świadkiem wydarzeń. Nie widziałam potrzeby rozwlekania tego na
wszystkie rozdziały. No po prostu miałam wrażenie, że autor porusza się w tym
świecie literackim trochę jak słoń w składzie porcelany lub akwizytor
wciskający na siłę coś, czego odbiorca nie chce i nie potrzebuje. Czy przy
Pauli Hawkins też miałam takie spostrzeżenia? Nie pamiętam. Ale wydaje mi się, że
nawet jeśli, to przyszły one później, możliwe że dlatego, iż była to pierwsza
tego typu książka, z którą się spotkałam. Finn chciał mi sprzedać to samo, co
kupiłam wcześniej i dlatego moje oburzenie i przebudzenie przyszło wcześniej
niż przy „Dziewczynie z pociągu”, która wślizgnęła się do mojego umysłu
szybciej i sprawniej, bo nie wiedziałam, czego się spodziewać.
A. J. Finn miał utrudnione
zadanie, tworząc swojego „Shreka 2”, bo musiał pobić kogoś, kto wpadł na ten
sam pomysł wcześniej i już go sprzedał za gruby szmal. I w tym miejscu powstała
trudna sytuacja. Bo lud oczekiwał kolejnego „bum” w literaturze, czegoś, co ich
ponownie zadziwi i wciągnie w fikcję literacką tak, że zapomną o obiedzie,
który stoi na stole i stygnie. Jednocześnie jego apetyt się powiększył i
rozsądnym byłoby dać im to, czego chcą, ale odpowiednio to podrasować, żeby nie
stać się w ich oczach słabszą kopią. A zrobić kotleta tak aby był smaczniejszy
i lepiej przyprawiony to nie to samo, co go odsmażyć na drugi dzień i podać
jako nowo usmażonego. I właśnie na początku wydawało mi się, że to właśnie
zrobił Finn- podał tego samego kotleta, tylko z inną panierką, która nie
zmieniła smaku i nie zakryła tego, że był on zrobiony wczoraj. Zabrakło mi
powiewu świeżości w tym wszystkim. Bo chciałam zjeść coś smacznego, ale miałam
apetyt na coś nowego, a dostałam dobrze znany, choć lubiany kawał odgrzanego
mięsa. Przyszłam do innej restauracji a menu okazało się to samo. I dlatego
miałam trudności w odbiorze „Kobiety w oknie”.
Czułam się lekko oszukana, na
siłę zaprowadzona przez kelnera do stolika i zmuszona wbrew swojej woli do
zamówienia tego samego, bo wchodząc do restauracji nie widziałam wcześniej
karty dań zawierającego dobrze znane nazwy. Zapewne to przeszkadzało mi w
prawidłowym odbiorze książki, dlatego marudziłam nad nią przez parę dobrych
akapitów, wybrzydzając i kręcąc nosem nad każdym sprawdzonym już zabiegiem
literackim. Denerwował mnie ten prosty język mający przyspieszyć rozwlekłą
akcję, nudziły mnie wyświechtane w moimi mniemaniu techniki sprawiające, że
będę mieć wrażenie, że za chwilę zdarzy się coś naprawdę wielkiego, mimo że
dobrze wiedziałam, iż na wielki zwrot akcji będę musiała poczekać naprawdę
długo. Nie podobało mi się to, że tak jawnie bawiono się moim umysłem. I widziałam
to jak na dłoni, bo już to przeżyłam, tylko w bardziej wyrafinowanym wydaniu.
Aczkolwiek mogło mi się tylko wydawać, że Hawkins lepiej przystosowała ten styl
do siebie, bo był to przecież mój pierwszy kotlet, mój pierwszy „Shrek”, moje
dziewicze spotkanie z tymi wprowadzającymi zamęt technikami. Lecz obecnie byłam
już nimi zmęczona i znudzona.
Sytuację uratował fakt, że
impreza była nudniejsza niż książka, więc brnęłam głębiej w historię,
wymieniając pod nosem przyczyny swojego niezadowolenia. Czas mijał, krótkie
rozdziały przewijały się przed moimi oczami w bardzo szybkim, zaplanowanym
przez autora tempie i nagle w pewnym momencie historia Anny Fox, dziecięcej
psycholożki, która na skutek tragicznych wydarzeń zmieniła się w kłębek nerwów,
psychicznych ułomności i alkoholicznych zaburzeń postrzegania i rozumowania
świata, wciągnęła mnie tak, że przestałam zwracać uwagę na te widoczne jak na
dłoni zabiegi manipulacyjne. Zabiegi, które zaprojektowane były tak, by zmusić
odbiorcę, aby ten kładł większy nacisk na wczuwanie się w sytuację Anny niż na
próbę rozwiązania zagadki tajemniczego morderstwa, które nie miało miejsca. Bo
jak to bywa w kryminałach, tajemnica nie może być zbyt szybko rozgryziona. Ja
osobiście miałam wrażenie, że autor używał Anny jako wabika, bo bał się, że nie
schował klucza do złamania tajemnicy wystarczająco głęboko.
Jako, że łatwo mną manipulować,
dałam się wreszcie zwieść i nawet nie wiedzieć kiedy, podążyłam ścieżką
wytyczoną mi przez autora, przerzucając kolejną kartkę w nadziei, że odnajdę
koniec sznurka, który zaprowadzi mnie do rozwiązania tajemnicy. A że nie jestem
najlepsza w zagadkach, tak kryminalnych, jak i jakichkolwiek, próba rozwikłania
wszystkich elementów łamigłówki tak mnie zajęła, że wreszcie mogłam się
zrelaksować i przestać tak jątrzyć faktu, że wiele było w książce nudnych
momentów i by przejść do porządku dziennego nad innymi ułomnościami „Kobiety w
oknie”. I ostatecznie muszę stwierdzić, że książka spodobała mi się i mogłabym
ją polecić wszystkim fanom rozwiązywania życiowych szarad oraz wszystkim tym,
którzy lubują się w sensacjach i nie mieliby nic przeciwko podglądaniu sąsiadów
przez pół dnia.
Porównując te dwie książki,
wydaje mi się, że „Dziewczyna z pociągu” jest ciekawsza i dłużej potrafiła
utrzymać tajemnicę, podczas gdy „Kobieta w oknie” dużo szybciej zdradziła swój
sekret. I nie było takiego „Wow” jak to się dzieje przy odkrywaniu największej
niewiadomej. Człowiek już od jakiegoś czasu spodziewał się takiego obrotu spraw
i dobrze odczytał pewne sygnały, których nie ukryto wystarczająco głęboko i w
związku z tym nie czuł się aż tak zaskoczony, jak można by było oczekiwać
sądząc po ilości zabiegów literackich mających służyć za zasłonę dymną.
Tożsamość kobiety zadźganej na oczach Anny przestała być tajemnicą już w
połowie książki, a co mądrzejsi mogli się tych paru skrywanych skrzętnie faktów
domyśleć już wcześniej. To samo tyczy się sprawcy. Ja domyśliłam się w 4/5
grubości książki, natomiast nie mam najmniejszych wątpliwości, że większość
czytelników zrobiła to znacznie wcześniej. Ale przypominam, że ja naprawdę
wolno kojarzę fakty. Ale już sam fakt, że zrobiłam to sama, bez pomocy autora,
świadczy o tym, że Paula Hawkins stoi wyżej od Finna w umiejętności
posługiwania się fikcją literacką i żonglowania faktami.
Mimo to był jeden mocny moment w
„Kobiecie w oknie”, którego naprawdę się nie spodziewałam i który spadł na mnie
jak grom z jasnego nieba. I to był dla mnie ten moment, który wywrócił moje
postrzeganie tej książki i samego autora do góry nogami. Wprawdzie nie
rozjaśnił on ani na moment zagadki morderstwa którego nie było, ale jednak był
niespodziewany i bardzo dobrze ukryty. Teraz już wiem, gdzie i jak go ukryto,
stosując kolejny zabieg, obecnie tak widoczny jak wielka plama na białej
koszuli, ale gdy czytałam książkę i skupiałam się na wszystkich drobnych, mniej
znaczących, ale apetyczniejszych smaczków z życia głównej bohaterki (sensacja
ma niesamowity urok, któremu trudno się oprzeć i autor dobrze o tym wiedział),
odwróciłam wzrok od faktów istotniejszych. Dlatego kiedy wyszły na jaw, byłam
naprawdę pod wrażeniem. I poczułam się tak, jak matka, która spuszcza na chwilę
pociechę z oka i gubi ją w sklepie w przeciągu pół minuty. Takie ogarnęło mnie
zaskoczenie. Także głęboki ukłon dla autora za tak dobry kamuflaż się należy.
Podobała mi się również okładka,
z wiele mówiącym dopiskiem „Wiem, co widziałam”. Ta zapowiedź daje dokładne
odzwierciedlenie tego, co się będzie działo w książce, jednocześnie nadając
historii posmak tajemnicy, który czułam na sam widok tego dopisku. Bo gdy tylko
go przeczytałam od razu poczułam chęć zatopienia się w tej książce. Był to
celowy zabieg marketingowy, ale był prawdziwy, nienaciągany i co za tym idzie, udany.
Tak więc mimo iż nasze encounter zaczęło się nieciekawie, muszę
przyznać, że sytuacja się odmieniła i ostatecznie przeżyłam miłe chwile w
towarzystwie Anny Fox i demonów z jej przeszłości oraz teraźniejszości.
Podobała mi się też końcówka, zawarta w ostatnim rozdziale, już po wyjaśnieniu
zagadki. Na początku zabrzmiały mi te rewelacje nieco zbyt bajecznie po tym
wszystkim, co przeszła główna bohaterka, ale szybko sytuację naprawiło jedno
krótkie, wyjaśniające wszystko zdanie. Trafiło ono w samo sedno problemu i
rozwiało wszystkie moje wątpliwości. Po tym zdaniu pozwoliłam Annie odejść w
pokoju i postanowiłam nie zakłócać go jej żadnym negatywnym, podsumowującym
komentarzem.
Sama z doświadczenia wiem, jak
ciężko napisać końcówkę. Źle dobrany epilog może zniszczyć całe dobre wrażenie
przewijające się przez książkę i zniesmaczyć na zawsze czytelnika, który po
takim słabym epilogu może powziąć decyzję, aby już nigdy nie sięgnąć po
jakąkolwiek inną książkę biednego, wyklętego na podstawie ostatniego rozdziału,
autora. Ja tego nie zrobię, bo nie mam najmniejszych powodów, aby odwrócić się
plecami do A. J. Finna, który dał mi dobrą historię, jeden zaskakujący obrót
oraz dobrze dobrany epilog. Cóż więcej chcieć na zapełnienie samotnego wieczoru
lub wykradzionej z zabieganego dnia chwili na relaks? Chyba tylko poczucia
niedosytu i potrzeby przeczytania kolejnej książki. A to otrzymałam od Finna w
80 %. Całkiem dobry wynik jak na tak słabe rozpoczęcie znajomości, prawda?
Czy potrzeba lepszej
rekomendacji?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz