Nie wierzcie we wszystko,
co jest napisane na odwrocie okładek książek. Te wycinki recenzji z gazet
często są przesadzone, do tego wklejane są tylko te najbardziej pozytywne. One
mogą Was skłonić do zakupu książki, która nie spełni Waszych oczekiwań, ponadto
Wasze zdanie będzie się różnić od tego z recenzji. Lepiej opierać się na
własnym rozsądku i na streszczeniu, które również znajdziecie na okładce. Jeśli
ono Was nie przekona do wyboru, odłóżcie książkę na miejsce, gdyż jest duża
szansa, że tytuł nie znajdzie Waszego uznania. Na świecie jest tyle książek do
przeczytania, że naprawdę jest w czym wybierać i nie trzeba decydować się na pierwszą
lepszą książkę, która wpadnie nam w ręce.
Ja swoje książki kupuję
tylko w sklepach z używanymi rzeczami. Szkoda mi wydawać pieniędzy na coś, co
zostanie przeze mnie użyte tylko raz. Biblioteki i sieć są skarbnicami dla
takich pożeraczy książek jak ja i to mi wystarczy. Nie mam ani środków na
kupowanie kolejnych tytułów, ani miejsca na ich składowanie. Jeśli zaś kupuję książkę
to tylko dlatego, że jest bardzo ciekawa, zależy mi na jej przeczytaniu, a
nigdzie indziej jak na półce w księgarni nie mogę jej odnaleźć. Tak zdarzyło mi
się tylko raz i to w dodatku w przypadku książki, która odbierała skrajne
recenzje (jedna z części Kronik Ferrinu Katarzyny Michalak).
Innym powodem, dla którego
wydaję pieniądze na książki jest nauka angielskiego. I tu przychodzi mi na
pomoc sklep z odzieżą używaną. Mogę tam kupić opasłe tomiszcza jak i lekkie,
podręczne książki za niewielkie pieniądze. Dlatego nigdy, nawet w przypadku
kiepskiego autora, nie żałuję takiego zakupu. Tak było również w przypadku
autorki Ericy (Eriki?) James i jej książki „Promises, Promises: Be Careful What
You Wish For”. Nie wydałam na nią więcej jak 10 zł I bardzo się cieszę, że była
to tak niewielka kwota, bo nie jest to typ literatury, którym bym się
zaczytywała.
Wiem, że Erica James jest
cenioną brytyjską autorką i powinnam wyżej wycenić jej książkę, jednak po
prostu nie potrafię. „Promises, promises” nudziła mnie niemiłosiernie,
wielokrotnie odkładałam tę książkę na później, przeczytałam w międzyczasie dwie
książki Jaqcueline Wilson i wciąż ciężko mi było wracać do tej obyczajówki.
„Promises, Promises” jest
ciepła i zbliżona do życia, ale tak naprawdę była zbyt wyidealizowana jak na
kopię rzeczywistości. W tej książce wszystko układa się tak, jak w prawdziwym
życiu nigdy by się nie ułożyło. Ciężko więc porównywać ją do realności. Do tego
nudni bohaterowie, wszyscy trzej i przeciągająca się historia niezadowolonego z
małżeństwa Ethana i skrzywdzonej przez byłego kochanka Elli oraz denerwujące
narzekania Maggie, która nie potrafiła postawić do pionu ani dorosłego syna,
kopię własnego ojca ani swojego męża, którego uporczywie (i irytująco) nazywała
Mr Blobby. Osoby te całe życie chowały głowę w piasek i nagle pod wpływem
impulsu zrywają z całym swoim życiem i występują przeciwko tym, wobec których
do tej pory nie potrafili podjąć właściwych kroków. I nagle- bach! Dążą do
własnego szczęścia nie patrząc na innych i wreszcie odnajdując prawdziwych
siebie. Nie, nie przekonuje mnie to. Lubię happy endy, ale ten był usłany zbyt
długim wyczekiwaniem, zerową akcją, nudną fabułą i takimi samymi bohaterami.
Szukając informacji o
autorce gdzieś wyczytałam, że o książkach James mówi się, że „są jak para
wygodnych kapci”. Ale trzeba pamiętać, że kapciom nie poświęca się zbyt wielu
myśli. Są, bo są. Służą swojemu celowi, są wygodne i dobrze się kojarzą, ale to
wszystko. Tak samo jest z „Promises, Promises”. Ta książka jest, bo jest, ale
nie da się jej poświęcić więcej niż jednej myśli. Fajnie, że ją przeczytałam,
ale nie mam specjalnych przemyśleń po jej przeczytaniu i właściwie bez żadnych
emocji odłożyłam ją na półkę. Na dobrą sprawę ledwo pamiętam bohaterów. Za to
pamiętam towarzyszące mi uczucie irytacji, gdy próbowano mi wcisnąć anielski
charakter Elli, która do końca broniła się przed uczuciami do Ethana (dość
słabo jej to szło, zważając na jej zasady moralne), czy próbę wytłumaczenia
postępowania niewiernego męża. Jedynie Maggie była do przełknięcia, kiedy tylko
przestała używać tego irytującego przezwiska.
Także przyjaźń między
kobietami była ciężka do zniesienia. Zaczęła się nudno, a skończyła mało
prawdopodobnie. Przemyślenia Maggie drażniły, a Elli nudziły. Dokładny opis jej
pracy doprowadzał mnie do szewskiej pasji, a dokładne podawanie nazw ulubionych
utworów bohaterów przypominały mi pierwsze próby pisarskie mojej koleżanki i
moje (żadna z nas nie wydała ani jednej książki i świat nic na tym nie
stracił). Być może nie potrafię docenić dobrej literatury, w której opisane
jest zwykłe życie, ale naprawdę, mimo usilnych starań, nie mogę powiedzieć,
abym czuła tę ciepłą atmosferę, która jakoby wpleciona jest w książki James.
Jest to książka, o której bardzo szybko zapomnę, a gdy spotkam inny tytuł tej
autorki, zastanowię się dwa razy, zanim zdecyduję czy go przeczytać czy nie.
Nie zaiskrzyło między nami
i tak już chyba zostanie. Ja potrzebuję od książki większej akcji, czegoś, co
by przykuło moją uwagę. Niestety „Promises, Promises” byłaby dla mnie tak samo
ciekawa jak opisywanie dzień po dniu moich posiłków. Wydaje mi się, że autorce
zabrakło pomysłu na tę książkę i dlatego słaba jest zarówno jako powieść
obyczajowa jak i romans. Zawieszenie jej pomiędzy tymi dwiema tematykami niepotrzebnie
rozszczepiło historię i tak naprawdę nie było w niej nic wartego przekazania.
Jeśli swoją recenzją uraziłam talent pisarski na pocieszenie dodam, że nie
jestem profesjonalnym krytykiem i mogę się całkowicie mylić co do jakości
książek. Zdaję sobie z tego sprawę, dlatego moje recenzje są tak naprawdę tylko
podpowiedziami, co warto przeczytać, a co można pominąć na swojej liście
tytułów do przeczytania. Natomiast to Wy musicie podjąć swoje własne decyzje i
żyć z ich konsekwencjami. Dlatego pozostawiam Wam decyzję, czy warto poświęcić
czas na tę książkę. Ja jestem na nie. Nic się nie stanie, jeśli po nią
sięgniecie, jednak ja nie mogę jej polecić. Jeśli w ten sposób stracicie okazję
do poznania wspaniałej książki, miejcie pretensje tylko do siebie za to, że
słuchacie się nieprofesjonalnego krytyka. I to takiego, który kupił na własność
wyśmiewaną przez innych Kronikę Ferrinu J
Pozdrawiam i do następnej
nieprofesjonalnej recenzji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz