Jestem strasznie niekonsekwentna. Po przeczytaniu trylogii
„Pamiętniki wampirów” autorstwa L. J. Smith przekonywałam samą siebie, że
nieprędko sięgnę po czwartą, dopisaną część, która powstała rok później po stworzeniu
trylogii, na prośbę fanów. Czułam, że trylogia skończyła się tak, jak miała się
skończyć. Było to perfekcyjne, proste, logiczne zakończenie pięknej i smutnej
historii miłości dwóch skomplikowanych męskich charakterów do tej samej
dziewczyny. Niczego nie trzeba było dodawać. Podsumowanie zdarzeń, napisane w
pamiętniku Eleny przez jej przyjaciółkę, Bonnie, zawierało wszystko, co
należało podsumować. Ostatnim krokiem po przeczytaniu książki było otarcie łez
wzruszenia i pójście dalej. Ze wspomnieniami i mieszanymi uczuciami, w których
królował spokój, jaki może czuć tylko człowiek, który po trudach i znojach
wreszcie dotarł do celu, zmieszany ze smutkiem na myśl o Elenie, przeplatanym
radością, kiedy przypominamy sobie, ile dobrego przyniosła wszystkim ofiara Eleny.
Cała historia i jej zakończenie układają się w logiczną całość, jak puzzle, w
których naruszenie struktury poprzez wyciągnięcie jednego kawałka układanki
burzy tą całość.
Gdy przeczytałam w Internecie informację, że „Pamiętniki
wampirów” początkowo pomyślane były jako trylogia, a potem autorka zaczęła
dopisywać kolejne części, wydawało mi się to świętokradztwem. Naruszeniem
struktury układanki. Zepsuciem harmonii poprzez wyciągnięcie jednego małego
elementu. To tak jakby zakłócać spokój Eleny, która przecież odnalazła swój
dom, po tym, jak spełniła swoją misję ocalenia dusz samotnego Stefano i
skomplikowanego Damona, którego nikt nie rozumiał, za wyjątkiem Eleny. Mimo iż
zakończenie było smutne, to czuło się kompletność historii. Tak musiało być.
Czuło się, że z innym zakończeniem historia nie byłaby już taka sama. Byłaby to
historia naciągnięta do fałszywego happy endu, którego oczekuje tłum. Autorka
tak wymyśliła historię i tak musiało pozostać. Poza tym tak naprawdę w
zakończeniu trylogii był happy end. Elena odnalazła spokój i prawdziwą miłość,
zmieniła się dla miasta i swoich przyjaciół, a Stefano i Damon na powrót się
odnaleźli. I mimo iż wieczność bez Eleny to dla Stefano ciężkie brzemię, to
jednak zyskał dzięki niej brata, a także miłość i bezwarunkową akceptację,
której tak potrzebował. Natomiast Damonowi Elena podarowała nie tylko miłość,
ale i zrozumienie, którego nikt wcześniej mu nie okazał, a które było niezbędne
do uratowania jego zbłąkanej duszy.
I mimo, że ciężko było mi na sercu z powodu tej ogromnej
straty, czułam, że tak musi być. Na tej stracie nawet mieszkańcy Fell’s Church
coś zyskali. Mianowicie inny obraz dziewczyny, którą uważano za samolubną i
kapryśną. Koniec walki przyniósł oczyszczenie imienia Eleny, która zobaczyła,
jak wielu ludziom na niej zależy i ilu ludzi ją kocha. Tak idealnej struktury
nie trzeba naruszać. Jednak autorka ugięła się pod naciskami fanów i w 1992
roku dopisała czwartą część do swojej idealnej historii. Zatytułowała ją „Mrok”.
Kolejne części powstały ponad 10 lat później i wydają się być zupełnie innymi
kawałkami układanki, dlatego tamtymi kolejnymi częściami zajmę się w oddzielnym
poście, tym bardziej, że jeszcze ich nie przeczytałam. Potrzebuję czasu, aby
pogodzić się z nowym zakończeniem już nie trylogii. Zaburzyło ono harmonię,
jaką czułam po przeczytaniu pierwszych trzech częściach serii i najpierw muszę
się uporać z tymi nowymi odczuciami, zanim zagłębię się w być może bardziej
dojrzały styl Smith. Mimo obaw i uczucia sytości po „Mroku” czuję, że nie oprę
się pokusie przeczytania następnych części.
A czuję, że się nie oprę tej przemożnej chęci, która wzrasta
we mnie z każdym napisanym zdaniem, ponieważ zrozumiałam wreszcie fanów
„Pamiętników”. Mimo zaburzenia harmonijnej całości, mimo przeświadczenia, że
nie należy ruszać czegoś, co jest idealne, aby stworzyć nowe zakończenie,
rozumiem, dlaczego fani chcieli reaktywacji „Pamiętników”. Wszystko to przez
uczucie pustki. Pustki zwłaszcza po Elenie, ale także po braciach, których
zmieniła miłość do jednej, wyjątkowej kobiety. Brakowało mi siły Eleny do walki
z przeciwnościami losu, zagubienia Stefano i jego determinacji, aby walczyć z
siłami ciemności, którym tak w trylogii jak i w czwartej części przeciwstawiał
się całą swoją siłą woli, nawet gdy było to dla niego niebezpieczne. Chciałam
znowu wczytać się w duszę Damona, który pod maską obojętności, wrogości i
wewnętrznego zła skrywał potrzeby, których sam sobie nie uświadamiał. Tęskniłam
za tą trójką, a nawet za Mattem, Bonnie i Meredith. Tęskniłam za emocjami,
które znalazłam w Fell’s Church i za siłą miłości Stefano i Eleny. Dlatego
długo ze sobą nie walczyłam. Poszłam po prostu do biblioteki i wzięłam kolejną
część. I choć kolejna księga, wydana przez Amber sp. z o.o., zawiera, tak jak
pierwsza, trzy kolejne części „Pamiętników”, po prostu czuję, że tej czwartej części
należy się osobny rozdział.
Podsumowując książkę powiem jedno- mimo wszystkich
niedociągnięć i braków w narracji, cieszę się, że mogłam wrócić do Fell’s
Church. Całą książkę z przeciętności ratują postacie Stefano i zwłaszcza
Damona, który jest niejednoznaczny, trudny do odczytania, skomplikowany jak
wzory w kalejdoskopie, nieprzewidywalny i dumny. Tajemniczy i zamknięty w
sobie, ponury i walczący do ostatniej kropli krwi, kiedy sytuacja tego wymaga. Dlatego cieszę się, że mogłam znów pobyć
trochę z jego skomplikowaną naturą. A także sprawdzić jak Stefano radzi sobie z
bólem po utracie Eleny, sprawdzić, czy wciąż walczy z naturą zła, drzemiącą w
jego wampirzej duszy. Że mogłam znów trzymać kciuki za Damona i Stefano, aby
zwalczyli w sobie dawne uprzedzenia i zaczęli walczyć ramię w ramię przeciwko
złu, tak jak powinni to robić bracia. Wierzyłam, że im się to uda, mimo
licznych nieporozumień, ponieważ zobaczyłam w Damonie to, co ujrzała w nim Elena
– dobro, które zostało przesłonięte przez niezrozumienie. I wreszcie opanowała
mnie radość, że na ustach jej przyjaciół odnalazłam imię Eleny. Cieszyłam się,
że wróciła, choćby miała to być tylko niematerialna postać, duch, który
powrócił, aby jeszcze raz obronić ukochane miasto przed zakusami zła. I chociaż
tym razem od razu odgadłam, ja, która zawsze rozwiązuje tajemnice na szarym
końcu, skąd pochodzi zło, które zaatakowało Fell’s Church, dzięki zbyt
widocznym wskazówkom, rzuconym przez autorkę, mimo iż wątek powrotu Eleny jako
ducha uznałam za nieco wymuszony i mało odkrywczy, to jednak cieszyłam się, że
znów widzę starych przyjaciół. Dobrze było ponownie spotkać się z całą grupką.
Zobaczyć przywiązanie Stefano do Eleny i do miasteczka, w którym spotkał miłość
swojego życia i poczuł jej uzdrawiającą moc. Dobrze było zanurzyć się ponownie
w tej miłości, w której nie ma zdrad, cierpienia i bólu po zdradzie, bo króluje
w niej wierność i przywiązanie. Cudownie było znów uwierzyć w miłość i jej moc odmieniania
ludzi. Fajnie było znów poczuć dreszczyk emocji na dźwięk imienia Damona i
doszukiwać się w jego chłodnym obejściu i dwuznacznych czynach zwykłej maski,
pod którą kryją się emocje i jakaś tęsknota za przynależnością do czegoś.
Dzięki Elenie zrozumiałam, że Damon jest inny, niż się wydaje i doszukiwałam
się oznak tej inności, oznak dobra, które krył pod swoją maską przez stulecia. Tylko
żal mi było Eleny, tego, że znów musiała walczyć, choć powinna cieszyć się
swoim osiągniętym z trudem spokojem.
W zamian za to otrzymałam nowe zakończenie, które powinno
mnie ucieszyć, ale nie ucieszyło. Wprowadziło chaos w idealną układankę z
powodu wymuszonego happy endu. Ale być może taka była prośba fanów. A może już
wówczas Smith miała w planie napisać kolejne części, które nie miałyby sensu
bez Eleny i tylko jakieś wyłącznie jej znane przeszkody kazały jej czekać ponad
10 lat z realizacją pomysłu. Tego zapewne nigdy się nie dowiem. Wiem tylko
jedno, poprzednie zakończenie oceniam dużo wyżej niż obecne, ponieważ
przynosiło więcej przemyśleń, skrajnych emocji i wzruszeń. A także dorzuciło
garść późniejszych przemyśleń. Było prostolinijne, wpasowujące się w historię,
bardziej docierające do umysłu i serca czytelników, mimo iż bez tego pozornego
happy endu, który otrzymaliśmy w „Mroku”. Po poprzednim zakończeniu czułam
niedosyt, teraz zaś wydaje mi się, że mogłabym spokojnie odłożyć książkę na
półkę bez zagłębiania się w dalsze części. Po prostu zakończyło się tak, jak powinna
się zakończyć każda przeciętna . Zabrakło tej innowacyjności, którą odnalazłam
w zakończeniu „Szału”. Zabrakło harmonii.
Mimo to jestem zadowolona, że mogłam wrócić do świata moich
bohaterów, że znów mogłam poczytać błędy w druku ( :) ) i z czystej ciekawości, jak
opisze ten świat Smith po 17-letniej przerwie i z prostej tęsknoty za
bohaterami, zajrzę do kolejnych części i zdam relację prosto z serca :)
Mam również mieszane uczucie co do niespodzianki, jaka
spotyka czytelnika, gdy zagłębia się w „Mrok”. Niespodzianka dotycząca osoby
Tylera Smallwooda. Daję plus za nowy pomysł, który miał uatrakcyjnić książkę,
ale jednocześnie muszę dać za to minus, ponieważ pomysł ten wydał mi się jakiś
taki wymuszony, na siłę wciśnięty, aby zapewnić dobrą sprzedaż książki.
Podobnie zresztą jak reinkarnacja Eleny. Coś, co miało być zakończone, nie
powinno było wracać. Sprawa z Tylerem unaoczniła mi coś, co już wcześniej
przechodziło mi przez głowę. Mianowicie dzięki niemu zyskałam pewność, że
Stephanie Meyer ściągnęła sobie kilka pomysłów z „Pamiętników” do swojego „Zmierzchu”.
Czy mam ja za to ganić? Naprawdę nie wiem. Być może inaczej na to spojrzę,
kiedy przeczytam sagę „Zmierzch”. Tylko czy będę miała na to ochotę? Przekonam
się, jak tylko skończę czytać „Pamiętniki wampirów”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz