Niestety, kilkanaście lat, jakie dzieliły wydanie pierwszych
czterech „Pamiętników wampirów” od kolejnych części, nie przyniosły niczego
dobrego. Ani poprawy stylu pisarskiego autorki, ani świeżych i ciekawych
pomysłów. Podczas czytania poczułam się tak, jakbym wróciła do krainy baśni, do
Narnii, gdzie wszystko było możliwe, ale i czuło się każdym zmysłem dorosłości,
że nie było prawdziwe. I nawet nie można było udawać, że cokolwiek z tego
mogłoby się wydarzyć. Przedtem widziałam w stylu pisarskim L.J. Smith
dojrzałość wystarczającą dla wyobraźni nastolatków. W kolejnych częściach jej styl
przypomina raczej taki, jakim pisze się do dzieci.
Poczułam się nieco rozczarowana, ale właściwie byłam na to
przygotowana. Już „Mrok” stanowił pewne wyzwanie dla mojej wyobraźni. „Powrót o zmierzchu”
i „Uwięzieni” podniósł to wyzwanie do rangi przeświadczenia, że autorka
niepotrzebnie wpadła na pomysł, że ciekawie byłoby kontynuować dobry koncept
zrodzony w 1991 roku. Ja nie jestem przekonana co do tej, według mnie nietrafionej
decyzji. Autorka coraz bardziej wchodzi w gąszcz baśniowego świata, który nijak
nie pasuje do świata, który wykreowała w swojej pierwotnej trylogii. Książka
nie była już nawet w połowie tak ciekawa, jak trylogia i w małej tylko cząstce mogę
ją porównać do „Mroku”, o którym z przykrością musiałam stwierdzić, że zatracił
świeżość i pomysłowość pierwszych trzech części. Czasem nawet musiałam przyznać
przed samą sobą, że kolejne dwie części bywały czasami śmieszne i mało
wciągające, a sceny miłości pomiędzy Eleną a Stefano wydawały się zanadto
rozwleczone, nudne i nie wnoszące niczego nowego. W końcu Elena i Stefano tyle
razy udowodnili wcześniej, jak wielka jest ich miłość, gotowi poświęcić jeden
dla drugiego nawet własne życie, że nie widzę specjalnej potrzeby opisywania
ich relacji niejako od początku, lecz samymi słowami, nie czynami.
Niektóre momenty przywodziły mnie nawet do pustego śmiechu
nad pomysłami Smith. Elena wraca z zaświatów jako pół człowiek, pół duch i lata
po pokoju jak balon albo jest ciągnięta za samochodem na sznurze do prania, bo
nie potrafi się przystosować do grawitacji ziemskiej? Która najpierw potrafi
mówić, a potem nagle zapomina wszystko, czego się nauczyła podczas całego
swojego ziemskiego życia i musi się tego uczyć od początku? Która całuje
wszystkich na przywitanie jak jakiś piesek preriowy, aby ich zapamiętać, bo nie
potrafi ich poznać? Która raz jest człowiekiem, a potem, w potrzebie, znowu
staje się duchem? To pomieszanie baśni z nowoczesną fantastyką jest zbyt
chaotyczne i tym samym zakłóca odbiór opowieści. Niektóre zaś teksty są tak
naiwne, jakby stworzyła je osoba, która pisze swoją pierwszą książkę w życiu.
Nie podobają mi się również wyrwane z kontekstu zdarzenia,
czy akcja, która dzieje się nagle, bez żadnego wprowadzenia. Mówię o takich
momentach jak nagły, nie wyjaśniony niczym powrót Damona do Fell’s Church.
„Mrok” zakończył się jego wyjazdem w niewiadomym kierunku. „Powrót” zastaje go
znowu w mieście, z niewiadomych przyczyn obserwującego Caroline. Gdy rozstawał
się ze Stefano, bracia wydawali się pogodzeni po tym, jak Damon udowodnił
kilkakrotnie, że troszczy się o brata, mimo iż wciąż pragnął Eleny dla siebie.
W „Powrocie” znowu był starym Damonem, którego łączy z bratem jedynie wspólne zainteresowanie
tą samą kobietą. Wrócił ton lekceważenia wobec Stefano, nienawiść do brata i złe
nawyki. Podobnie było z Caroline. W poprzedniej części pogodziła się z Eleną, a
w następnej już pragnęła zemsty za upokorzenia, jakich niegdyś doznała od
Eleny. Cała opowieść wydawała mi się zbyt chaotyczna i jakby poskładana z
różnych, nie do końca obmyślanych, pomysłów. Jakby starano się na siłę wrócić
do czegoś, co było dobre. Tylko czasami takie powroty kończą się wejściem na
manowce. Czasami po prostu trzeba sobie odpuścić.
Mimo wszystkich jej minusów, których nie byłam w stanie nie
dojrzeć, muszę przyznać, że książka jest chyba magiczna. Bo jak inaczej wytłumaczyć
fakt, że jak już zaczęłam czytać, to nie mogłam się od niej oderwać? Nie
dlatego, że była najbardziej interesującą książką, jaką przeczytałam w życiu.
Ale coś mnie do niej ciągnęło. Byłam ciekawa jak się wszystko skończy. No i
chyba trzyma mnie przy niej to, że wciąż podświadomie czekam na całkowitą
przemianę Damona. Tylko zastanawiam się, czy wtedy będzie on taki pociągający,
mroczny i seksowny? Czy też może całkowicie straci moje zainteresowanie? Tego
się niestety jeszcze nie dowiedziałam, ponieważ koniec „Uwięzionych” przyniósł
zapowiedź kolejnej części. I myślę, że teraz już nie odpuszczę i będę chciała
przeczytać wszystkie części do końca. Przymknę oko na wszystkie minusy i
niedociągnięcia książki i sprawdzę razem z Eleną, czy da się uratować duszę
Damona przed nim samym.
A teraz czas na ostrzeżenie, czyli krótkie streszczenie.
Jeśli nie lubicie powrotów zza światów, jeśli nie trawicie przeciągania
historii na siłę, poprzestańcie na pierwszych czterech częściach „Pamiętników
wampirów”. A najlepiej na trzech pierwszych, zwanych przeze mnie trylogią,
ponieważ pierwotnym zamysłem autorki było napisanie wyłącznie trylogii, a nie
całej serii. To w niej rozgrywa się wszystko, co najważniejsze i tylko te
pierwsze trzy części przynoszą powiew świeżości. Potem, im dalej w głąb lasu, tym
robi się coraz ciemniej, czyli mniej interesująco. Robi się coraz bardziej
baśniowo, niewiarygodnie, chaotycznie, czasem nudno. Powiela się te same
pomysły, ciągle strasząc nas śmiercią bohaterów, którzy w ostatniej chwili
cudem ratują się od ostateczności. Zupełnie jakby autorka bazowała na swoim
pierwszym, bardzo udanym pomyśle, aby uśmiercić główną bohaterkę i tym samym
wstrząsnąć swoimi czytelnikami i zapisać się w ich pamięci.
Czasem jednak te cudowne ocalenia są trudne do przetrawienia i wprowadzają zamęt, bo dzieją się tak nagle, jakby w nieprzemyślany sposób zacierając granicę między tym, co jest dobre, a tym, co jest po prostu śmieszne i wymuszone. Podczas czytania „Powrotu” i „Uwięzionych” nie uroniłam ani jednej łzy, mimo iż pod koniec trylogii ryczałam jak bóbr, a i „Mrok” wycisnął ze mnie kilka łez. Więc albo ja stałam się bardziej odporna na słowo Smith, albo ona stała się zbyt przewidywalna.
Czasem jednak te cudowne ocalenia są trudne do przetrawienia i wprowadzają zamęt, bo dzieją się tak nagle, jakby w nieprzemyślany sposób zacierając granicę między tym, co jest dobre, a tym, co jest po prostu śmieszne i wymuszone. Podczas czytania „Powrotu” i „Uwięzionych” nie uroniłam ani jednej łzy, mimo iż pod koniec trylogii ryczałam jak bóbr, a i „Mrok” wycisnął ze mnie kilka łez. Więc albo ja stałam się bardziej odporna na słowo Smith, albo ona stała się zbyt przewidywalna.
Nie mogę też oprzeć się myśli, że w trylogii wszystko było
bardziej wiarygodne. Nawet to rozdarcie Eleny między Stefano, którego kochała
ponad wszystko, a Damonem, którego pożądała jej ciemniejsza strona, nie
potrafiąca się oprzeć jego obezwładniającej i zniewalającej mocy. W kolejnych tomach Smith
próbuje wskrzesić to uczucie rozdarcia dziewczyny pomiędzy braćmi, jednak po
tym, jak Elena swoją śmiercią i wymuszoną na braciach obietnicą, iż będą się o
siebie troszczyć, połączyła ich i zbliżyła do siebie, ta rywalizacja między
Damonem a Stefano o Elenę była jakaś taka nie na miejscu, wymuszona, jakby
wyrwana z kontekstu, dziejąca się niejako obok poprzednich części. W trylogii niemal namacalne było pożądanie Eleny, któremu nie mogła się oprzeć, gdy zbliżał się do niej Damon. Jej walka z tą ciemną stroną własnej duszy, której sobie wcześniej nie uświadamiała, siła przyciągania Damona, jego stanowczość w zdobywaniu duszy dziewczyny, kawałek po kawałku, wszystko to było takie wyraźne, oczywiste i na miejscu, jakby było częściami jednej układanki, która nie byłaby już tą samą, harmonijną całością, gdyby zabrakło którejś z jej cząstek. W kolejnych tomach to uczucie całości gdzieś się rozmyło, zanikło w chaosie, który sprawiał, że wszystko było mniej wiarygodne. To, że Damon dalej pragnie Eleny dla siebie, jego lekceważenie wobec brata, którego w poprzednich częściach chronił, nawet za cenę własnego życia, wyśmiewanie się z niego, nazywanie fajtłapą, było nie na miejscu, nie pasowało do układanki, którą postawiła przede mną Smith w poprzednich częściach, całkowicie mijało się z tym Damonem, którego pokazała nam Elena. Mam nadzieję, że następne części przyniosą bardziej przemyślaną historię, której cząstki ułożą się ponownie w harmonię układanki.
„Powrót” zaczyna się zaraz po tym, jak Elena wróciła z
zaświatów. Wydaje się być człowiekiem, ale wciąż nosi w sobie znamiona ducha. Musi
się najpierw przystosować do ziemskich warunków, przypomnieć sobie, jak to jest
znowu być człowiekiem. Ma też w sobie duchową moc, którą przekazuje częściowo
Stefano, gdy dzielą się krwią. W ten sposób Stefano staje się silniejszy niż
Damon. Jednak jeszcze silniejsze od nowej mocy Stefano jest zawiedzione
zaufanie i podstępna zdrada, która więzi go z dala od Eleny i szykuje się do
zniszczenia miasta. Dziewczynie zaś w walce o Fell’s Church pozostaje pomoc
przyjaciół i Damona, który wydaje się inny niż do tej pory. Bardziej mroczny i
okrutny. Tak okrutny, że nie tylko patrzy bez emocji na cierpienia innych, ale
też sam je zadaje.
Nic dziwnego, ponieważ opętała go tajemnicza, nieznana moc,
która wzmacnia najmroczniejsze zakamarki duszy dawcy i obraca je przeciwko
niemu samemu i wszystkim dokoła. Moc zaś jest sterowana przez kogoś jeszcze
bardziej potężnego, silniejszego i bardziej okrutnego niż Damon kiedykolwiek
był. Kogoś potrafiącego kontrolować umysły nie tylko ludzkie, ale i każdego
stworzenia, które sobie obierze za cel. Jest to kitsune, lisołak, wyglądający jak człowiek, którego lisią naturę zdradzają jedynie spiczaste uszy i czarne jak smoła włosy, zakończone płomienistą czerwienią, który
przybywa do Fell’s Church, by zniszczyć miasto, razem ze swoją okrutną siostrą,
ponieważ bawią ich cierpienie i zniszczenie. Gdy Stefano znika, Elena musi sama
bronić miasta przed zakusami lisich bliźniaków, Shinichiego i Misao. Do pomocy
ma jedynie garstkę słabych, ludzkich przyjaciół i Damona. Ale czy może mu ufać,
gdy ten zachowuje się tak, jakby w jego ciele siedział ktoś obcy, którego nie
poznaje nawet Elena? Czy to możliwe, żeby Damon, który zawsze ją pragnął i chronił,
naprawdę chciał jej zadać ból i cierpienie, którego zapowiedź widziała w jego
oczach? Czy Elena naprawdę tak bardzo się co do niego myliła, czy też ten nowy
Damon ma coś wspólnego z tym dziwnym czerwonym błyskiem w jego źrenicach,
którego nigdy wcześniej u niego nie widziała? Wiadome jest tylko jedno, jeśli
ktokolwiek może ocalić miasto i Damona, może to zrobić tylko Elena.
Mam teraz spory dylemat. Nie wiem, czy mam polecać ten
kolejny tom, czy nie. Myślę, że pozostawię każdemu decyzję do samodzielnego
przemyślenia. Ja nie potrafiłam się oprzeć pokusie i pomimo poczucia chaosu i
nieskoordynowania, nie tylko potrafiłam przymknąć oko na te niedogodności, ale
i bywało tak, że nie mogłam się oderwać od tej powieści. I na pewno sięgnę po
następny tom, bo muszę się dowiedzieć, co się stanie z Damonem i Stefano. Czy
ostatecznie bracia się pogodzą i Damon zrezygnuje z Eleny i czy będą mogli
sobie wzajemnie zaufać, bez względu na to, co się będzie działo. Wierzę w
Damona, w jego dobroć, którą tyle razy okazywał, gdy bronił Stefano lub ludzi,
na których mu, według jego słów, nie zależało. Wierzę w to, że jakoś się to
ułoży, a także w to, że Smith ponownie uda się mnie zaczarować i utrzymać w
swoim świecie, który tak mnie wciągnął, gdy czytałam trylogię. Zobaczymy, czy
się nie zawiodę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz