Uwielbiam książki, które potrafią wzruszyć. Zwłaszcza, kiedy
już od samego początku znam nieszczęśliwe zakończenie, ponieważ autor
zdecydował się uchylić rąbka tajemnicy. I mimo tego, iż wiem, że nie będzie
happy endu, pomimo iż domyślam się, jak potoczy się akcja, aż do wspomnianego zakończenia,
to daję się zaskoczyć autorowi i nagle stwierdzam, że mam w oczach łzy. Takie
książki doceniam najbardziej. I taka właśnie jest „Dama kameliowa”, melodramat wszech-czasów.
Jest to wspaniała książka. Zawierająca jedną z
najpiękniejszych historii miłosnych, wzruszająca, odkrywająca tajemnice duszy
kobiecej, która na zawsze zostanie niezgłębiona przez męski umysł, niezdolny
jej zrozumieć. Ukazuje zawód kurtyzany, przedstawia płatną miłość odartą z
wszelkiego romantyzmu. Przedstawiając nam Małgorzatę Gautier, autor odsłania
przed nami tajniki tej profesji i pokazuje prawdziwą samotność, która rodzi się
w ukryciu i w tym ukryciu pozostaje, przykryta blaskiem kosztowności, zabaw i
admiracji. Małgorzata pokazuje nam, że otoczona tłumem wielbicieli, tak
naprawdę nie ma nikogo bliskiego, do kogo mogłaby się zwrócić po bezinteresowną
pomoc. W czyich ramionach mogłaby odnaleźć ukojenie, kiedy blask urody i
młodości zblednie. Z kim mogłaby się zestarzeć i umrzeć z godnością. Jej przykład
ukazuje, że kurtyzany tak naprawdę nie mają nic, co liczyłoby się tak naprawdę
w życiu, a to, co posiadają, może im w każdym czasie zostać odebrane.
Jest to książka smutna i wzruszająca jednocześnie. Ukazuje
prawdziwą miłość, zrodzoną tam, gdzie nikt by jej nie szukał- w sercu
kurtyzany, która sprzedaje swoją miłość temu, kto potrafi odpowiednio za nią
zapłacić. Książka opisuje poświęcenie, do jakiego jest zdolna tylko kobieta,
która potrafi wycenić miłość, ponieważ robi to codziennie. Wreszcie książka
opowiada o tym, że wszystko ma swoją cenę i tylko w świecie kurtyzan nie ukrywa
się tej prawdy, na której można dobrze zarobić.
„Dama kameliowa” jest książką, która potrafi sterować
uczuciami. Kiedy poznaję Małgorzatę Gautier, słynną paryską kurtyzanę żyjącą w
XIX wieku, nie mogę ścierpieć jej charakteru. Wydaje mi się zimna, pusta,
głupiutka, kapryśna, niewychowana, niezdolna do szczerych uczuć. Kiedy nie jest
zainteresowana mężczyzną, daje mu to jasno do zrozumienia, jednocześnie nie
oddalając go od siebie, na wypadek, gdyby jego pieniądze kiedyś mogły się
przydać, co świadczy o jej wyrachowaniu. Gdy Armandnalega, aby Prudencja najpierw go
przedstawiła Małgorzacie, jak damie z wyższego towarzystwa, a nie od razu
przyprowadzała go do ich loży, jak należałoby postąpić z kobietą lekkich
obyczajów, dziwię się jego delikatności uczuć, widząc, jak impertynencko
przyjęła go w loży Małgorzata. Kręcę głowa z niedowierzaniem, że młody człowiek
znalazł w tej kobiecie nie tylko osobę godną uwagi, ale i godną wyszukanych
manier. Ale im dalej brnę w tę historię, im bliżej poznaję tę dziewczynę,
zaczynam zmieniać o niej zdanie. Nie potrafię jej już nienawidzić, a uczucie
lekceważenia zastępuje współczucie i poczucie żalu nad tymi duszami, które
zmuszone są przez życie do sprzedawania swoich ciał. Zaczynam dostrzegać
zagubioną jednostkę, która zdaje sobie doskonale sprawę ze skutków ubocznych
swojej profesji, która widzi gorzką prawdę tego z pozoru świetnego i łatwego
życia, które zawsze kończy się samotnością i poczuciem opuszczenia, więc kaprysami
chce zagłuszyć poczucie samotności. Ta jednostka wie, że jest warta tylko tyle,
ile ktoś jest w stanie za nią zapłacić. Zdaje sobie sprawę, że znajdą się tacy,
którzy zapłacą za nią wiele, dopóki jest zdrowa, ładna, młoda i uśmiechnięta.
Wie, że kiedyś to się skończy i zostanie sama, jak wszystkie kurtyzany. Wie, że
potrafi zrujnować człowieka swoimi kaprysami, a mimo to nie cofa się przed
niczym, bo chce korzystać ze swojej młodości, póki ona trwa. A jednak dla
kochanka, któremu oddała serce, jest w stanie się poświęcić i to tak bardzo, że
potrafi dla niego zrezygnować z własnego szczęścia, za cenę odkupienia
grzechów, które okupuje kolejnym.
Przy końcu książki odnajduję siebie całkowicie odmienioną.
Nie ma już we mnie złości na Małgorzatę za jej kaprysy i początkowe
wyrachowanie. Za to zaczynam litować się nad tą zagubioną duszą, nad którą nikt
się nie zlitował, kiedy zachorowała i zmierzała wielkimi krokami ku śmierci.
Pochyliłam głowę nad tą opuszczoną istotą, której jedynym szczęściem w tym
młodym i zmarnowanym życiu była bezinteresowna miłość, którą musiała poświęcić
za cenę odkupienia duszy. Współczuję tej kobiecie, otoczonej jeszcze niedawno
tłumem wielbicieli, a teraz opuszczonej nawet przez miłość jej życia. I potrafię
docenić wagę jej poświęcenia, które wycisnęło z moich oczu łzy współczucia i skierowało
moje myśli ku zadumie nad tym życiem pełnym udawania i powierzchowności.
Świat, w którym żyje Małgorzata, jest światem nieprawdziwym.
Nic w nim nie jest takie, jakie się wydaje. Mężczyźni tak naprawdę nie kochają
kobiet, których miłość drogo opłacają, a jedynie wykupują sobie tymi pieniędzmi
miłość własną. Przyjaciółki kobiet lekkich obyczajów są tak naprawdę hienami,
które żyją na koszt koleżanek, którym lepiej się powodzi. Kurtyzany muszą
zrezygnować z własnego życia, ponieważ przyjmując pieniądze od mężczyzn,
zmuszane są tym samym do dziwnej lojalności, która wymaga stałego tłumaczenia
się z każdego kroku. W tym świecie prawdziwe uczucia nie mają prawa istnieć,
ponieważ zostaną zmiażdżone przez społeczeństwo z podwójną moralnością, które
te same rzeczy ocenia w różny sposób, zależnie od celu, jaki chce osiągnąć. Bo
jak powiedział ojciec Armanda Duvall, głównego bohatera, młody mężczyzna
powinien mieć kochankę, nawet nie ma w tym nic złego, aby za jej miłość płacił,
ale nigdy nie powinien kalać swego nazwiska, godząc się, aby kobieta lekkich
obyczajów go utrzymywała. A to dlatego, ponieważ świat nie jest w stanie
uwierzyć, że kobieta, która należy do tego, kto jest w stanie więcej zapłacić,
może mieć duszę i może prawdziwie i szczerze kochać.
I do tego grzesznego, sprzedajnego i udawanego świata nagle
dociera promień nadziei w osobie młodego Armanda Duvall, który dostrzega w
Małgorzacie Gautier coś szczególnego, wyróżniającego ją spośród innych kurtyzan.
I to właśnie jej oddaje serce, mimo iż nie stać go na to, aby zapewnić kochance
wystawne życie, do jakiego jest przyzwyczajona. A ona przyjęła ten dar,
ponieważ myślała, że wreszcie znalazła kochanka, o jakim marzyła, który będzie
ją kochał bezinteresownie, taką, jaka jest i nie będzie robił jej scen
zazdrości oraz nie będzie wypytywał o każdy jej krok. Ale nawet wtedy, kiedy
proponowała ten układ Armandowi, zachowywała się jak rozkapryszone dziecko,
mówiąc, że tylko wówczas będzie mogła go pokochać. Wydawało mi się wtedy, że
miłość Małgorzaty będzie albo udawana, albo narzucona sobie, bo czyż prawdziwa
miłość wybiera sobie obiekt z wyrachowaniem i żądaniami? A jednak z tego
dziwnego układu wykluło się prawdziwe uczucie, zdolne odmienić duszę
dziewczyny, która nie znała innego życia niż to, które sobie wybrała i w wieku
20 lat nie zaznała jeszcze szczęścia. A kiedy to szczęście znalazła, nie
potrafiła już i nie chciała wrócić do życia, z jakiego udało jej się wyrwać
dzięki miłości kochanka. Najbardziej zaś bała się konieczności powrotu do
tamtego życia, które chciała zostawić za sobą.
Niestety przeszłość upomina się o Małgorzatę szybciej, niż
ta sobie wyobrażała, rzucając cień na szczęście, jakie sobie wymarzyła wraz z
Armandem. Świat nie chce się zgodzić na tę miłość i stara się rozdzielić
kochanków. Pomaga mu w tym zazdrość drzemiąca w Armandzie, która każe mu
niszczyć jedyną osobę, na której mu zależało.
Świat, w jakim żyje Małgorzata Gautier, rządzi się swoimi
prawami, których niewinność nie potrafi zrozumieć. Kiedy Armand godzi się na
układ, zaproponowany mu przez piękna kurtyzanę, naprawdę wierzy, że uda mu się panować
nad zazdrością. Jednak ktoś, kto nie przywykł do sterowania swoimi uczuciami,
nie jest w stanie przewidzieć siły tych uczuć. Swoją niepohamowaną zazdrością
Armand wciąż boleśnie rani kobietę, którą kocha, nie potrafiąc przyjąć daru jej
szczerej miłości tak, jak należałoby ją przyjąć. Widząc to, przyjaciółka
Małgorzaty, Prudencja Duvernoy, daje młodemu kochankowi rady, które odsłaniają
nie tylko tajniki tego okrutnego świata, dla którego prawdziwe uczucia są tylko
przeszkodą w interesach, ale i ukazują samotność takich kobiet jak Małgorzata.
Słowa Prudencji pokazują, że wszystko jest na sprzedaż, także przyjaźń, a przyszłość
kobiet lekkich obyczajów trwa tak długo, jak ich młodość i uroda. Smutne jest
to życie, które niszczy jakiekolwiek dobre odruchy w ludziach i skazuje na
zapomnienie wrażliwe dusze, takie jak Małgorzata.
Książka opowiada we wzruszający sposób o potędze miłości,
która góruje nad zazdrością i nienawiścią, która każe kochać pomimo ran,
zadawanych przez ukochaną osobę. Potędze, która potrafi poświęcić się dla dobra
ukochanej osoby, a także zmienić światopogląd zatwardziałego ojca. I mimo tego,
że może wtrącić w cierpienie, potrafi przynieść ukojenie zbłądzonej duszy i
pozwolić jej zakosztować szczęścia, o którym nie miała wcześniej pojęcia.
Polecam tę książkę wszystkim, którzy nie wiedzą, co to
miłość. Tam znajdą jej prawdziwy opis. I być może uronią choć jedną łzę nad
losem kobiety, która wiedziała, jak kochać, mimo iż życie nauczyło ją tylko
tego, jaką cenę można uzyskać za to uczucie.
Pierre Choderlos de Laclos, żołnierz i polityk, autor jednej
tylko książki. Tak mało o nim wiemy, tak niewiele jego własna epoka się nim
interesowała, a jednak jego książka stała się arcydziełem, o którym pamięć
przetrwała do dziś dzień, zapisując się na stałe w historii literatury jako klasyka
romansu historycznego. Jakby tego było mało, można tę książkę śmiało zaliczyć
do arcydzieła sztuki epistolarnej. Czasem się zastanawiam, jak to możliwe, aby ktoś,
kto nie napisał już nic godnego wspomnienia, ktoś, kto parał się sprawami
wojennymi, potrafił zaskoczyć świat swoim zbiorkiem listów, z których wyłania
się ciekawa analiza związków między kobietami i mężczyznami. Laclos musiał
widocznie być pod wpływem geniuszu, gdy pisał swoje listy, a geniusz ten
pozwolił mu przemawiać słowami kilku różnych osób, zza których wyłaniały się
tak różnorakie i ciekawe charaktery. Styl zaś listów, pisanych niby przez różne
postacie, jest tak różnorodny, że już od początku jestem zmuszona oddać hołd
temu autorowi.
Laclos pobawił się trochę czytelnikiem, najpierw udając
nakładcę, potem redaktora, starając się tymi wybiegami przekonać czytelników,
że zbiór listów, które złożyły się na historię dwojga zdeprawowanych ludzi z
wyższych sfer, był autentyczny i naprawdę wyszedł spod pióra jego bohaterów.
Jednak o celowości tego zabiegu może choćby świadczyć fakt niepewności autora
co do losów swojego dzieła. Laclos bowiem obawiał się, o czym wypowiadał się
słowami rzekomego redaktora, czy zbiorek listów spotka się z dobrym odbiorem i
nawet podpowiedział, jakim sferom może się nie spodobać to przedstawienie w
złym świetle moralności tamtejszych czasów. A któryż autor nie obawia się, że
jego książka może się nie spodobać? Myślę, że każdy pisarz, zwłaszcza przy
pisaniu swojej pierwszej książki, drży o jej powodzenie. Zatem mimo bardzo
dużej zręczności w kreowaniu rzeczywistości i kierowaniu moimi myślami i sądami
przez autora, nie dałam się zwieść i oparłam się pokusie uznania, aby listy te
pisały prawdziwe osoby. Zgodziłam się zatem ze słowami rzekomego nakładcy, podważającego sąd, aby zbiorek istniał
naprawdę, że jest on zwykłym wymysłem pisarza, ponieważ wyczułam, że słowa
zawarte w przedmowie nakładcy tak naprawdę mają na celu zmylenie czytelnika, przekonując
go, że nakładca istniał faktycznie, a tak naprawdę za postacią nakładcy krył
się sam autor. Zatem jak widać nie można tu dowierzać słowom autora w zakresie
prawdziwości przedstawionych przez niego
faktów.
Co do przyszłości samej książki, obecnie, wiedząc, jakie
losy spotkała owa książka, można powiedzieć, że Laclos doznał jakiegoś
jasnowidzenia, ponieważ przewidział dokładnie tę przyszłość. Było dokładnie
tak, jak pisał. Mimo iż książka spotkała się z dużym zainteresowaniem, mimo iż
była na językach ludzkich i rozprawiano o niej w różnych kręgach społecznych, dostała
się jednocześnie pod pręgierz krytyki. Ówczesnemu społeczeństwu nie do końca
spodobało się takie przedstawienie moralności tamtego świata wyższych sfer,
jakiego dopuścił się Laclos. I mimo iż wyzwalała niezdrową ciekawość, książka
musiała się również oprzeć głosom krytyki. A skoro, ponad 200 lat później, dzieło
Laclosa wciąż zajmuje poczesne miejsce na półkach bibliotecznych, można śmiało
stwierdzić, że jej opór przeciw krytyce udał się znakomicie.
Cieszę się z tego bardzo, ponieważ stracilibyśmy naprawdę
dobrą książkę, gdyby stało się inaczej. Co więcej, wydarzenia w niej
przedstawione można bez problemu przenieść do czasów współczesnych. Wprawdzie
sztuka uwodzenia tamtych czasów imała się innych środki do osiągnięcia
starannie zaplanowanych celów, niż w czasach dzisiejszych, to jednak celowe
działania kobiet i mężczyzn, mających na celu rozkochanie i zgubienie drugiej
osoby, nadal istnieją. Kiedy czytałam listy wicehrabiego Valmonta, nie raz
cierpłam ze zgrozy, myśląc o tym, że pomiędzy nami pełno jest takich nieczułych
mężczyzn, którzy rozkochiwanie kobiet uznali za najlepszą rozrywkę. Brak
sumienia, widoczny u Markizy de Merteuil, przyprawiał mnie o gniew, zwłaszcza
gdy dla zabawy postanowiła zawrócić w głowie młodemu kawalerowi Dancenemu i w
ten sposób odebrać młodego mężczyznę ubóstwianej przez niego Cesi. I takie
drapieżne kobiety istnieją dzisiaj, kobiety, które nie zważają na nic, byle
tylko dopiąć swego celu i udowodnić sobie i światu, że nie ma na tej ziemi
mężczyzny, potrafiącego się jej oprzeć, gdy ta zechce go zdobyć. Zaś sposób, w
jaki Danceny szybciutko i chętnie zmienił obiekt swoich myśli i swej gorącej
miłości, przyprawił mnie o drżenie i pewność, że żaden mężczyzna, współczesny
czy z dawnych czasów, nie jest wart miłości kobiety, bo przy najlżejszej okazji
pobiegnie w ramiona innej.
Gdy patrzę na Cesię, tak zakochaną w Dancenym, widzę istotę
słabą, naiwną, a jednocześnie chętną do eksperymentów. Bo czy można być aż tak
naiwnym, nie widząc, że kochając jednego mężczyznę, a sypiając z innym,
dopuszcza się zdrady? Czytając listy Cesi miałam nieodparte wrażenie, że takie
naiwne istotki chowają się w każdej kobiecie i w każdym mężczyźnie, wychodząc
na jaw, gdy trzeba oszukać samego siebie, aby nie mieć wyrzutów sumienia, gdy
czuje się, że robi się coś złego. Śmiać mi się chciało w duchu, kiedy Cesia,
mając ogromną ochotę odpisać na pierwszy list zakochanego Dancenego, a wiedząc
jednocześnie, że matka przeznaczyła ją, wzorem tamtych czasów, jako żonę innemu
mężczyźnie, wmawiała sobie, że przecież takie odpisanie to nic złego. Nawet
jeśli wychowywało się w klasztorze i mało się o świecie wiedziało, każdy
człowiek doskonale wie, kiedy jego myśli i czynności wykraczają poza granice
dobra i niewinności. Mimo to bardzo łatwo sięgnąć do tej naiwnej istoty w razie
potrzeby, która zawsze pomoże i szepnie: „to przecież nic złego… nie będzie
konsekwencji”. Przykład Cesi pokazuje jednak
bardzo wyraźnie, że żadna z rzeczy, których się dopuścimy, nie przechodzi bez
echa konsekwencji. A jednak każdy z nas natychmiast szuka w sobie tej naiwnej
istoty, która nic nie wie o świecie, gdy chcemy złamać swoje własne zasady lub
zasady panujące na świecie.
Ale wróćmy do początku. Mamy tu pięć głównych postaci. Dwie
są dominujące i one właśnie kierują wszystkimi wydarzeniami. Są to wicehrabia
Valmont i Markiza de Merteuil. Pierwszy jest przystojny, pełen męskiego,
zdradliwego wdzięku. Jak pisze Pani Volanges, matka Cesi, mimo swojej kiepskiej
opinii, jest wciąż przyjmowany w dobrych domach, bo choć nikt go nie szanuje,
każdy się go boi. Valmont pochodzi z dobrej rodziny, jednak to wszystko, co
można o nim powiedzieć pozytywnego. A to dlatego, ponieważ już jako młody
chłopak obrał sobie za cel rozkochiwanie kobiet, porzucanie ich i rozgłaszanie
wśród towarzystwa wszystkich swoich romansów, dla pogłębienia upadku owych
kobiet oraz dla osiągnięcia sławy łamacza serc. A swoją sztukę uwodzenia
doprowadził do takiej perfekcji, iż faktycznie nie oparła mu się jeszcze żadna
kobieta, po którą wyciągnął rękę. Zawsze zaś obiera sobie za cel trudne
kobiety, aby tym większy rozgłos zyskać. Lubi panować nad wydarzeniami, a jego
urok jest tak zgubny, że nawet ze złą sławą podrywacza, krążącą o nim w całym
Paryżu i okolicach, jest on w stanie oszukiwać wciąż nowe kobiety, które
omamione jego słowami, zaczynają wierzyć, że zła sława to tylko plotki ludzi,
którzy mu źle życzą, lub że to właśnie dla nich Valmont postanowił zrezygnować
ze swojego występnego życia. Valmont dzielnie broni swego terenu i gdy na
ulicach Paryża pojawia się nowy pogromca niewieścich serc. Prévan,
Valmont czym prędzej posyła list do swojej przyjaciółki, Markizy de Merteuil,
niby po to, aby ją ostrzec przed zakusami Prévana, a faktycznie chcąc u
niej uzyskać pomoc w neutralizacji zagrożenia.
Drugą czarną postacią w tej książce jest markiza de Merteuil. Jest mistrzynią w
uwodzeniu mężczyzn i ukrywaniu swojego prawdziwego, zepsutego oblicza przed
światem. Już jako młoda dziewczyna zaczęła ćwiczyć się w uwodzeniu i panowaniu
nad swoją mimiką. Szybko wyszła za mąż i jeszcze szybciej straciła męża. Mimo
wielu zakus, nigdy nie wyszła ponownie za mąż, dając tym samym świadectwo fałszywej
cnoty, które jeszcze podsyca, otaczając się starymi dewotkami, które zawsze
chętnie pospieszą jej z odsieczą, gdy ktoś zapragnie szepnąć bodaj złe słówko o
niej, wierząc bezmyślnie w czystość duszy markizy, dzięki jej własnym zabiegom.
Widuje się ją tylko w dobrym towarzystwie, a swoją przyjaźń, a raczej prawdziwy
charakter przyjaźni z Valmontem, utrzymuje w ścisłej tajemnicy. Tak naprawdę
autor nigdy do końca nie wyjaśnił, jaka przeszłość kryje się w związku Valmonta
i markizy, wiadomo jedynie, że kiedyś byli parą i rozstali się z niewiadomych
przyczyn. Pewien list markizy daje pole do wyobraźni i spekulacji. Pisze ona w tym liście do wicehrabiego jedno przypadkowe,
wyrwane z kontekstu zdanie, które wyrwało się spod kontroli markizy. Mówi, że
kiedyś, gdy byli razem, była naprawdę szczęśliwa. Przez moment zastanawiałam się
nad tym, czy to możliwe, aby markiza była kiedyś zakochana, tak prawdziwie i
jedyny raz w życiu (męża nie kochała, był on dla niej jedynie polem pierwszych
doświadczeń w zakresie analizy stosunków męsko-damskich i późniejszą tarczą
ochronną przed występkami przeciwko cnocie) i że rozstała się z Valmontem, gdyż
zobaczyła, że nie jest w stanie go utrzymać przy sobie, że ten wciąż, będąc z
nią, zdradzał ją z innymi kobietami i oszukiwał. A kto wie, może fakty były
zgoła inne? Może markizie te kajdany
miłości w końcu zaciążyły i tylko dlatego zerwała ten związek, aby poczuć pełną
swobodę? Z innej strony, znając fałszywy charakter i znamiona celowości w
każdym ruchu markizy, można przypuszczać również to, że napisała tak tylko
dlatego, aby złudną obietnicą ponowienia związku odciągnąć Valmonta od
ukochanej prezydentowej de Tourvel.
Dość szybko z listów można wywnioskować, że markiza jest
jeszcze bardziej przebiegła w swych sztuczkach niż Valmont. Można to
wywnioskować choćby z łatwości, z jaką zdobyła serce Dancenego i ośmieszyła Prévana,
który miał zakusy, aby zgubić markizę. A także z tego, że Valmont od samego
początku grał dokładnie tak, jak ona mu zagrała, nie wiedząc nawet o tym, że
ona kieruje jego działaniami, że wodzi go jak na smyczy, używając go tak, jak
sobie zaplanowała. Markiza jest z tych kobiet, które nie kochają, a jedynie
dostarczają sobie rozrywki biorąc sobie tych mężczyzn, na jakich mają ochotę,
jednocześnie w oczach świata pozostając wzorem cnót i dobrego prowadzenia. Nie
cofa się nawet przed wykorzystywaniem swoich przyjaciół do własnych celów.
Świadczy to jedynie o tym, że markiza czyni przyjaźnie jedynie w jednym celu-
aby je potem wykorzystywać, a tak naprawdę z nikim nie czuje prawdziwej więzi.
Sama kiedyś napisała, że ma wrażenie, jakby tylko ona i Valmont byli coś warci na
tym świecie. Jednak tak naprawdę myślała prawdopodobnie wyłącznie o sobie,
ponieważ tak łatwo przyszło jej podjąć decyzję zniszczenia Valmonta, gdy ten
ośmielił się przeciwstawić jej pragnieniom i próbował nią kierować. A jak mu
napisała w gniewie, nie wyszła ponownie za mąż dlatego, aby nikt nie mógł jej
mówić, co ma robić. Gniew zaś Markizy był straszny i obfity w skutki dla
wszystkich, wokół których kręci się cała historia.
Do całości historii należy dodać dwoje młodych i
niedoświadczonych ludzi ze szczerymi intencjami, wierzącymi w swoje uczucie. Mowa
tu o Cecylii Volanges i kawalerze Danceny. Nie bardzo wiemy, skąd wziął się na
scenie młody Danceny, należy przypuszczać, że pochodził ze środowiska, w którym
obracała się markiza, bo też to ona pierwsza zauważyła, że Cesia zawróciła w
głowie kawalerowi. Przez chwilę myślałam, że Danceny jest kochankiem markizy,
bo na moment poznania postaci markiza trzymała w obwodzie jakiegoś kawalera,
którego używała do zabaw i którego z góry zamierzała porzucić, gdy ten jej się
znudzi. A że o Dancenym mówiła również „kawaler” i nie wymawiała imienia
swojego kochanka, przeto moja pomyłka jest wytłumaczalna. Jednak gdy na końcu
powieści markiza de Merteuil zechciała pobawić się Dancenym i jego młodym
sercem, dowiedziałam się wreszcie, że nie łączyły ich wcześniej poufne
stosunki, a stała mu się bliższa, gdy dała mu się poznać jako dobra
przyjaciółka jego kochanej, a już wówczas niewiernej, Cesi.
Jako, że Cecylia miała zostać wydana za mąż za hrabiego de Gercourt, a Danceny, mimo iż z dobrej rodziny,
nie posiadał majątku wystarczającego według pani de Volanges, by w ogóle
podnieść oczy na Cesię, która posiadała 60 tysięcy funtów rocznej renty,
związek dwojga młodych od początku był skazany na porażkę. Cecylia wychowywała
się pod czujnym okiem sióstr z klasztoru, zatem o życiu wiedziała tylko tyle,
co zostało jej przekazane. A że jej przyszły mąż uważał, że jedynie blondynka z
chłodnym temperamentem, z wychowaniem klasztornym, może zostać jego żoną,
przeto panna Volanges stała się pożądanym towarem w jego oczach. Narzeczeni nie
znali się wcale, ale to matce, pani de Volanges, nie przeszkadzało, aby
wierzyć, że taki ustawiony ślub będzie dla jej córki szczęśliwy. Nawet nie
przypuszczała, że obierając sobie za zięcia hrabiego Gercourta, tym samym
zadziera ze swoją przyjaciółką markizą de Merteuil. Nie mogła wszakże wiedzieć,
że markiza i hrabia romansowali niegdyś ze sobą i że związek ten zakończył
hrabia, ponieważ miał już na oku inną kobietę. Zatem markiza w akcie zemsty
postanowiła zadrwić sobie z jego zasad dotyczących małżeństwa i ofiarować mu w
prezencie małą ladacznicę. Udając więc wierną przyjaźń do pani de Volanges,
starała się zbliżyć i do Cecylii, aby zdobyć jej zaufanie i stać się jej
powiernicą. Tym samym zaś wiedzieć o każdym kroku małej. Pani Volanges,
nieświadoma zupełnie zepsucia swojej przyjaciółki i święcie wierząca w jej
dobre prowadzenie się, nawet nie podejrzewała, że za jej plecami szykuje się
spisek przeciw jej z trudem ułożonemu małżeństwu.
Cecylia początkowo domyśla się tylko, że matka sprowadza ją
z zakonu, ponieważ chce ją wydać za mąż i wcale się temu nie sprzeciwia. Była
to zasada utarta w tamtych czasach, co więcej Cecylia szanuje swoją matkę i jej
wybory, wiedząc, że ta wszystko robi dla jej szczęścia. Jednak gdy na scenę
wkracza młody Danceny i pomiędzy młodymi zaczyna nieśmiało kwitnąć miłość,
Cecylia zaczyna odczuwać przygotowane dla niej małżeństwo jako kajdany.
Początkowo broni się przed tym uczuciem, czując, że nie powinna przyjmować
względów innego mężczyzny niż jej przyszły narzeczony. Kiedy jednak markiza
wyczuwa, że Danceny i jego miłość może jej pomóc w zemście nad byłym
kochankiem, chętnie podjudza nie tylko chęci Cecylii, by oddała się tej
miłości, póki jeszcze może, ponieważ po ślubie wolno będzie jej kochać tylko
męża, ale i opowiadała o hrabim same złe rzeczy, by zniechęcić małą do
wierności i stałości.
Początkowo markiza obmyśla sobie, że zadanie zdeprawowania
Cesi powierzy wicehrabiemu de Valmont, jednak kiedy ten odmawia, całkowicie
pochłonięty zdobywaniem nowego łupu w osobie świątobliwej prezydentowej de
Tourvel, markiza chwyta się sposobności, jaka się jej nawija. Udaje jej się
jedynie namówić Valmonta, by zaprzyjaźnił się z Dancenym i zaczął od niego
wyciągać informacje o postępach w zalotach. A kiedy młody Danceny zbyt wolno i
ze zbytnim szacunkiem do Cesi podchodzi do zalotów, markiza podpowiada pani
Volanges, że jej córka i Danceny najprawdopodobniej są w sobie zakochani, aby
sprawić kawalerowi nieco trudności i tym samym przyspieszyć bieg spraw. Kiedy
matka dowiaduje się prawdy, zabrania Dancenemu pokazywać się u boku Cesi, a ją
samą wywozi na wieś. I to dokładnie do tego samego domu, w którym Valmont
rozkochiwał w sobie prezydentową de Tourvel. Będąc więc pod ręką i pragnąć
rozrywek, Valmont postanawia podjąć się odrzuconego wcześniej zadania
zdeprawowania Cecylii Volanges, umilając sobie tym mozolne wydeptywanie ścieżki
do serca cnotliwej prezydentowej. I choć markiza doszukiwała się w Valmoncie
prawdziwej miłości do prezydentowej, to jednak trudno mówić o takiej miłości u
człowieka, który pisze list do ukochanej prezydentowej na plecach ladacznicy, z
którą spędza czas, a także umilając sobie czas przy boku Cesi, nauczając ją
jednocześnie tajników miłości fizycznej. A jego wpływ na nawiną młodą kobietkę
był tak wielki, że udało się Valmontowi uzyskać u zagubionej dziewczyny więcej,
niż mężczyzna może prosić ladacznicę.
Ostatnią, bardzo ważną postacią, jest prezydentowe de Tourvel.
Zamężna i oddana swojemu mężowi, początkowo widzi w Valmoncie jedynie człowieka
zagubionego, który chce odpokutować swoje winy. Nie zdając sobie zupełnie
sprawy, że jest obiektem łowów, pozwala sobie na pozostawanie w jego
towarzystwie, jako że jest to siostrzeniec pani de Rosemonde, u której bawi
prezydentowa. Dodatkowo kobieta wierzy w siłę swej cnoty i w to, że potrafiłaby
się oprzeć nawet Valmontowi, słynącemu ze swojego uroku. Gdy ten wyjawia jej
wreszcie swoje uczucie, początkowo kobieta faktycznie dobrze się broni. Jednak z czasem
twierdza zaczyna kruszeć pod wpływem ciągle ponawianych ataków, aż wreszcie
prezydentowa, nie widząc kiedy, daje się złapać w sidła. Jakkolwiek już
zakochana, wciąż walczy z tym uczuciem, ponieważ upadek cnoty jest dla niej
niewyobrażalnym nieszczęściem. Nakazuje Valmontowi wyjechać z domu ciotki, gdyż
tylko tak wydaje jej się, że może zwalczyć nie chciane uczucie. Mimo to godzi
się na listy od Valmonta, w których ponawiane są ataki na jej cnotę. Gdy
Valmont ponownie zjawia się w domu ciotki, zostaje mu już tylko kilka szańców
do zdobycia, aby wreszcie zdobyć samą twierdzę. Nie przeszkadza mu to w tym
samym czasie wykonywać rozkazy markizy i tworzyć z Cesi ladacznicę pierwszej
klasy.
Prezydentowa nie zdaje sobie sprawy, że stała się nie tylko
ofiarą uwodzenia, ale i ofiarą okrutnego zakładu pomiędzy Valmontem i markizą,
a nagrodą w tym zakładzie jest ponowne oddanie się markizy wicehrabiemu.
Wicehrabia wciąż w swoich listach do przyjaciółki markizy przypomina jej o obiecanej
mu nagrodzie i wyznaje jej raz po raz miłość i przywiązanie.
W pewnym momencie drogi i cele jednogłośnych dotychczas
markizy i wicehrabiego de Valmont zaczynają się rozchodzić, a drobne sprzeczki
o Dancenego i prezydentową rozpoczynają prawdziwą wojnę, w której nie ma być
żadnych zwycięzców, a jedynie liczne ofiary.
Bardzo wciągająca książka, z różnorodnymi bohaterami i żywą
akcją, podczas której możemy podziwiać zwłaszcza kunszt markizy de Merteuil w
sztuce uwodzenia. Już od pierwszego jej listu ukazany jest jej podły charakter,
a także władza nad wicehrabią de Valmont. Przyzwyczajona, aby mężczyźni robili
to, czego ona chce, nie znosi żadnego sprzeciwu, godna pomścić się srodze za
każdą zniewagę. Kiedy więc widzi, że jakaś inna kobieta zawładnęła sercem
Valmonta, którego zawsze uważała za swojego, postanawia jej go odebrać i ukarać
ją dotkliwie za takie zuchwalstwo.
Książka inna niż wszystkie, tylko zyskuje przez to, że jest
napisana w formie listów. Już czytając pierwsze, tak różniące się od siebie
listy, musimy mimowolnie oddać hołd kunsztowi pisarza, potrafiącego przez własne
słowa i czyny bohaterów, odmalować ich tak doskonale, jakby żyli oni naprawdę.
Ich charaktery są tak żywo przedstawione, że już od samego początku lektury
dajemy się wciągnąć w tę historię, a później pozwalamy w naszych sercach
zagnieździć się uczuciom sympatii, obrzydzenia, gniewu, przyporządkowanych do
poszczególnych bohaterów czy zdziwienia nad naiwnością niektórych z nich. Autor
potrafi nam w tej kwestii zasiać wątpliwości, czy faktycznie jest to naiwność,
czy też próby oszukania samych siebie, aby pod pozorem naiwności, oddawać się
żywo pragnieniom. Bo czy prezydentowa de Tourvel, kobieta cnotliwa i bogobojna,
mężatka od dwóch lat, szczęśliwa w swoim związku, naprawdę byłaby tak naiwna,
aby myśleć, że przebywanie z człowiekiem, za którym ciągnie się zła sława
uwodziciela, jest przedsięwzięciem bezpiecznym? Nawet jeśli wierzyła
początkowo, że Valmont nie ma wobec niej żadnych planów, to czyż kiedy
powiedział jej o swoim uczuciu do niej, czy nie powinna zaprzestać z nim
jakichkolwiek rozmów? Czy gdyby naprawdę jej zależało na tym, aby oddalić
Valmonta od siebie, czy nie potrafiłaby się lepiej bronić, aby zatrzymać jad
sączonych jej do ucha czułych słówek? Czy, gdy wreszcie udało jej się nakłonić
Valmonta do chwilowej ewakuacji, powinna to robić za cenę zgody na przyjmowanie
od niego listów? Czy jest jakaś różnica między słowami miłości, wypowiadanymi
ustami, a tymi, które zakochany umysł dyktuje dłoniom? Już po pierwszym liście
z zaklęciami wiecznej miłości, prezydentowa powinna raz na zawsze ukrócić ten
niebezpieczny proceder, przez nieodpowiadanie na list. A tymczasem ona dała się
z łatwością wciągnąć w wymianę listów, a jej jedyna obrona polegała na tym, że
zabraniała pisać Valmontowi o uczuciach, czego on bynajmniej nie posłuchał.
Naiwnie brzmią słowa prezydentowej, wypowiedziane prawdopodobnie przez setki kobiet,
a mające na celu przekonanie samej siebie, że świat nie zna prawdziwego oblicza
kochanka, że tylko ona jedna naprawdę go zna, a w związku z tym tylko ona jedna
może właściwie ocenić siłę jego uczucia. Ileż z nas było tak zaślepionych
miłością, że nie słuchało przyjaciół? Ileż z nas wykazało się taką dozą
naiwności?
Podwójna moralność bardzo widoczna była w poczynaniach Cesi
i Dancenego. Najpierw oboje przekonywali siebie nawzajem i samych siebie, że
wymiana listów to nic złego, potem, że to uczucie, zrodzone w tajemnicy przed
matką dziewczyny, nie jest pogwałceniem zaufania danego im przez panią de Volanges.
Potem, gdy zamiast Dancenego, do pokoju Cesi wszedł wicehrabia de Valmont i jął
zdobywać słabo broniącą się twierdzę, czy dziewczyna sama nie powinna wiedzieć,
że pozwalanie mu na to jest podwójną zdradą? Nie tylko matki, ale i hołubionego
uczucia do młodego kawalera? Czy to tylko naiwność popychała ją do tego? Sama
później pisała swojej przyjaciółce markizie, że było jej całkiem przyjemnie i
pisząc do niej z prośbą o poradę, jakby instynktownie wiedziała, że u niej
uzyska pozwolenie. A kiedy tylko markiza jej odpisała, że oddanie się
kochankowi będzie z pożytkiem nie tylko dla przyszłego męża, ale i dla
Dancenego, czyż nawet największa naiwność mogłaby nie zauważyć tego zakłamania?
Czyż oddawanie się uciechom miłosnym z jednym mężczyzną, nie stało w
sprzeczności z miłością do drugiego, któremu się wcześniej odmawiało choćby
całusa?
Również Danceny wykazał się sporą dawką podwójnej
moralności, kiedy obrał sobie za powierniczkę swych tajemnic markizę. Wiedziony
przez doświadczoną kusicielkę, szybko zapomniał o lojalności wobec Cesi i
przerzucił swoje uczucia na markizę. W swoim pierwszym liście, w którym zaczął
przejawiać skłonności ku markizie, w pewnym momencie się opamiętał i napisał,
żeby nie mówić Cesi o tym zbłądzeniu myśli, w którym wychwalał nieco za bardzo
markizę, podczas gdy miał pisać o swojej miłości do Cecylii. A gdy wreszcie nie
mógł już zapanować nad swoimi uczuciami, wręcz zachęcał markizę do oddania się
zakazanemu uczuciu miłości do niego, gdy ta udawała, że się przed tym wzbrania.
A kiedy wreszcie Cesia zgodziła się przyjąć kawalera w swym pokoju, Danceny przypomniał
sobie natychmiast o swojej pierwszej miłości i uznał, że tylko pomylił powab
przyjaźni, pomieszany z pożądaniem, z miłością. Do tego był tak naiwny, że
spodziewał się, iż markiza go zrozumie i nawet pochwali jego odwrót. Jednak szczytem
podwójnej moralności wykazał się, gdy dowiedział się o niewierności Cesi. Mimo
iż sam był niewierny swojej lubej, zupełnie o tym zapomniał i natychmiast odwrócił
się od niewiernej kochanki, której nie mógł już dłużej kochać. Cóż to za
wspaniałe dzieło, ten ludzki mózg! Tak łatwo mu zapominać w potrzebie i przekręcając
fakty, przedstawiać je zgodnie z aktualnym zachceniem!
Również historia Prévana demaskuje podwójną moralność nie
tylko mężczyzny, ale i skłonnego do wybaczania społeczeństwa. Bo czyż godzi się
najpierw potępiać człowieka za to, że nastawał na cnotę kobiety, a potem szybko
mu przebaczać, gdy wychodzi na jaw, że ta kobieta sama go do tego skusiła? Czy
to wystarczający powód, aby przebaczyć zachowanie niegodne dżentelmena? A czy
sam Prévan
nie okazał w tym względzie daleko idącej elastyczności? Sam gotów uwieść
kobietę tylko dlatego, aby zasłynąć jako wprawny podrywacz, potrafiący uwieść
nawet najbardziej szanujące się kobiety, cierpi, gdy sam staje się obiektem
manipulacji. Taką samą moralność wykazują mężowie trzech nierozłącznych kobiet,
które zostały w tym samym czasie uwiedzione przez Prévana. Szybko wybaczają
podrywaczowi, widząc w całym wydarzeniu okazję do wyrwania się z małżeńskich
więzów, które zaczynają ciążyć swoją stałością i płynącą z niej nudą. Jeśli to
ma być moralność tamtych czasów, nie można się dziwić, że markizie i
wicehrabiemu tak dobrze się wiodło i tak łatwo im było igrać z ludzkimi
uczuciami.
Uważam, że książka jest znakomita, choćby z tej okazji, że
pozwala na obserwację ludzkich zachowań. Wzbudza w czytelniku wiele uczuć.
Obraz demonicznej markizy de Merteuil, która mści się za najdrobniejszą zniewagę,
jest przedstawiony z wielkim kunsztem i zapada w pamięć. Z ciekawością
obserwuje się poczynania Valmonta, którego przekonanie o zwycięstwie w bitwie z
cnotą prezydentowej aż przeraża. Ale jednocześnie każe uważnie śledzić wymianę
listów między obojgiem, wzbudzając ciekawość, czy przekonanie wicehrabiego jest
słuszne. Zakończenie wprawdzie jest nieco nad wyrost wymyślone według mnie, ale
tak to już chyba jest z historycznymi romansami, że kobiety z rozpaczy robiły
różne głupie rzeczy.
Książka mówi o
niestałości uczuć i zabawie z tym uczuciem, zwanym sztuką uwodzenia. Zdaje mi
się, że na jej podstawie został nakręcony film pod tytułem „Szkoła uwodzenia.”
Podobna historia, przeniesiona w czasy współczesne, podobne zdarzenia
wywołujące lawinę ludzkiej tragedii, podobni bohaterowie. Książka zachwyca,
film wzbudza zainteresowanie. Obie pozycje serdecznie polecam, ku przestrodze ;)
Ciąg dalszy moich przygód rowerowych. Chcąc zaoszczędzić z
marnej wypłaty kilka groszy, narażam się na znacznie większe koszta. Nadeszła bowiem
ta podświadomie wyczekiwana chwila- konfrontacja ze strażą miejską. Wynik
starcia: 1:0 dla nich. Nie dostałam wprawdzie mandatu- tym razem- ale sytuacja
wzburzyła mnie na tyle, iż muszę się wypowiedzieć na temat nieludzkich
przepisów ustawy o ruchu drogowym.
Jechałam dzisiaj jak co rano do pracy na moim rowerze i
myślałam o tym, jak świetnie się jeździ tym środkiem lokomocji. Tyle widoków do
obejrzenia i to świeże, rześkie powietrze, które sprawia, że chce się żyć.
Jechałam oczywiście chodnikiem, z wytężoną na przechodniów uwagą i niedaleko
pracy spotkałam przemiłych panów ze straży miejskiej. Zostałam pouczona, że
muszę jeździć ulicą. Usłyszałam, że ruch rano jest niewielki (tylko dlaczego
pan strażnik nie pomyślał, że pewnie będę wracać do domu o innej godzinie, niż
porannej…) i że tylko w przypadku opadów deszczu i śniegu oraz mocnego wiatru
mam prawo jeździć chodnikiem. Na nic się zdało moje tłumaczenie, że nie znam
przepisów drogowych i boję się jeździć ulicą. Mam tak robić i koniec.
Od tamtego zdarzenia minęły już trzy godziny, a ja wciąż
biję się z myślami. No bo jak mam jeździć ulicą, kiedy tam jest tak
niebezpiecznie? Co to za argument, że rano jest mały ruch i wszystko w związku
z tym będzie dobrze? Ile razy oglądałam przez okna autobusu, kiedy jechałam
rano do pracy, porozbijane auta, czekające na przyjazd policji? Jak mam jechać
ulicą, kiedy mam do przejechania główne arterie miasta, zakorkowane codziennie
w godzinach mojego powrotu z pracy? Jak mam przejeżdżać przez trzy
niebezpieczne ronda, na których notuje się w moim mieście więcej kolizji niż na
innych odcinkach drogi? Wiecie co by ze mnie zostało w przypadku takiej
kolizji? Nic. Kawałek bezkształtnego mięsa, leżący na poboczu. I kilka
powyginanych rur, które kiedyś były rowerem. I na nic mi pocieszenie, że miałam
pierwszeństwo, jeśli już będę leżeć w kostnicy lub w grobie. A może będę miała
więcej szczęścia i jako warzywo sztucznie utrzymywane przy życiu, przeżyję
jeszcze kilkadziesiąt lat, stając się ciężarem dla rodziny i państwa, które będzie
musiało łożyć na moje świadczenia zdrowotne. A może będę tylko kaleka na całe
życie? A kto wie, przy moim szczęściu tylko mi rękę lub nogę połamie, lub
przekręci mój psujący się kręgosłup tak, że nie będę już pamiętać, jak to jest
żyć bez bólu…
Tak się narzeka na motocyklistów. Ze za szybko jadą, za
bardzo brawurowo. A kiedy dochodzi do wypadku, często śmiertelnego, z udziałem
motocyklisty i auta osobowego, to pierwsze, co ludziom do głowy przychodzi, to
myśl, że winny na pewno był motocyklista, bo jechał za szybko, lub niezgodnie z
przepisami. Ale ja z własnego doświadczenia wiem, jak wielu kierowców aut
osobowych jeździ niezgodnie z przepisami. A nawet jeśli ja będę jeździć powoli
i ostrożnie oraz będę przestrzegać przepisów, to nikt mi nie zagwarantuje, że
inni uczestnicy ruchu drogowego będą się zachowywać tak samo.
Artykuł 4 ustawy o przepisach ruchu drogowego mówi: ”
Uczestnik ruchu i inna osoba znajdująca się na drodze mają prawo liczyć, że
inni uczestnicy tego ruchu przestrzegają przepisów ruchu drogowego, chyba że
okoliczności wskazują na możliwość odmiennego ich zachowania.” Ja z kolei widzę
wokół siebie same dowody, wskazujące na odmienne zachowanie współuczestników
tego ruchu. Jak więc mam jeździć ulicą razem z innymi, nieszanującymi przepisów
uczestnikami ruchu drogowego, kiedy to ja ucierpię w razie kolizji? Już kiedyś
pisałam o tym, że rowerzyści przeszkadzają zirytowanym, zdenerwowanym z powodu
zakorkowanych ulic, kierowcom aut i autobusów. Ja nie jestem na tyle odważna,
aby w tym natłoku aut opanować strach, kiedy wyprzedza mnie auto większe,
szybsze i cięższe ode mnie. A kiedy wyprzedza mnie autobus, modlę się o to,
żeby mnie nie zahaczył i nie wciągnął pod koła. Ile razy byłam świadkiem
wtargnięcia na pasy na zielonym świetle samochodu, którego kierowca zapędził
się i źle obliczył prędkość swojego auta? Jak to ma się do owego czwartego
artykułu? I przede wszystkim: jak mam z takim poczuciem nieufności i zagrożenia
wjeżdżać na ulicę bez żadnej ochrony? Bo kask na głowie i żółta kamizelka nie
są żadną ochroną przed bezmyślnością kierowców. Nie mogę odpowiadać za innych rowerzystów, tak jak jeden nieostrożny kierowca nie stanowi o pozostałych. Czy więc to, że jakiś rowerzysta potrącił kogoś na chodniku, sprawia, że wszyscy rowerzyści jeżdżący po chodniku są niebezpieczni? Jeśli patrzyć na sprawy przez taki pryzmat, powinno się zabronić jeździć autami, ponieważ są one niebezpieczne dla przechodniów. Rowerzysta ma więc jeździć jezdnią, ryzykując własnym życiem i stając się zawalidrogą. W przypadku rowerzystów zasada domniemanej niewinności, zawartej w artykule 4 ustawy o przepisach ruchu drogowego po prostu nie istnieje. A uważam, że powinno się nam pozwolić jeździć chodnikami, obwarować to pozwolenie odpowiednimi przepisami o dozwolonej prędkości, zachowaniu ostrożności i nakazie pierwszeństwa dla pieszych na chodniku. Po czym należałoby nam zaufać, że tych przepisów będziemy przestrzegać, dopóki nie udowodni się nam inaczej- wszystko zaś zgodnie z wyżej zacytowanym artykułem: "Uczestnik ruchu i inna osoba znajdująca się na drodze mają prawo liczyć, że inni uczestnicy tego ruchu przestrzegają przepisów ruchu drogowego..."
Jest w moim mieście taka ulica, którą jeżdżą wszyscy:
autobusy, samochody osobowe i ciężarowe. Jest to jedna z głównych i najczęściej
zakorkowanych ulic miasta. Prowadzi ona poza miasto, więc ruch na niej jest
niemożliwy. Nie ma wzdłuż niej chodników, więc zmuszona jestem jechać ulicą na
tym odcinku drogi. Przez to, że tak wiele kół tę drogę rozjeżdżało, powstały
tak wielkie koleiny, że nie da się jechać poboczem. Łatwo sobie wyobrazić, do
jakiej pasji może doprowadzić kierowców jeden rowerzysta, jadący w ślimaczym
tempie środkiem pasa, bo koleiny spychają go na ten środek. Nie trzeba też
dużej wyobraźni, aby domyślić się, jak kierowcy aut zachowują się w przypadku,
gdy widzą rowerzystę na swojej drodze i ogromny korek przed sobą. Każdy chce
jak najszybciej dojechać do celu, a kiedy na drodze jest przeszkoda, trzeba ją
wyminąć, nawet kosztem tej przeszkody. Kierowcy aut wymuszają pierwszeństwo, spychają z ulicy, bo rowerzyści za wolno jadą i przeszkadzają. Jak opowiadam moją przygodę znajomym z prawem jazdy, za każdym razem słyszę, że lepiej, jak rowerzyści jeżdżą chodnikami, bo są zwykłymi zawalidrogami. Niestety przepisy przepisami, trzeba je przestrzegać, nawet kosztem rozsądku...
Sieć dróg rowerowych nie istnieje. W moim mieście takie
wyznaczone trasy pojawiają się nagle i tak samo szybko znikają, prowadząc
prosto na chodnik lub na ulicę pod prąd. Najciekawszy jest pewien krótki
odcinek, który z jednej strony wyrasta nagle z chodnika, po którym nie wolno mi
się poruszać rowerem i kończy się nagle ogromnym krawężnikiem i żeby wjechać z
niego na ulicę, musiałabym pokonać spory krawężnik, pas ruchu po prąd i tory
tramwajowe. Ciekawe po co ktoś wytyczył tę trasę? Która ma zaledwie kilkanaście
metrów długości…
Zawsze mi się wydawało, że przepisy, które stanowi państwo,
mają służyć obywatelom. Dlatego stosuję się do nich. Nie przechodzę na
czerwonym świetle, ani w niedozwolonym miejscu, nie przebiegam przez ulicę, nie
wymuszam pierwszeństwa na przejściach dla pieszych, zsiadam z roweru i prowadzę go przez pasy. Robię wszystko, czego
władza ode mnie oczekuje. Stosuję się do wszystkich przepisów, tylko do tego
jednego nie mogę się dostosować, tego, który nakazuje mi jeździć rowerem ulicą,
ponieważ godzi on w moje poczucie bezpieczeństwa. A prawo powinno chronić
obywateli, a nie zmuszać ich do zachowań niebezpiecznych i zagrażających życiu
i zdrowiu. Nie potrafię dostosować się do nakazu jazdy rowerem po ulicy,
ponieważ boję się o moje życie.
Nie jeżdżę po chodnikach dlatego, że chcę świadomie łamać
prawo. Robię to dlatego, ponieważ jestem świadoma zagrożeń, panujących na
ulicy. Pisałam w poprzednim poście (link) o swoich obawach. Wiem, jak
niebezpiecznie zachowują się kierowcy na drodze, zwłaszcza kiedy są
zdenerwowani. A jak tu się nie denerwować, kiedy się człowiek rano spieszy do
pracy, a tu mu na drodze zawadza jadący powoli rowerzysta? Albo gdy są korki…
Dla mnie jest to niepojęte.
Strażnik miejski powiedział mi, że jeśli stać mnie na
mandaty, to mogę jeździć chodnikiem. Prawda jest taka, że nie stać mnie nawet
na nowe ubrania czy na bilet autobusowy, czasem nawet na jedzenie pod koniec
miesiąca nie mam już funduszy. Taki mandat w wysokości 50 zł byłby dla mnie
ciosem w samo serce. Jednak dla mnie droższe jest moje życie i wolę zapłacić
taki mandat, niż popełnić samobójstwo tylko dlatego, że ktoś wymyślił tak
nieludzkie i oddalone od rzeczywistości przepisy.
Nie znam nawet podstaw ruchu drogowego. Ale zamierzam się
ich nauczyć. Postanowiłam sobie tak i tak też zrobię. Ale nawet jak będę miała
je już w małym paluszku i tak nie będę jeździć ulicą. Chcę żyć, chcę być zdrowa
i nie chcę się świadomie narażać na niebezpieczeństwo. Mam jeszcze tyle lat do
przeżycia. Równie dobrze mogłabym się rzucić pod koła samochodu, a skutek byłby
taki sam, jak wówczas, gdybym wyjechała z moim rowerem na ulicę.
Być może spisywanie rowerzystów za jazdę chodnikiem jest
wynikiem zgłoszeń pieszych o niebezpiecznych zachowaniach rowerzystów. Ale nikt
nie mówi o tych niebezpiecznych zachowaniach, które są wynikiem brawurowych
zachowań pieszych. Piesi mają chyba najwięcej chęci do łamania przepisów
drogowych: wkraczają na ulicę na czerwonym świetle, przebiegają w
niedozwolonych miejscach- myślę, że straż miejska miałaby w swoich statystykach
więcej kolizji z udziałem: pieszy- samochód, niż z udziałem: pieszy-rowerzysta.
Gdybym chciała zgłaszać każde wtargnięcie pieszego na drogę rowerową w
nieoznakowanym miejscu, lub każde wymuszenie pierwszeństwa na mojej specjalnie
wyznaczonej trasie, musiałabym się co chwila zatrzymywać i mój czas jazdy
wydłużyłby się podwójnie. Ale nie robię tego, bo szkoda mi czasu i wiem, że
zawsze zahamuję na czas, bo mam oczy szeroko otwarte. Wystarczy, że piesi też
otworzą oczy i zaczną się zachowywać nieco bardziej odpowiedzialnie, a wszyscy
poczujemy się bardziej bezpiecznie- rowerzyści, piesi i kierowcy aut oraz autobusów
i tramwajów.
Gdy mój mąż dowiedział się o moim porannym zdarzeniu, udał
się do siedziby straży miejskiej po informacje. Potwierdził to, co ja sama
usłyszałam, mianowicie że mogę jeździć po chodniku w przypadku opadów i silnego
wiatru. Dodał także do tej listy jazdę z dzieckiem jako opiekunka. Ale moje
pytanie brzmi: czy życie dziecka jest więcej warte niż życie dorosłego? I skąd
się wziął ten przepis? Czyżby stąd, że wszyscy wiedzą, jak niebezpieczne są
ulice dla rowerzystów i stąd ta ochrona nieletnich? Tylko skąd się wzięły te
wyjątki? Czy wszyscy nie jesteśmy równi wobec prawa?
Przychodzi mi na myśl jeszcze artykuł trzeci wcześniej
wymienionej ustawy, który mówi, że : „Uczestnik ruchu i inna osoba znajdująca
się na drodze są obowiązani zachować ostrożność albo gdy ustawa tego wymaga –
szczególną ostrożność, unikać wszelkiego działania, które mogłoby
spowodować zagrożenie bezpieczeństwa lub porządku ruchu drogowego, ruch ten
utrudnić albo w związku z ruchem zakłócić spokój lub porządek publiczny
oraz narazić kogokolwiek na szkodę. Przez działanie rozumie się również
zaniechanie.” Jeśli ja wyjadę na ulicę rowerem, to nie tylko spowoduję
zagrożenie, ale i narażę siebie na szkodę. Najzwyczajniej w świecie zdecyduję
się popełnić samobójstwo w majestacie prawa. Bo tak nakazują przepisy. Ale czy
tak powinno być? W myśl tego artykułu unikam zdarzeń zagrażających nie tylko mnie, ale i innym uczestnikom ruchu drogowego, ze względu na nieznajomość przepisów, których zresztą ustawa ode mnie nie wymaga i po prostu nie wjeżdżam na tę jezdnię. I mam za to dostać mandat?
Apeluję więc do tych, od których zależy prawo, aby zmienili
niebezpieczne dla mnie przepisy na bardziej ludzkie, takie, które będą
uwzględniały moje bezpieczeństwo. Proszę o możliwość jazdy chodnikiem,
chociażby do 5 km/h. Proszę o nie zmuszanie mnie do jazdy po ulicy. Błagam o
nie odbieranie mi chleba przez mandaty, których nie jestem w stanie uniknąć w
mojej walce o własne życie. Jestem pewna, że przepisy ruchu drogowego da się
tak dostosować, aby były one bezpieczne dla wszystkich. Bo póki co zagrażają
one mojemu życiu, zdrowiu i mojemu budżetowi. Powrót do obowiązku posiadania
karty rowerowej i tak niczego nie zmieni, bo taka karta nie zapewni rowerzystom
bezpieczeństwa, tak jak nie daje go kamizelka odblaskowa i kask na głowę.
Stłuczki i kolizje się zdarzają, a wychodzi z niej zwycięsko ten, który jest
silniejszy. A to sprawia, że już na starcie jesteśmy na straconej pozycji.
Marzy mi się, aby wreszcie ktoś pomyślał o nas, o naszym bezpieczeństwie i
spojrzał na nas inteligentniejszym wzrokiem niż dotychczas i zamiast tworzyć
kolejne nakazy, wreszcie stworzył życiowe przepisy, których przestrzeganie
zapewni ochronę zdrowia i życia, a nie będzie je narażać.