Ostatnio moim głównym środkiem lokomocji jest rower. I teraz, kiedy jeżdżę dwa razy dziennie rowerem, aby dojechać do pracy, zaczynam dostrzegać, jakie trudne jest życie rowerzysty. I wcale nie mam tu na myśli ciągłej ucieczki przed deszczem, czy potrzeby przebierania spoconych ubrań, gdy już dotrze się na miejsce. Pomijam na razie także to, że mało jest na mieście porządnych stojaków na rowery, gdzie można przyczepić swój pojazd za ramę rowerową, a nie za koło (żeby się po powrocie nie zdziwić, że z naszego roweru zostało tylko koło i zapięcie zabezpieczające). Zapominam na chwilę o ciągłych obawach o swój środek lokomocji, który w ciągu kilku minut pracy złodziejskiej może niepostrzeżenie zmienić właściciela. To też są sprawy utrudniające poruszanie się rowerem. Ale największą moją udręką jest zupełnie inny obszar.
Chodzi mi mianowicie o powierzchnię do jeżdżenia. Prawda
jest taka, że wszystkim rowerzyści przeszkadzają. Przepisy drogowe zabraniają
poruszania się rowerem po chodniku, zobowiązując rowerzystów do jeżdżenia po
ulicy, lawirując i codziennie walcząc o życie wśród spieszących i nieuważnych
kierowców aut lub do szukania specjalnych dróg rowerowych, których w naszym
kraju jak na lekarstwo. Do rozpaczy doprowadza mnie to, że nasze drogi rowerowe
wyrastają znikąd i do nikąd prowadzą. W związku z tą niekompatybilnością
przepisów drogowych i rzeczywistości, rowerzyści narażani są na falę
nienawiści, lub łagodniej ujmując, złości.
Cudownie, że ktoś, kto tworzył przepisy drogowe, martwił się
o nasze bezpieczeństwo i stworzył specjalnie dla nas ten nakaz jeżdżenia po
wyznaczonych drogach rowerowych. Szkoda tylko, że nikt nie zastanowił się nad
tym, jak wygląda infrastruktura tychże dróg w naszym kraju. Ja gołym okiem wiem
to, co powinni wiedzieć i czemu powinny przeciwdziałać władze miast. Dróg
rowerowych jest za mało, są bezmyślnie stawiane, bez sieci połączeń między
jedną nicią a drugą i często prowadzą pod koła samochodów. Na mojej codziennej
trasie widnieje przynajmniej jedna taka ścieżka rowerowa. Pojawia się nagle,
dzieląc chodnik na dwa obszary i tak samo nagle znika, jak mara senna czy duch.
Wracając z pracy ulicą (próbując trzymać się nakazów kodeksu drogowego) mogę zjechać
z tejże ulicy (tu również trzymam się przepisów, zabraniających mi jeździć
ulicą, gdy tylko pojawi się droga dla rowerów) wprost na krawężnik,
oddzielający mnie od mojej pojawiającej się nagle ścieżki rowerowej (pod
warunkiem, że nie rozwalę sobie podczas tego manewru koła lub nie przewrócę się
pod koła pędzących samochodów), po czym mogę śmiało przydeptać na pedały, aby
wreszcie moją, stworzoną specjalnie dla mojej wygody i wygody przechodniów,
rowerową drogą pomknąć do domu… przez mniej więcej kilometr. Bo nagle droga rowerowa
się urywa i prowadzi prosto na chodnik, a przede mną wyrasta groźna tablica, że
dalej nie mogę już jechać. Co mi pozostaje, jeśli nadal chcę żyć w zgodzie z
przepisami drogowymi? Lawirować znowu między ludźmi lub zsiąść z roweru i
kolejne 3 kilometry przejść pieszo, prowadząc mój środek lokomocji koło siebie,
lub przejechać przez pas trawy oddzielający nagle zanikłą ścieżkę rowerową od
ulicy i zeskoczyć na rowerze, niczym jakiś kaskader, z krawężnika, starając się
nie wjechać w nadjeżdżający samochód, po czym ruszyć wraz ze sznurkiem aut,
przyczyniając się do własnej śmierci, lub powiększenia korka ulicznego.
W drugą stronę, na tym samym odcinku, jest jeszcze
ciekawiej. Jadę dokładnie tą samą trasą rowerową, ponieważ nie ma miejsca, aby
po obu stronach ulicy wytyczyć trasę dla rowerzystów, po czym, gdy nagle przed
moimi oczami wyrasta tablica zakazująca mi dalszego ruchu, mogę moimi właśnie
nabytymi umiejętnościami kaskadera zeskoczyć ładnie z krawężnika na ulicę,
idealnie pod prąd. Albo znowu wjechać między ludzi, podążających chodnikiem do
swoich obowiązków.
Dodam, że kompletnie nie znam się na przepisach drogowych,
nie wiem, kiedy mam pierwszeństwo, a kiedy powinnam kogoś przepuścić. A już na
samą myśl o pokonaniu jakiegokolwiek ronda w moim mieście, gdzie co rusz są
stłuczki, serce zamiera mi w piersiach. Jestem więc zmuszona jeździć
nieistniejącymi drogami rowerowymi lub, wbrew przepisom, chodnikami.
Ewentualnie mogę też całkowicie zrezygnować z jazdy rowerem, przyczyniając się
do narastania tłuszczu wokół moich organów wewnętrznych, upadku kondycji
fizycznej, pogłębiania krzywizn kręgosłupa od siedzącej pracy, powiększając
tłumy, oblegające autobusy, odbierając tym samym starszym i schorowanym osobom
możliwość swobodnego poruszania się komunikacją miejską, a nawet stając się
tysięczną osobą w kolejce po rehabilitację wymęczonych siedzeniem kończyn.
Wiecie co, wolę jednak codziennie narażać się na mandat za
jeżdżenie po chodnikach, a jednak mieć trochę ruchu w tym codziennym zgiełku.
Moim obecnym marzeniem jest, aby ktoś przy władzy wreszcie popukał się w głowę,
popatrzył na infrastrukturę dróg rowerowych i zbudował porządny plan, całą sieć
powiązań między takimi drogami, które nie znikają nagle, nie zmuszają do
nagłego włączania się do ruchu samochodowego i trzymają nas w bezpiecznej
odległości od przechodniów. Moim zaś pomniejszym marzeniem jest to, aby
budowniczy takich tras rowerowych pamiętali o naszych wrażliwych na wstrząsy
szprychach w kołach i darowali sobie stawianie wcale nie niskich krawężników,
oddzielających ulicę i przejście dla pieszych i rowerzystów. Zapewne ideą tego
bezsensownego rozwiązania jest zmuszenie rowerzysty do przyhamowania, zanim ten
wjedzie na ulicę. Ale prawda jest taka, że ten, kto pędzi na złamanie karku i
tak nie przyhamuje, tylko podniesie się na pedałach, żeby zminimalizować
wstrząsy, ryzykując przy okazji bezpieczeństwo własne i kierowcy nadjeżdżającego
w tym samym czasie auta. Reszta myślących użytkowników rowerów zatrzyma się,
lub zwolni przed wjazdem na ulicę z własnej ostrożności, nieważne, czy będzie
tam krawężnik, czy nie. Mnie denerwują te krawężniki, bo przez nie mam
skrzywione koło, mimo iż przy każdym takim zjeździe zwalniam do maksimum. Ale
te wszystkie mikrowstrząsy, którym ulega mój rower, po miesiącach użytkowania
muszą się odbić na kołach. A nikt mi za naprawę nie zapłaci.
W moim mieście jest jedna trasa marzeń, dla ludzi takich jak
ja: którzy chcą bezproblemowo dostać się z jednej, odległej części miasta, do
drugiej. Ta trasa wiedzie przez kilkanaście kilometrów i w 40 minut pozwala mi
ominąć cały ruch uliczny, wszystkie krawężniki, chodniki, przechodniów, kilka
osiedli i już jestem w drugiej części miasta. Kocham tę trasę, ponieważ nie
muszę na niej ryzykować własnego życia ani swojego spokoju sumienia. Bo czasem,
jadąc ostrożnie chodnikiem, widzę te złe, nierozumiejące spojrzenia, jakimi
jestem częstowana na swoich trasach. Kiedyś nawet trafiła mi się wiązka obelg
od pewnego staruszka za to, że ośmieliłam się jechać rowerem po polnej drodze w
parku, którą to drogą dziadek skrócił sobie swój spacer do domowych pieleszy.
Byłam tym niesprawiedliwym atakiem tak zaskoczona i zszokowana, że do dzisiaj,
jadąc chodnikiem, podświadomie wyczekuję jakiegoś ataku w moją stronę.
To prawda, że wielu rowerzystów, kiedy jadą, uważają się za
panów świata i pędzą jak szaleni, niemal z cyrkową zręcznością wymijając
wystraszonych przechodniów. Ale nie powinno się z tego powodu wrzucać
wszystkich do jednego wora. Kiedy ja jeżdżę chodnikiem, ponieważ zmusza mnie do
tego nieistniejąca infrastruktura ścieżek rowerowych i instynkt
samozachowawczy, ostrzegający mnie przed jazdą ulicą, wiem, że jestem tu
intruzem i tak też się czuję. Dlatego zwalniam, kiedy jadę koło przechodniów, a
kiedy przejeżdżam obok dziecka lub zwierzęcia, to równie dobrze mogłabym iść,
takim ślimaczym tempem się poruszam, pamiętając, że dzieci i zwierzęta mogą być
nieprzewidywalne. I pomimo tych wszystkich środków ostrożności, wciąż mijam te
niezadowolone spojrzenia i aż kulę się wewnętrznie na myśl o ataku. Obawiam się
też policjantów i straży miejskiej, modląc się w duchu, żeby zrozumieli moją
potrzebę poruszania się rowerem i obawę jeżdżenia jedną drogą z samochodami.
W starciu z samochodem rowerzysta ma naprawdę niewielkie
szanse. Niech nawet ma tę żółtą odblaskową kamizelkę, kask na głowie i oczy
dokoła głowy. I tak na szalonych kierowców nic nie poradzi, gdy ktoś będzie,
celowo lub przypadkowo, próbował zepchnąć go z drogi. Wiem, też wrzucam
wszystkich kierowców aut do jednego wora, ale nieraz już byłam zmuszona jechać
poboczem i byłam świadkiem różnych brawurowych zachowań na drodze, gdy trzeba
było mnie wyminąć, bo kierowcy się spieszyło i nie chciał czekać, aż samochód z
naprzeciwka przejedzie, dając mu wolną rękę do bezpiecznych manewrów. Mam tez
wrażenie, że kierowcy nie zdają sobie sprawy, jaki odrzut ma szybko mijający
samochód. Gdy taka fala szybkości uderzy w rowerzystę, może się to skończyć
tragicznie. Czasem, kiedy jadę z mężem naszym starym samochodem i ktoś nas
szybko mija, czuję że nasz samochód aż zarzuca od tego pędu drugiego samochodu.
Niby przepisy się zmieniły i rowerzysta jest teraz
pełnoprawnym uczestnikiem ruchu drogowego, ma więc prawo jechać środkiem pasa
na ulicy, to jednak każdy rowerzysta wie, że te przepisy są nierealne. Nawet
najszybszy rowerzysta przegrywa z możliwościami samochodu. Ludzie są z kolei z
natury niecierpliwi i kiedy jadą samochodem, chcą dojechać na miejsce szybko i
bez przeszkód. A jadący sobie środkiem pasa rowerzysta jest taką przeszkodą,
którą trzeba jak najszybciej i niekoniecznie bezpiecznie dla niego, ominąć.
Niedawno nawet miałam rozmowę z moją zmotoryzowaną kierowniczką, która
narzekała na jadących ulicą rowerzystów, spowalniających i tak już spowolniony
korkami ruch.
Nawet kontra-pasy, wydzielane dla rowerzystów, są solą w oku
kierowców. Taki pas rok temu wyznaczono wzdłuż głównej ulicy mojego miasta.
Kiedyś były tam parkingi, gdzie można było zostawić samochód i udać się do
jednego z licznych sklepów usytuowanych wzdłuż tej ulicy. Obecnie miejsce to
zostało zabrane kierowcom samochodów i oddane do użytku rowerzystom. Zgiełk z
powodu tego rozwiązania zrobił się niesamowity. Wszyscy (prócz nareszcie
uszczęśliwionych rowerzystów) byli niezadowoleni. Kierowcy, bo nie mają gdzie
swoich aut stawiać, sklepikarze, bo ruch im od razu maleje, kiedy nie ma
parkingów. Zatem władze podjęły decyzję, że kontra-pas będzie dla rowerzystów
dostępny tylko w okresie letnim. I znów rowerzyści przegrali z kretesem z
czyimiś interesami.
Ale chyba w tym przypadku nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ponieważ okazuje się, że kontra-pas jest właściwie ziemią niczyją, w związku z tym każdy zagarnia ją dla siebie. I w ten sposób staje się on prawdziwym zagrożeniem dla rowerzystów. W moim mieście taki kontra-pas idzie wzdłuż jednej z najbardziej ruchliwych ulic miasta. Jeden dość wąski pas ma pomieścić rowerzystów jadących w obie strony. A że jest usytuowany zaraz przy chodniku, znienacka wyskakują na niego piesi, przechodzący w niedozwolonych miejscach przez ulicę. Również kierowcy aut zapominają całkiem, że ten odcinek trasy przeznaczony jest dla rowerzystów, a nie dla mijających się aut. Ale nie tylko mijają się na nim auta, łamiąc przepisy drogowe i zagrażając rowerzystom. Wjeżdżają na niego bez ostrzeżenia auta, wyjeżdżające z przecinających główną drogę pomniejszych ulic. W ogóle przy tym nie zważając na kontra-pas i na jadących nim rowerzystów. Dzięki tej kompletnej ignorancji pewnego dnia mój kolega wylądował na przystanku, próbując wyminąć przeszkody w postaci przechodniów i aut, nagle wkraczających lub wjeżdżających na jezdnię.
Ale co się dziwić, że kierowcy nie szanują przestrzeni wydzielonej wzdłuż ulic, skoro nie szanują również dróg rowerowych przecinających ulice wraz z pasami dla pieszych. Kilkakrotnie byłam świadkiem, na tym samym odcinku, często zakorkowanym, jak kierowcy aut wjeżdżają na taką drogę rowerową, zatrzymując się przed pasami dla pieszych, ale kompletnie ignorując drogę rowerową, całkowicie zagradzając w ten sposób ruch dla rowerzystów, którzy muszą wówczas kluczyć między pieszymi lub czekać na kolejne światła i modlić się, aby znów jakiś nieodpowiedzialny kierowca nie wciskał się na siłę w rząd stojących w korku aut.
Ale chyba w tym przypadku nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ponieważ okazuje się, że kontra-pas jest właściwie ziemią niczyją, w związku z tym każdy zagarnia ją dla siebie. I w ten sposób staje się on prawdziwym zagrożeniem dla rowerzystów. W moim mieście taki kontra-pas idzie wzdłuż jednej z najbardziej ruchliwych ulic miasta. Jeden dość wąski pas ma pomieścić rowerzystów jadących w obie strony. A że jest usytuowany zaraz przy chodniku, znienacka wyskakują na niego piesi, przechodzący w niedozwolonych miejscach przez ulicę. Również kierowcy aut zapominają całkiem, że ten odcinek trasy przeznaczony jest dla rowerzystów, a nie dla mijających się aut. Ale nie tylko mijają się na nim auta, łamiąc przepisy drogowe i zagrażając rowerzystom. Wjeżdżają na niego bez ostrzeżenia auta, wyjeżdżające z przecinających główną drogę pomniejszych ulic. W ogóle przy tym nie zważając na kontra-pas i na jadących nim rowerzystów. Dzięki tej kompletnej ignorancji pewnego dnia mój kolega wylądował na przystanku, próbując wyminąć przeszkody w postaci przechodniów i aut, nagle wkraczających lub wjeżdżających na jezdnię.
Ale co się dziwić, że kierowcy nie szanują przestrzeni wydzielonej wzdłuż ulic, skoro nie szanują również dróg rowerowych przecinających ulice wraz z pasami dla pieszych. Kilkakrotnie byłam świadkiem, na tym samym odcinku, często zakorkowanym, jak kierowcy aut wjeżdżają na taką drogę rowerową, zatrzymując się przed pasami dla pieszych, ale kompletnie ignorując drogę rowerową, całkowicie zagradzając w ten sposób ruch dla rowerzystów, którzy muszą wówczas kluczyć między pieszymi lub czekać na kolejne światła i modlić się, aby znów jakiś nieodpowiedzialny kierowca nie wciskał się na siłę w rząd stojących w korku aut.
Nikt nas nie chce, nikt nas nie szanuje. Rowerzystów jest
coraz więcej, a możliwości ruchu tym środkiem lokomocji nie przybywa. Kierowcy
nas nie chcą, bo przeszkadzamy, piesi nas nienawidzą, bo ponoć narażamy ich na
niebezpieczeństwo. A co z rowerzystami, którzy nieraz napotykają na specjalnie
dla nich wyznaczonych trasach, pieszych, przechadzających się z minami panów wszechświata
z wózkami, z dziećmi, z psami i nawet całymi grupkami, udając lub nie
zauważając, że właśnie tarasują przejazd dla rowerów?
Niestety piesi zapominają, że trasa rowerowa jest jak ulica i nie jest to kolejny chodnik, utworzony dla ich wygody. Ludzie wiedzą, że po ulicy nie można sobie spacerować, ale jakby zapominali, że trasa rowerowa też jest ulicą, ale dla jednośladów. Często mijam takie „ślepe” przypadki, spacerujące sobie z głową w chmurach, zdziwieni, że nagle wyrasta przed nimi rowerzysta, cofając się tylko odrobinę, aby przepuścić tego jednego rowerowego natręta i pozostając na tej trasie, jakby to było ich niepisane prawo.
Często też ludzie, wychodzący np. z autobusu i przecinający na pasach trasę rowerową, nie idą po niej w wyznaczonych do tego miejscach, tylko idą sobie wzdłuż takiej drogi, ignorując to, że pasy się już dawno skończyły lub przechodząc na całej długości takiej trasy, jakby nie widząc pasów przejścia w jednym konkretnym miejscu. Gdyby poruszali się w taki sam sposób po ulicy, dostaliby mandat. Wiedzą o tym, dlatego nikt tak nie zachowuje się na ulicy. Nie robią tego także dla własnego bezpieczeństwa, bo nikt nie chce być rozjechany przez samochód. Ale trzeba pamiętać, że to samo może stać się na drodze rowerowej. Tam też można zostać potrąconym, wkraczając nagle w nieoznakowanym miejscu pod koła roweru.
Nie powinno się zapominać, że droga rowerowa jest równie niebezpieczna, co ulica pełna samochodów. A kiedy zwróci się uwagę takiemu zabłąkanemu przechodniowi, tak jak to przechodnie nie omieszkają robić na swojej przestrzeni chodnika, to od razu następuje obraza i wyzwiska. Kultura i troska o własne bezpieczeństwo powinna być zakodowana w genach lub uczona w szkołach, niestety czasem mam wrażenie, że już dawno zaniknęła, wraz z rozwojem cywilizacji.
Niebezpieczeństwo dla rowerzystów stanowią także ludzie spacerujący z pieskami wzdłuż tras rowerowych. Brak wyobraźni powoduje, że pozwalają swoim pupilom wędrować na rozciągliwych smyczach po całej szerokości chodnika, także tam, gdzie zaczyna się droga rowerowa. A niestety taka cienka, czarna smycz nie jest czymś, co łatwo zobaczyć, jadąc rowerem. W taki sposób znajomy kolegi wplątał się w smycz, ciągnąc zwierzaka za sobą. Nie trzeba chyba tłumaczyć, jak niebezpieczna była ta sytuacja, zarówno dla człowieka, jak i zwierzęcia.
Niestety piesi zapominają, że trasa rowerowa jest jak ulica i nie jest to kolejny chodnik, utworzony dla ich wygody. Ludzie wiedzą, że po ulicy nie można sobie spacerować, ale jakby zapominali, że trasa rowerowa też jest ulicą, ale dla jednośladów. Często mijam takie „ślepe” przypadki, spacerujące sobie z głową w chmurach, zdziwieni, że nagle wyrasta przed nimi rowerzysta, cofając się tylko odrobinę, aby przepuścić tego jednego rowerowego natręta i pozostając na tej trasie, jakby to było ich niepisane prawo.
Często też ludzie, wychodzący np. z autobusu i przecinający na pasach trasę rowerową, nie idą po niej w wyznaczonych do tego miejscach, tylko idą sobie wzdłuż takiej drogi, ignorując to, że pasy się już dawno skończyły lub przechodząc na całej długości takiej trasy, jakby nie widząc pasów przejścia w jednym konkretnym miejscu. Gdyby poruszali się w taki sam sposób po ulicy, dostaliby mandat. Wiedzą o tym, dlatego nikt tak nie zachowuje się na ulicy. Nie robią tego także dla własnego bezpieczeństwa, bo nikt nie chce być rozjechany przez samochód. Ale trzeba pamiętać, że to samo może stać się na drodze rowerowej. Tam też można zostać potrąconym, wkraczając nagle w nieoznakowanym miejscu pod koła roweru.
Nie powinno się zapominać, że droga rowerowa jest równie niebezpieczna, co ulica pełna samochodów. A kiedy zwróci się uwagę takiemu zabłąkanemu przechodniowi, tak jak to przechodnie nie omieszkają robić na swojej przestrzeni chodnika, to od razu następuje obraza i wyzwiska. Kultura i troska o własne bezpieczeństwo powinna być zakodowana w genach lub uczona w szkołach, niestety czasem mam wrażenie, że już dawno zaniknęła, wraz z rozwojem cywilizacji.
Niebezpieczeństwo dla rowerzystów stanowią także ludzie spacerujący z pieskami wzdłuż tras rowerowych. Brak wyobraźni powoduje, że pozwalają swoim pupilom wędrować na rozciągliwych smyczach po całej szerokości chodnika, także tam, gdzie zaczyna się droga rowerowa. A niestety taka cienka, czarna smycz nie jest czymś, co łatwo zobaczyć, jadąc rowerem. W taki sposób znajomy kolegi wplątał się w smycz, ciągnąc zwierzaka za sobą. Nie trzeba chyba tłumaczyć, jak niebezpieczna była ta sytuacja, zarówno dla człowieka, jak i zwierzęcia.
Brak zrozumienia kładzie się cieniem na moje codzienne
podróże rowerowe. A rower jest najlepszym środkiem lokomocji, jakie wymyślono.
Jest tani w eksploatacji, ekologiczny, tani do kupienia, jest mnóstwo serwisów rowerowych,
gdzie można za małe pieniądze naprawić uszkodzenia. Rower wspomaga zdrowie,
jest napędzany siłą własnych mięśni, więc żadne zwierzę nie cierpi dla
przyjemności rowerzysty, jest szybki, wszędzie można nim dojechać, a jazda nim
to czysta przyjemność. Gdyby nie brak tras rowerowych, ciągle czające się niebezpieczeństwo
utraty roweru na rzecz złodzieja i niewielka ilość miejsc, gdzie można
„zaparkować” rower, powiedziałabym, że rower to ideał. Ale na wszystko można
znaleźć rozwiązanie. Lecz by tego chcieć, najpierw trzeba zrozumieć problemy
rowerzystów, którym łatwo można zaradzić. Wystarczy tylko odrobina kultury,
chęci i zrozumienia. Życzę wszystkim rowerzystom, aby pozytywne dla nas zmiany
wreszcie się dokonały i byśmy bez problemu mogli jeździć naszym super środkiem
lokomocji bez miliona trosk na głowie.
P.S.2 Wczoraj byłam świadkiem, jak rowerzysta wjechał na ulicę drogą rowerową, a kierowca auta, który akurat przejeżdżał i musiał się zatrzymać, krzyknął przez okno, że pasy są dla pieszych. Piszę o tym, ponieważ zdenerwował mnie ten incydent. Jeśli ktoś nie zna się na przepisach, pozwalających przejechać przez ulicę na drodze rowerowej (na której nawiasem mówiąc nie ma pasów, tylko prowadzi przez jezdnię tuż obok pasów), to nie powinien się wymądrzać.
A oto przykład, w jakim poważaniu ma się drogi rowerowe w naszym pięknym kraju:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz