Beth Marston i jej partner David są
doskonałą parą, świetnie się rozumiejącą i dzielącą te same marzenia o sławie.
Oboje chcą być pisarzami i wierzą w doskonałą przyszłość, którą przygotował im
świat. Niestety życie nigdy nie jest takie, jakie sobie zaplanujemy. Beth zachodzi
w ciążę, spełniając swoje drugie marzenie, tak dla niej ważne. Dla niej i dla
Davida. Tak przynajmniej myślała, dopóki jej córeczka Ella nie przyszła na
świat. Wówczas jej wymarzony mężczyzna wybiera najłatwiejszą drogę- porzucenie
swojej rodziny dla wyższych celów i lepszej kobiety. Beth zostaje sama, bez
pieniędzy, bez pracy i z dwu i pół letnią małą osóbką, o którą musi zadbać.
Pozostaje jej porzucić marzenia, zrezygnować z własnych ambicji i walczyć
przeciwko życiu, które tak bardzo ją zawiodło.
Beth poświęca wszystko dla wychowania
Elli i decyduje się na pracę tymczasową, polegającą na sprzątaniu domów. Cały
czas tłumaczy sobie, że nie ma w tym nic poniżającego, ale mimo wszystko nie
potrafi zdobyć się na szczerość przed poznanym w barze Martinem i udaje przed
nim kogoś innego. Może to wpływ rodzeństwa, które każde rodzinne spotkanie
wykorzystuje na zamęczanie jej pytaniami o pracę? Dziewczyna zmuszona jest odłożyć
własne ambicje na później, na moment, gdy Ella pójdzie do szkoły. Walcząc o
przetrwanie i utrzymanie się nad powierzchnią wody wciąż odkłada decyzję o
szukaniu „prawdziwej” pracy, jak to określa jej matka, bo zawsze można to
zrobić później, bo nie będzie pieniędzy na opiekunkę dla Elli, bo nie będzie z
kim zostawić dziecka podczas przerwy wakacyjnej, bo wychowanie dziecka jest
najważniejsze, a mała już przechodzi przez traumę życia bez ojca. Wytłumaczeń
zawsze znajdzie się pełno, a pieniędzy nigdy nie ma tyle, ile jest potrzebne.
Przeciwko sobie Beth ma cały świat, a jedyną jej pociechą jest przyjaciółka ze
studiów Fay, która dla odmiany ma wszystko- męża, pieniądze i dzieci
wychowujące się pod troskliwą opieką Simona, mężczyzny, na którym można polegać
w każdej sytuacji. Tylko dlaczego Fay ostatnio zachowuje się tak dziwnie i mówi
tak, jakby nie była szczęśliwa? Jak można być nieszczęśliwym, gdy ma się
wszystko, czego kobieta może pragnąć od życia? A to, że Simon nie jest wulkanem
energii, jeszcze nie znaczy, że trzeba zacząć chodzić po barach i rozmawiać z
przypadkowo poznanymi mężczyznami. Ale czy na pewno przypadkowo?
Jakby tego było mało, Beth musi radzić
sobie z seksualnym nagabywaniem jednego ze swoich klientów, a także poczuciem
winy, które ogarnia ją za każdym razem, gdy bierze pieniądze za sprzątanie
mieszkania tajemniczego Alexa Chapmana, podczas gdy apartament wygląda na
niezamieszkany. Tak samo, jak nieużywany wydaje się komputer w mieszkaniu
mężczyzny. Stoi niewłączany, marnując się u kogoś, kto go nie potrzebuje,
podczas gdy Beth nie ma nawet możliwości spełnić swoich marzeń o pisarstwie,
nie posiadając maszyny do pisania, ani komputera. A nawet gdyby miała i tak nie
jest w stanie znaleźć czasu, ani tym bardziej siły, gdy po całym dniu walki z
życiem w końcu zostaje sama w swoim malutkim mieszkaniu po tym jak kładzie
córkę spać. Tymczasem w mieszkaniu Alexa Chapmana nie tylko komputer się
marnuje, ale także jej czas. Co można robić przez cztery godziny, za które ci
płacą za nic, bo tak naprawdę w mieszkaniu, które masz sprzątać nie ma nic do
sprzątania? Może wreszcie czas zająć się pogonią za własnymi marzeniami? Zająć
się wreszcie swoim własnym życiem? Poczucie winy zawsze można odłożyć na bok, a
gdy Beth stanie się już sławna, zdobędzie się na gest i zapłaci Alexowi za użyty
prąd. Jeśli tylko kiedykolwiek go spotka.
Wreszcie natknęłam się na współczesną
książkę, która spełniła moje oczekiwania i zgadzała się z recenzjami, które
zebrała od liczących się gazet. Nie wiem, czy spotkaliście się z czymś takim
przy okazji książek wydanych po polsku, ale w przypadku wydawnictw angielskich
zawsze spotykam się z tym samym. Na jaskrawej lub kolorowej okładce i na jej
odwrocie umieszcza się wycinki recenzji, oczywiście tych pozytywnych, które
mają zachęcić czytelnika do kupna egzemplarza. Przyznam, że ten chwyt marketingowy
zawsze na mnie działa. Czytam nie tylko streszczenie książki, ale i te mini
recenzje i na ich podstawie podejmuje decyzję, którą książkę zabrać do domu.
Często się zdarza, że jestem zawiedziona. Tak troszkę, bo wiem, że ciężko
obecnie o naprawdę dobrą książkę.
Ale tym razem sytuacja była inna.
Oczywiście ciężko nazwać powieść Sheily Norton klasykiem, książką pokoleń czy
tytułem, do którego wraca się po latach i nagrywa tysiące filmowych wersji, ale
muszę stwierdzić, że „Other people’s lives” spełniła moje oczekiwania. Była
taka, jaka być powinna i jak podpowiadały recenzje. Nawet pomimo małego zgrzytu
na końcu.
A zgrzyt ten wynikał z tego, że książka
jest napisana jako komedia romantyczna. A wszyscy wiemy, jaki powinien być
mężczyzna w takiej komedii. Powinien być bogaty lub choćby dobrze usytuowany. Nieziemsko
przystojny, albo przynajmniej przystojny dla tej jednej kobiety, naszej bohaterki.
Władczy, a przynajmniej powinien wiedzieć czego chce. A tymczasem nasz książę
spełnił tylko dwa pierwsze warunki księcia z bajki. Bo ze zdecydowaniem to
zdecydowanie nasz bohater kuleje. Dla mnie, wychowanej na „Dumie i
uprzedzeniu”, „Przeminęło z wiatrem” i „Pretty woman” był to zgrzyt nie do
zniesienia. Jakby ktoś postanowił przejechać widelcem po pięknej zastawie
stołowej, wybierając do swojego eksperymentu najdelikatniejszy, najcudniej
ozdobiony talerz z porcelany. Co więcej, moja dusza sprzeciwia się każdej
zdradzie, nawet pięknie wytłumaczonej nieukładającym się małżeństwem czy brakiem
uczucia miedzy partnerami.
To nie jest wystarczające wytłumaczenie
do romansu. Komedie romantyczne czy po prostu książki romantyczne nie powinny
hołdować takiemu rozpasaniu. Mamy mieć miłe uczucie, że dwoje bohaterów jest
dla siebie przeznaczonych bez konieczności grzebania po drodze trupów we
wspólnym dole. Nie tak powinna wyglądać miłość doskonała. Wiem, że życie jest
zupełnie inne i pozbawia złudzeń, ale książki tego typu są po to, żeby te
złudzenia utrzymywać w dobrej formie, odkurzać je zawsze wtedy, gdy życie
próbuje je zasypać nową, grubą warstwą kurzu i schować przed nami na zawsze.
Jakże więc może mnie szczerze cieszyć uczucie między bohaterami, którzy zyskali
moją sympatię, gdy uwikłani są w inne związki, które idą w tym momencie do
niszczarki? Cóż, nie tego oczekuję od książek, a nawet od życia. Gdy nasz
związek nie idzie po naszej myśli, powinniśmy go zakończyć jak dorośli ludzie,
potrafiący wziąć na siebie odpowiedzialność za własne życie i decyzje. Nie
jesteśmy już dziećmi, nie powinniśmy chować się pod poduszkę, gdy w ciemności
coś zachrobocze, mając nadzieję, że skoro my nie widzimy potwora to i on nas
nie zobaczy. Niestety potwór zawsze nas znajdzie, nieważne jak dobrze się
schowamy i zrani nas, tak jak my zranimy ego naszego niechcianego partnera, gdy
zostawimy go dla kogoś innego, lepszego. Uważam, że najpierw trzeba zachować
się jak człowiek dorosły i posprzątać w swoim życiu, gdy coś nam w nim nie
pasuje, zanim rzucimy się w nowy bałagan. Bo ja nowy związek zbudowany na
cierpieniu innych nie potrafię nazwać niczym innym.
Reszta historii Sheily Norton w
najwyższym stopniu spełniła moje oczekiwania. Udało jej się nawet to, co wydaje
się niemal niemożliwe. Udało się jej nie znudzić mnie bohaterami
drugoplanowymi, a przede wszystkim życiem głównej bohaterki, zaangażowanej w
wychowanie swojej małej córeczki. Muszę przyznać, że zazwyczaj dzieci w
książkach to dla mnie najbardziej nużąca część, której nie mogę znieść. I to
nie dlatego, że nie czuję typowego dla kobiet pociągu do posiadania własnych
dzieci, ale dlatego, że gdy w historii pojawia się dziecko, zaczyna wiać
straszną nudą. Ale Sheila nie tylko nie pozwoliła na nudę w swojej książce,
lecz nawet potrafiła mnie zainteresować i rozbawić także tymi momentami, które
dotyczyły Elli oraz jej wybuchów złości i wybrzydzania, a także przemyśleń Beth
na temat wychowywania dzieci. Była to nierozerwalna część książki i została
opisana w tak zabawny i ciepły sposób, że nie tylko spowodowała, że nie czułam
zmęczenia lub znudzenia tematem, ale i wyzwoliła we mnie oczekiwanie na te
momenty. Oczywiście nie przesadzajmy, nie zmieniłam nagle swojego poglądu na
życie, na dzieci w książkach i w moim życiu, ani nie marzyłam o tym, aby „Other
people’s lives” nagle zmieniła się z komedii romantycznej w wesołą historię
matki. O nie, nie! Nadal uważam, że książka o miłości jest tym, co mnie
najbardziej bawi i czego najbardziej potrzebuję w życiu ;) Ale sposób w jaki
Beth patrzyła na swoją trudną sytuację życiową i jej obawy, jaki wpływ na
rozwój dziecka mają jej problemy wywoływał uśmiech na mojej twarzy.
Książka Sheily Norton, mimo iż była
komedią romantyczną, miała w sobie coś więcej. Więcej w niej było normalnego
życia i życiowych problemów, z jakimi każdy musi się zmierzyć, a mniej
romantycznych uniesień rodem z Harlequinów, gdzie nic nie było prawdziwe, a
uczucia przerysowane. Książka Sheili Norton pokazuje, że miłość wcale nie jest
taka prosta i nawet najpiękniejszy romans może skończyć się łzami. W jej
książce mężczyźni posiadają wady i nawet nasz książę z bajki może być uwikłany
w problemy, przez które jego nieskazitelna sylwetka traci nieco na polorze.
Książka jest napisana okiem kobiety. Kobiety pracującej, matki, której życie
nie kończy się tylko dlatego, że rozstała się z mężczyzną swoich snów i która
mimo zawodu miłosnego nadal potrafi kochać.
Szczerze mówiąc mogę polecić tę książkę
nawet mężczyznom. Będą oni mieli sposobność popatrzeć na życie przez pryzmat problemów,
z którymi nigdy nie będą musieli się zmagać, a przy okazji poznać kobiety
bardziej i zrozumieć je. Być może w przyszłości niejednego faceta uchroni to
przed błędami w związku. Przy okazji miło spędzi czas, bo książka naprawdę bawi
i czyta się ją prawie że jednym tchem. Sheila Norton zapewni każdemu dobrą
zabawę. Chętnie sięgnę po inne jej książki, bo naprawdę warto!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz