W Grecji zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia dwa lata temu, gdy nasze plany wakacyjne niespodziewanie pokrzyżowała zmienna polska pogoda. Miały być jak co roku Sudety, ale nagłe powodzie zmusiły nas do obmyślenia planu B. Poznaliśmy wówczas naszego nowego, dobrego przyjaciela, stronę www.easygo.pl. Ona pozwoliła nam wyszukać ofertę odpowiadającą naszym skromnym środkom finansowym, a nawet błyskawicznie zmienić plan B w plan C, gdy okazało się, że ktoś sprzątnął nam sprzed nosa okazyjny tydzień na Majorce, nad którym intensywnie zastanawialiśmy się cały dzień. Wyszliśmy dodatnio na tym niezdecydowaniu, ponieważ niewielka ilość czasu, jaka pozostała do rozpoczęcia urlopu, którą właściwie można było liczyć w godzinach oraz ogromna potrzeba wyjechania na wakacje, a także rodząca się ciekawość świata, zmusiły nas do elastyczności i szybkich decyzji. Polegały one na całkowitej zmianie miejsca lokalizacji i powiększenia funduszu urlopowego o niewielką kwotę 600 zł. Była to kwota tak niewielka, że wymagała od nas kombinacji w iście Copperfieldowskim stylu. Na szczęście okazaliśmy się całkiem dobrymi magikami i wyczarowaliśmy pieniądze znikąd. To nam pozwoliło wydłużyć wakacje do kolejnego tygodnia i otworzyć się na Grecję.
Ten
niewielki zbieg okoliczności sprawił, że odkryliśmy smak miłości na nowo.
Zakochaliśmy się w podróżowaniu i oddaliśmy nasze serca Grecji i jej
przepięknym wyspom. Straciliśmy głowy dla niesamowitego klimatu, jaki można
spotkać tylko tam- klimatu otwartości i przyjaźni, pogodzenia ze światem,
bliskości z naturą i niespiesznego życia, którego tak bardzo brakuje w Polsce.
W Grecji wszyscy są jedną wielką rodziną, kontemplującą smak życia i radującą
się każdą chwilą. Potrafiącą połączyć obowiązki z życiem rodzinnym i
towarzyskim. Otwartą na ludzi i inne kultury. Żyjącą nie tylko dla siebie, ale
i dla innych- przyjaciół, innych członków rodziny, przypadkowo spotkanych
ludzi, a także dla życia samego w sobie.
Ten
klimat radości z życia związał nas z Grecja na zawsze. Kiedyś ktoś nam
powiedział, że ten, kto raz odwiedzi Teneryfę, ten zostawi tam cząstkę siebie i
zawsze już będzie chciał do niej wracać. Ale to nie mogła być prawda. Teneryfa
była zbyt chamska, głośna i zbyt nachalna. Po prostu zbyt turystyczna. Do
Teneryfy nie poczuliśmy nic, prócz zmęczenia, znudzenia i tęsknoty za domem.
Jednak to, co było niemożliwe na Wyspach Kanaryjskich, stało się faktem na
wyspach greckich. Piękno tego regionu
równa się pięknu, jakie tkwi w jego mieszkańcach. Spokój, jaki ludzie noszą w
sobie rozciąga się na przyrodę, którą są otoczeni. Tę ciszę i spokój słychać
nawet w miejscowościach typowo turystycznych, wystarczy tylko na kilka metrów
oddalić się od swojego hotelu.
Gdy
tylko to zrobimy, zaraz wciąga nas zapach, obraz i dźwięki Grecji. A gdy
odważymy się na taką wycieczkę wieczorem, dostajemy w zamian zwiększoną dawkę
najlepszych cech Grecji. Otoczą nas zapachy kwiatów na drzewach, cykanie
świerszczy, których nieustająca gra unosi się nad dolinami, gdzie wśród
ciemności możemy dostrzec niewielkie oświetlone punkty domostw, zajrzeć z
daleka w ciepło płynące z okien i wyobrażać sobie życie przeciętnej greckiej
rodziny. Odszukać o zmierzchu wśród pól i łąk wiejską zagrodę i dojrzeć jej
ciche piękno, ciemniejące na tle pasa jasności, które na horyzoncie zostawiło
zachodzące słońce, jako swoistą pamiątkę i obietnicę jeszcze piękniejszego
jutra. A w tej wycieczce nigdy nie jesteśmy sami, bo towarzyszą nam żółte oczy
wszędobylskich, ciekawskich kotów, które
tylko czekają na odrobinę uwagi.
Z
każdym dniem spędzonym w Grecji nasza miłość do tego kraju, kultury i stylu
życia ludzi rosła jak dobrze wyrobione ciasto drożdżowe. A gdy pewnego dnia za
sprawą żółtego matiza z przeskakującą dwójką wyrwaliśmy się z okowów naszego
hotelu i podawania wszystkiego pod nos, z transportem na plażę włącznie i
poznaliśmy Grecję od nieturystycznej strony, nasza miłość wykroczyła poza
zwykłe turystyczne granice i na zawsze związała nas z tym krajem. Związała nas
tak silnie, że wróciliśmy do naszego małego raju już cztery miesiące później,
gdy na easygo wyszukaliśmy wyspę Samos. Nauczeni doświadczeniem wiedzieliśmy, że nie damy się związać z jednym
miejscem i jednym hotelem, bo nasza miłość pchała nas w kierunku poznawania.
Chcieliśmy zwiedzić małe i dzikie plaże, poznać życie codzienne w wioskach mijanych po drodze, gdzie żaden wielbiciel All inclusive nie mógł dotrzeć, gdzie można było zrobić zdjęcie przy kolorowej ścianie wiejskiego domu otoczonego winogronem i drzewami granatowca. Gdzie na opustoszałych ulicach można spotkać tylko wygrzewające się w słońcu koty i jakiegoś staruszka, idącego powoli w niewiadomym kierunku, wspierając się na lasce i nie zwracając uwagi na dwoje zagubionych w tym spokoju turystów, zatrzymujących się przy każdej opuszczonej chatynce i zaglądających w każdą wąską i klimatyczną uliczkę, którą napotkają po drodze. To właśnie podczas takich wycieczek można sobie uszczknąć spalone w słońcu i ociekające słodyczą grono czy zerwać otwierający się i ukazujący dojrzały środek granat. Oczywiście pod warunkiem, że nie boimy się przyłapania na gorącym uczynku :)
Chcieliśmy zwiedzić małe i dzikie plaże, poznać życie codzienne w wioskach mijanych po drodze, gdzie żaden wielbiciel All inclusive nie mógł dotrzeć, gdzie można było zrobić zdjęcie przy kolorowej ścianie wiejskiego domu otoczonego winogronem i drzewami granatowca. Gdzie na opustoszałych ulicach można spotkać tylko wygrzewające się w słońcu koty i jakiegoś staruszka, idącego powoli w niewiadomym kierunku, wspierając się na lasce i nie zwracając uwagi na dwoje zagubionych w tym spokoju turystów, zatrzymujących się przy każdej opuszczonej chatynce i zaglądających w każdą wąską i klimatyczną uliczkę, którą napotkają po drodze. To właśnie podczas takich wycieczek można sobie uszczknąć spalone w słońcu i ociekające słodyczą grono czy zerwać otwierający się i ukazujący dojrzały środek granat. Oczywiście pod warunkiem, że nie boimy się przyłapania na gorącym uczynku :)
Aby
to wszystko przeżyć, wiedzieliśmy, że potrzebujemy więcej funduszy na wynajem
samochodu i ofertę bez opcji All inclusive, aby nic, nawet kusząca oferta
pysznych i obfitych lunchów nie zatrzymała nas w drodze do poszukiwania
przygód. Na naszej drugiej wycieczce poświęciliśmy więc wygody dla większej
sprawy i nie żałowaliśmy tej decyzji nawet przez minutę. Budżet wycieczki znacznie
wzrósł w porównaniu z naszą pierwszą przygodą na Krecie, ale dzięki temu
zyskaliśmy znacznie więcej. Poznaliśmy zwykłe życie zwykłych ludzi,
zwiedziliśmy miejsca, które w innych okolicznościach nie byłyby dla nas
dostępne. Udawaliśmy żołnierzy przeprawiających się przez wodospad, wspinaliśmy
się naszą wypożyczoną Pandą na wzgórza, skąd roztaczały się piękne widoki,
które mogliśmy kontemplować w samotności. Gubiliśmy drogę szukając ukrytych
plaż Megalo i Mikro Seitani. I nawet nie przeszkadzało nam to, że ich nie
znaleźliśmy. Najważniejsze dla nas było to, że przeżywaliśmy przygodę, że
byliśmy blisko siebie i blisko natury. I że mieliśmy przed sobą cel i tylko od
nas zależało, czy dopniemy swego.
Prawdziwej
Grecji nie poznaje się siedząc na balkonie hotelowego pokoju, czy na tarasie
głównej restauracji. Trzeba podjąć pewne ryzyko, trzeba znaleźć w sobie odwagę,
aby radzić sobie samemu w obcym kraju, wśród ludzi, z którymi musimy
porozumiewać się w języku obcym dla obojga stron. Ryzyko, że nie odczytamy
dobrze mapy i przez godzinę będziemy się kręcić po szutrowej drodze prowadzącej
donikąd. Ale to, jaką Grecję poznamy, zależy tylko od tego, czy jesteśmy w
stanie podjąć to ryzyko, bo największe piękno tego kraju kryje się poza
miejscowościami turystycznymi. Ono kryje się za każdym kamieniem, wzgórzem,
strumykiem i drzewem. Za każdą starą chatką i za każdym uśmiechem, którym
obdarzają się sąsiadki, siedzące wieczorami na plastikowych krzesełkach przed
swoimi domostwami. Za każdym ukradkowym zerknięciem w okno, za którym ukrywa
się wśród starych mebli para staruszków, oglądających razem telewizję i
chcących razem przejść tę drogę, która im jeszcze pozostała. Dopiero podejmując
to ryzyko, mamy szansę bliżej poznać ludzi, którzy dają nam dach nad głową czy
serwują smakowitą kolację. I dopiero wtedy możemy zobaczyć, jak przyjaźni są to
ludzie i zakochać się w nich, w ich stylu życia i w ich kraju.
Na
każdej wyspie, jaką zwiedziliśmy, nauczyliśmy się o Grecji czego innego, a
każda nowa rzecz przynosiła jeszcze więcej uczucia do tego kraju. Na Krecie
nauczyliśmy się kochać przyrodę, plaże, ciepłą wodę i sprzyjający klimat. Na
Samos pokochaliśmy styl życia, spokój i ciszę, a także poczucie wielkiej
przygody. Kiedy więc w tym roku planowaliśmy wakacje, wybór był oczywisty.
Musiała to być Grecja. Miała być Kreta z pełnym wyżywieniem, jednak życie chciało
inaczej. Chciało, abyśmy poznali kolejny aspekt Grecji. Ludzi.
Z bliżej nieokreślonych powodów ceny wycieczek do Grecji w terminie zahaczającym o tzw. polski długi weekend wzrosły tak niesamowicie, że przekroczyły nasze najśmielsze wymagania i najszerzej zakrojone przygotowania. Na miejscu okazało się, że za te pieniądze nie otrzymaliśmy od Rainbow Tours nic więcej niż gdybyśmy wykupili wycieczkę w innym terminie, o połowę taniej. Ceny za hotele zostały ustalone już dawno temu na kilka lat pomiędzy hotelarzami a biurami podróży, więc całą nadwyżkę, jaką zarobili, Rainbow zgarnął dla siebie. Nic więc dziwnego, że za te dodatkowe zapłacone pieniądze i tak nie było hotelowego basenu, warunki lokalowe przypominały "polską działkę", a łazienkę zalewało tak samo jak tydzień wcześniej czy później. Gdyby nie ogrom naszej miłości do Grecji, moglibyśmy czuć się zawiedzeni. Na szczęście zostało tylko uczucie zniesmaczenia, które szybko minęło, zagubione gdzieś pomiędzy jedną plażą a drugą.
Zanim zaczęliśmy planować naszą wycieczkę w szczegółach, postaraliśmy się o odpowiednią i jak na nasze możliwości finansowe szaloną kwotę w wysokości 350 euro, za którą mieliśmy kupić wolność w postaci samochodu i paliwa oraz przekąsek kupowanych na plażę, a resztę miał nam zapewnić magiczny zestaw słów: "all inclusive". Nigdy jeszcze nie byliśmy tak dobrze przygotowani finansowo. Jednak nasza miłość do nowych wyzwań i przygód musiała być już tak dobrze znana w niebie, że zadecydowano za nas na długo przed tym, jak wymieniliśmy pierwsze złotówki na euro. Nasz cel został wytyczony przez siły wyższe, nam zostało tylko pogodzić się z losem. Przyszło nam to łatwo, ponieważ poczuliśmy zapach nowości i zew poznania. W jednej chwili zapomnieliśmy o wszystkich słowach, rzucanych na wiatr, w których przekonywaliśmy samych siebie, że musimy mieć zapewnione wyżywienie, bo tylko wtedy będzie nas stać na tę wycieczkę. Gdy dostaliśmy szansę na poznanie nowej wyspy, kwestie finansowe przestały mieć takie znaczenie, jak jeszcze chwilę wcześniej. Z dnia na dzień zdecydowaliśmy się na jedyną wycieczkę, na którą było nas stać. Korfu, najbardziej zielona z wysp greckich. To było coś, czego jeszcze nie doświadczyliśmy. Po wysuszonych powulkanicznych glebach Teneryfy musieliśmy spędzić dwa tygodnie na Krecie, aby wyleczyć tamtą traumę, spowodowaną jednostajnym krajobrazem. Kreta pod tym względem nie była bardzo bogata, a jednak jej krajobraz był mniej surowy, bardziej różnorodny, a nawet miejscami przypominał Polskę, gdy na swej drodze mijaliśmy stojących tam liściastych strażników. Samos przywitało nas jeszcze większą dawką zieleni, choć były to w większości gaje oliwne. Za to Korfu było balsamem na nasze oczy. Takiego bogactwa zieleni jeszcze w Grecji nie widzieliśmy. Bajeczne szmaragdowe wzgórza, doliny, w których ukryte były miasteczka, z przyklejonymi do siebie domkami w kolorze pasteli, zbocza górskie i trzymające się ich kurczowo domki i hotele. Takie widoki nie raz wstrzymały dech w moich piersiach i czułam, że mogłabym utonąć w nich na zawsze. A wszystko to otaczało morze, z refleksami słońca na swojej granatowo-turkusowej tafli.
Z bliżej nieokreślonych powodów ceny wycieczek do Grecji w terminie zahaczającym o tzw. polski długi weekend wzrosły tak niesamowicie, że przekroczyły nasze najśmielsze wymagania i najszerzej zakrojone przygotowania. Na miejscu okazało się, że za te pieniądze nie otrzymaliśmy od Rainbow Tours nic więcej niż gdybyśmy wykupili wycieczkę w innym terminie, o połowę taniej. Ceny za hotele zostały ustalone już dawno temu na kilka lat pomiędzy hotelarzami a biurami podróży, więc całą nadwyżkę, jaką zarobili, Rainbow zgarnął dla siebie. Nic więc dziwnego, że za te dodatkowe zapłacone pieniądze i tak nie było hotelowego basenu, warunki lokalowe przypominały "polską działkę", a łazienkę zalewało tak samo jak tydzień wcześniej czy później. Gdyby nie ogrom naszej miłości do Grecji, moglibyśmy czuć się zawiedzeni. Na szczęście zostało tylko uczucie zniesmaczenia, które szybko minęło, zagubione gdzieś pomiędzy jedną plażą a drugą.
Zanim zaczęliśmy planować naszą wycieczkę w szczegółach, postaraliśmy się o odpowiednią i jak na nasze możliwości finansowe szaloną kwotę w wysokości 350 euro, za którą mieliśmy kupić wolność w postaci samochodu i paliwa oraz przekąsek kupowanych na plażę, a resztę miał nam zapewnić magiczny zestaw słów: "all inclusive". Nigdy jeszcze nie byliśmy tak dobrze przygotowani finansowo. Jednak nasza miłość do nowych wyzwań i przygód musiała być już tak dobrze znana w niebie, że zadecydowano za nas na długo przed tym, jak wymieniliśmy pierwsze złotówki na euro. Nasz cel został wytyczony przez siły wyższe, nam zostało tylko pogodzić się z losem. Przyszło nam to łatwo, ponieważ poczuliśmy zapach nowości i zew poznania. W jednej chwili zapomnieliśmy o wszystkich słowach, rzucanych na wiatr, w których przekonywaliśmy samych siebie, że musimy mieć zapewnione wyżywienie, bo tylko wtedy będzie nas stać na tę wycieczkę. Gdy dostaliśmy szansę na poznanie nowej wyspy, kwestie finansowe przestały mieć takie znaczenie, jak jeszcze chwilę wcześniej. Z dnia na dzień zdecydowaliśmy się na jedyną wycieczkę, na którą było nas stać. Korfu, najbardziej zielona z wysp greckich. To było coś, czego jeszcze nie doświadczyliśmy. Po wysuszonych powulkanicznych glebach Teneryfy musieliśmy spędzić dwa tygodnie na Krecie, aby wyleczyć tamtą traumę, spowodowaną jednostajnym krajobrazem. Kreta pod tym względem nie była bardzo bogata, a jednak jej krajobraz był mniej surowy, bardziej różnorodny, a nawet miejscami przypominał Polskę, gdy na swej drodze mijaliśmy stojących tam liściastych strażników. Samos przywitało nas jeszcze większą dawką zieleni, choć były to w większości gaje oliwne. Za to Korfu było balsamem na nasze oczy. Takiego bogactwa zieleni jeszcze w Grecji nie widzieliśmy. Bajeczne szmaragdowe wzgórza, doliny, w których ukryte były miasteczka, z przyklejonymi do siebie domkami w kolorze pasteli, zbocza górskie i trzymające się ich kurczowo domki i hotele. Takie widoki nie raz wstrzymały dech w moich piersiach i czułam, że mogłabym utonąć w nich na zawsze. A wszystko to otaczało morze, z refleksami słońca na swojej granatowo-turkusowej tafli.
Tak
wspaniałych widoków niektórzy nie widzą w całym swoim życiu, a mnie to wszystko
było dane. Wspaniałe plaże, piaszczyste i kamieniste, nieziemski widok ze
wzgórz na Porto Timoni i jej podwójna plaża, wspinaczka kamienną ścieżką, aby
ją zobaczyć i wykąpać się w jej wodach, węże uciekające spod butów w drodze na
ukryte plaże Agios Stefanou Sinion- Kavos Aria i Kavos Gianopounda, kojący
widok z plaży w Ipsos, kręte drogi prowadzące do Paleokastritsa i zapierające
dech widoki, droga na szczyt wzgórza aby zwiedzić klasztor na szczycie góry
Pantokrator, a potem palenie hamulców podczas drogi powrotnej równie krętymi
drogami jak do Paleo, przepiękne wzgórza otaczające podróżnych z każdej strony
i ogromne połacie niezamieszkanej przestrzeni, gdzie króluje roślinność z
ostrymi jak szpilki krzewinami. Na Korfu nie ma aż tylu gajów oliwnych jak na
Samos, choć niewątpliwie jest to wyspa, gdzie obok turystyki ludzie utrzymują
się z roli. Jednak na Korfu roślinność żyje bardziej tak, jak chce, niż na
Samos. Być może człowiek przegrał tę walkę dlatego, że piękne wzgórza, które
tak mnie zachwyciły, są trudne do uprawy, gdyż są strome i pną się stęsknione
ku niebu i słońcu tak wysoko, że człowiek zrezygnował tu ze swojego panowania. Dzika
przyroda wprowadza zupełnie inny klimat, niespotykany na pozostałych wyspach
greckich. Z oddali wzgórza i doliny wyglądają nieziemsko pięknie, pokryte
ciemną zielenią greckiej dżungli, rozjaśnionej gdzieniegdzie przez jasne plamy
domków i kolorowych dachów, przytulonych do siebie, jakby bały się, że zostaną
wchłonięte przez roślinność, gdy tylko oddalą się zbytnio od siebie.
Widok
magiczny, otoczony błękitną plamą morza jońskiego rozkochał mnie do szaleństwa.
Napawałam się nim jak tylko wsiadaliśmy w auto i wznosiliśmy się nad poziomem
morza. Wąskie uliczki, klimatyczne małe domki i restauracyjki z trzema
stolikami na krzyż. Ścigające nas spojrzenia zadumanych starszych panów
popijających popołudniową kawę lub rozmawiających z właścicielem baru. Wiecznie
wpatrzone w mijane samochody staruszki, siedzące w czarnych ubraniach przed
swoimi chatkami. Zieleniejące w oddali strome zbocza. Ciepły wiatr okalający
twarz. Wijące się wśród wzgórz szare węże ulicy. Przytulone do siebie sklepiki
z pamiątkami wzdłuż najbardziej widowiskowych szlaków. Uśmiechnięci ludzie na
każdym kroku. Nie, wobec tego wszystkiego nie można przejść obojętnie.
Korfu
jest piękne nawet wtedy, gdy przychodzi burza i jej ciemne chmury przesłaniają
pół horyzontu, tworząc przepiękne widowisko słońca walczącego z natarczywym
deszczem. A deszcze tam przychodzą częściej niż na inne wyspy greckie, niosąc
życie bujnej roślinności Korfu. Ale burza przechodzi szybko, pozostawiając po
sobie rześkie powietrze, które już po kilku godzinach przegania słońce, Pan i
Władca greckich wysp. Czasami burza zostawia pamiątkę zimnej wody i fal na
morzu, dodając tym samym uroku wieczornym spacerom wzdłuż piaszczystych i
obrzuconych glonami plaż. Wszędobylskie jaskółki sprawiają, że Polak czuje się
jak w domu, przypominając sobie wszystkie wieczory, jakie spędził jako dziecko
na wsi u dziadków, odczuwając radość i spokój jednocześnie.
Piękno
Korfu nie objawia się tylko widokami, zapachami i odgłosami. Jest to także
piękno mieszkające w ludziach. Dwa tygodnie tam spędzone pozwoliło mi dojść do
wniosku, że wyspa ta daleka jest od kultury All inclusive. Mnogość restauracji,
barów i maleńkich kawiarni, a także rodzinnych małych hoteli przynosi całkiem
jednoznaczne wnioski. Na Korfu wychodzi się do ludzi, a nie zamyka przed nimi w
ścianach hotelowej restauracji i uginających się od jadła stołów w formie
bufetu. Restauracje zachęcające do wstąpienia na english full breakfast, małe
piekarnie, gdzie można kupić świeże pieczywo i markety codziennie dowożące
świeże warzywa i owoce, ogólnodostępne baseny przy niemal każdej większej
restauracji, kuszące swoim błękitem nawet w głębi lądu, przyjacielski klimat
panujący przy stolikach i otwarte do późna, grające karaoke klubo-kawiarnie są
na porządku dziennym. Nikt tam nie chodzi z kolorowymi opaskami na przegubie, w
naszej ulubionej restauracji codziennie spotykamy nowe osoby, i nie wiedzieć
kiedy zostajemy wciągnięci do wspólnej pogawędki z całkiem obcymi nam ludźmi
przez obrotnego kelnera. To wszystko sprawia, że turyści stają się bardziej
otwarci na siebie nawzajem, a kultury mieszają się ze sobą, połączone przez tę
piękną krainę i jej mieszkańców.
Wbrew
temu, co sądzi się o mieszkańcach Grecji, mieszkańcy Korfu wydają się
pracowici, a ich życie osobiste i towarzyskie miesza się z pracą w składną
całość. Pewnie nie ma innej możliwości, jeśli w pracy spędza się większą część
dnia. Sklepy, markety i wypożyczalnie otwarte są od rana do późnego wieczora,
niektóre niemal do północy. Restauracje i bary jeszcze dłużej, jeśli klienci
dopisują. Tylko w połowie dnia, kiedy skwar jest nie do zniesienia, część
mieszkańców znika za zamkniętymi drzwiami, które otworzą się za kilka godzin,
aby potem trwać otwarte do północy. Co wtedy robią? Zapewne spędzają czas z
bliskimi, jeśli im również dana jest sjesta. Jeśli zaś nie mają tyle szczęścia,
przyprowadzają swoje dzieci do pracy lub pracują całymi rodzinami w jednym
miejscu, starając się zarobić przez te kilka miesięcy w roku wystarczająco dużo,
aby zimą przetrwać bez zajęcia, jeśli nie udało im się znaleźć pracy w centrum
miasta. Widać później te pociechy, kręcące się wokół kontuaru, gdzie
przyjmowani się klienci, przed drzwiami sklepu, bawiące się czym popadnie czy też
spoglądające ze zdjęć porozkładanych na tyle blisko, aby móc na nie co jakiś
czas zerkać. Telewizor w pracy nie jest czymś niezwykłym, gdy życie osobiste z
zawodowym jest tak ściśle ze sobą powiązane, że nie da się go rozdzielić, nie
kradnąc tożsamości.
Niezwykła
jest ta elastyczność i pomysłowość. Praktycznie żyć w miejscu pracy jest czymś
nie do pomyślenia dla mnie. A tymczasem poznałam kogoś, kto pokazał mi, że
praca nie musi być tylko obowiązkiem, ale może też być miłym spędzeniem czasu z
obcymi ludźmi. Ten ktoś pomógł mi poczuć się na Korfu jak w domu, a wracając
jak co wieczór na kolację do restauracji, czułam się, jakbym wracała do domu
przyjaciela, a nie do obcego mi miejsca, gdzie powinien liczyć się tylko
pieniądz. Wchodząc pierwszy raz do restauracji mieszczącej się nieopodal
naszego hoteliku, nie przypuszczałam, że stanie się ona moim ulubionym
miejscem, gdzie będę spędzać czas niemal każdego wieczoru. Osobą, która stała
się w moich oczach prawdziwą grecką esencją był Janis. Powitał nas z uśmiechem
na twarzy, uścisnął dłoń i przedstawił się jako nasz kelner. Krótko później
stał się przyjacielem, z którym można było porozmawiać na wszystkie tematy,
dowiedzieć się co nieco o życiu na wyspie i poczuć się jak u siebie.
Janis
sprawił, że restauracja stała się bardziej niezwykła, a jedzenie jeszcze
smaczniejsze, ponieważ zupełnie zapomnieliśmy, że jesteśmy tylko klientami z
obcego kraju, że nikogo nie znamy i wywodzimy się z zupełnie innej kultury. Wciągał
nas w pogawędki z zupełnie obcymi ludźmi, dzielił się z nami wspomnieniami z
bogatej przeszłości, pokazywał zdjęcia i zawsze dorzucał coś od siebie do
kolacji, za co nie musieliśmy płacić, nieważne czy była to szklanka wody, czy
lampka wina, kawałek świeżo przywiezionego ciasta czy deser lodowy. Na
przywitanie dostawaliśmy szeroki uśmiech, a na koniec dnia kieliszek likieru z
kumkwatu i uścisk ramion. Czuliśmy się tam jak u siebie i wszystkie restauracje,
jakie odwiedziliśmy porównywaliśmy do „naszej restauracji”. Czułam się tam nieskrępowana,
nawet gdy ściskał mnie obcy facet, czy całował w czoło za to, że musieliśmy
czekać na zamówienie, bo kompletnie zapomniano o naszej obecności. Wiedziałam,
że nie muszę się stroić czy silić na napiwki, na które nie było nas stać, bo i
tak nasza następna wizyta zostanie przywitana tak samo szerokim uśmiechem jak
wtedy, gdy zostawiliśmy 2 euro napiwku. A gdy pewna starsza para z Angli
namawiała nas na inną restaurację, z lepszą obsługą i jedzeniem, zgodnie z
mężem stwierdziliśmy, że nie potrzebujemy nic więcej, bo Janis daje nam to,
czego potrzebujemy- poczucie luzu, nieskrępowania i przyjacielskiej atmosfery.
Lubiliśmy słuchać jego opowiastek, dzielić się z nim naszymi wspomnieniami, czy
dawać się wciągać w pogawędkę gdy już staliśmy przy drzwiach, gotowi do wyjścia.
Te pół godziny dłużej w miłym towarzystwie mijało jak pięć minut.
To
od niego dowiedzieliśmy się jak żyje się na wyspie i z jakimi trudnościami trzeba
sobie radzić poza sezonem. On nam opowiadał o wartościach w rodzinie i
małżeństwie, jakby chciał ustrzec nas przed tymi samymi błędami, jakie sam
popełnił. To on starał się wytłumaczyć nam, na czym polega stereotyp greckiego
lenistwa i podłoże tego stereotypu i to także on był tym człowiekiem, który
tchnął w nas ducha radości z małych rzeczy i i poszukiwania szczęścia wśród
problemów codziennego życia. Powiedział nam, że pomimo tego, iż mógł żyć z
rodzicami we względnym luksusie, ale poza granicami kraju, wybrał swój dom
rodzinny, ponieważ jest tu szczęśliwy. Pomimo trudności gospodarczych jego
kraju, ciężaru wyżywienia rodziny, jaki tkwi na jego barkach, konieczności
pracy 7 dni w tygodniu bez urlopu przez pół roku, a następne pół przy zbiorach
oliwek we własnym gaju, pomimo bolących pleców Janis kochał swoje życie i swój
kraj zbyt mocno, aby poświęcić go dla wygód. Gdyby nam zaś o tym wszystkim nie
powiedział, nigdy byśmy nie zgadli, że też walczy o przetrwanie jak każdy z
nas. Wszystkie kłopoty, z jakimi musi się zmagać w życiu, chowają się za
uśmiechem i jest to uśmiech prawdziwego szczęścia. Dzięki niemu czuję, że nie
chcę już jęczeć nad tym, jak mam ciężko w życiu, bo to nieprawda. Nie chcę być
sfrustrowana zarobkami i pracą, zazdrosna o powodzenie innych czy agresywna dla
drugiego człowieka tylko dlatego, że jest mi ciężko. Ukradłam sobie kawałek tej
pogody ducha, która biła od Janisa i zamierzam ukryć głęboko w sercu jako
osobisty skarb i najmilsze wspomnienie.
Janis
dał mi jeszcze jeden prezent. Nie tylko pokochałam tych niefrasobliwych ludzi,
ale i poczułam się przez chwilę jak jedna z nich, gdy ostatniego dnia pobytu
usłyszeliśmy za plecami klakson przejeżdżającego obok skutera, na którym siedział
nasz kelner we własnej osobie. Janis specjalnie dla nas zatrzymał się na
poboczu, aby chwilę z nami porozmawiać i umilić ostatnie godziny pobytu na
Korfu swoim szerokim uśmiechem i gadatliwą kompanią. Było to tak miłe, że sprawiło,
iż poczułam się jak mieszkanka Agios Stefanos, gdzie wszyscy się znają i nigdy
nie zapominają się pozdrowić, gdy mijają się na drodze.
Nie
tylko Janis sprawił, że polubiliśmy Greków. Sprawili to też właściciele
wypożyczalni aut, którzy pozdrawiali nas, gdy w niebieskim samochodzie
przemykaliśmy obok ich „salonu”. Była to również zasługa rodziny prowadzącej
mini market, w której co drugi dzień kupowaliśmy słodycze i warzywa na
śniadanie. Nie było dnia, aby nas nie zagadali czy pożegnali polskim „do
widzenia”. Był to też właściciel hotelu, w którym mieszkaliśmy, w pierwszy
dzień zapraszający nas na kumkwatową nalewkę. Był to właściciel restauracji, w
której jadaliśmy kolacje, który ostatniego wieczora podarował nam ekstra
kolejkę gry w bilard, tak po prostu, sam od siebie. Wszyscy byli przyjaźni i
otwarci i nie spotkaliśmy się z niemal żadnymi przejawami nachalności, którą
czasem można spotkać w większych kurortach. Tylko raz kelner machnął na nas
lekceważąco ręką, jakby mówił: „A idźta sobie, jak nie to nie”, gdy dwukrotnie
odmówiliśmy wstąpienia do restauracji, w której pracował. Prócz tego jednego
incydentu zawsze spotykaliśmy się z uprzejmością i przychylnością.
Jednak
Korfu ze wszystkimi swoimi wspaniałościami zaskoczyło mnie nieprzyjemnie tytułowymi
dziurami na drogach i nudystami na publicznych plażach. Już na Krecie nauczyłam
się, że pod promieniami słonecznymi ludzie zachowują się bardziej swobodnie niż
w naturalnych warunkach bytowych. Podczas dwóch pierwszych tygodni na greckich
wakacjach naoglądałam się więcej cycków niż w ciągu całego swojego życia.
Turystki nie krępowały się stanikami i opalały ciała, nawet te najmniej
ponętne. Bez względu na wiek i wagę kobiety w wieku mojej matki pozostawiły
gdzieś w domach wstyd i paradowały topless dla swoich mężów, którzy nawet nie
zwracali na nie uwagi. Po pierwszym szoku kulturowym przywykłam do tego dość
szybko, ponieważ były to widoki na porządku dziennym.
Na
Korfu musiałam sięgnąć do jeszcze głębszych pokładów tolerancji, ponieważ tam
zjawisko to osiągnęło jeszcze wyższy poziom. Tam ludzie pozbywali się resztek
swoich hamulców i bezpruderyjnie paradowali nago na plażach, jakby chwaląc się
swoimi ciałami. Nie zważając na dzieci bawiące się na plaży, kobiety i
mężczyźni bez skrępowania opalali swoje intymne strefy, pływali w morzu i
stojąc u brzegu spoglądali w stronę horyzontu. Takie widoki można było spotkać
nawet na najbardziej uczęszczanej plaży.
Pierwsza
taka sytuacja wywołała we mnie szok, druga utrwaliła zdziwienie a trzecia
uświadomiła, że na Korfu jest to normalne. Nie wiem, czy to zjawisko dotyczyło
tylko turystów, czy tylko mieszkańców wyspy, czy też może wszystkich, ale do
dzisiaj nie mogę wyjść z szoku, że wyspa jest schronieniem dla rozprzężenia
obyczajów. Jednego dnia udało nam się nawet trafić na samotną i ukrytą plażę,
która okazała się prywatnym rajem dla naturystów. Nie zostaliśmy tam nawet
dwóch minut, ponieważ pomimo mojej otwartości na różnice kulturowe, pewne
rzeczy wciąż pozostają poza granicą mojej tolerancji.
Co
do dróg, zdziwiłam się że są jeszcze inne miejsca na świecie poza Polską, gdzie
dziury na drogach wyrastają jak grzyby po deszczu. Nie spodziewałam się takiej
przykrej niespodzianki, ponieważ ani na Krecie, ani na Samos, nie spotkałam się
z taką ilością dziurawych dróg jak na Korfu. A było ich tu tyle co kotów na
Krecie i Samos razem wziętych. Pojawiały się w tak zaskakujących miejscach, że
nawet najbardziej czujny kierowca musiał choć raz dziennie w którąś z nich
wpaść. W niektórych miejscach założyły prawdziwe gangi i kiedy już ktoś myślał,
że ominął wszystkie niebezpieczeństwa, nagle za zakrętem pojawiała się ta
ostateczna, najgłębsza i najbardziej zdradziecka dziura, pochłaniająca pół koła.
Zdarzały się też bliźnięta, usadowione w tak idealnej odległości od siebie, że
brały w swe objęcia oba koła od razu, albo chwytały jedno, gdy drugiemu udało
się zbiec. Takie przyjemniaczki zdarzały się nawet na głównych drogach, przy
wjeździe do dużego miasta, gdzie przez wiele kilometrów droga zwodziła całkiem
dobrą jakością, by na końcu złapać kierowcę z uśpioną czujnością w pułapkę i
niemal zniszczyć felgi jego auta.
Być
może jest to jakiś spisek warsztatów samochodowych uknuty na spółkę z władzami
miasta, bo nikt tych dziur nie łata, a można spotkać i takie miejsca, gdzie
jedna łata nachodzi na drugą, a na samym środku tych łat czai się dziura,
której nie widać z powodu innego koloru nawierzchni. Przy samym wjeździe do
Rody prawie udało nam się zgubić obie felgi, gdy chwyciły nas w objęcia
przeżarte bliźniaki o porażającej głębokości i długości, grubością idealnie
wpasowując się w szerokość kół. Po trzech dniach bliźniaki zasypano i załatano,
ale groza tamtego miejsca przez dobre dwa dni spędzała nam sen z powiek.
Dzięki
tym wszystkim dziurom mogłam się bardziej skupić na pilotowaniu mojego męża
zamiast tracić czas na podziwianie widoków, w których tak się zakochałam. Do
ostatniego dnia pobytu cierpłam na myśl o tym, że będziemy musieli zapłacić za
zniszczone koło. Dlatego też pilnowaliśmy się, aby nie wydać wszystkich
pieniędzy, które zabraliśmy ze sobą, na wypadek wymuszonej wizyty w warsztacie
samochodowym. Nauczyłam się też, że nasze polskie drogi są w całkiem niezłej
kondycji i już nigdy nie będę na nie narzekać, bo w porównaniu z drogami Korfu,
nasze ulice są marzeniem każdego kierowcy.
To
było prawdziwe zrządzenie losu, że trafiliśmy akurat na tę spokojną wyspę, z
widokami, które były balsamem na duszę i ludźmi, dzięki którym odpoczęłam i
zrelaksowałam się. Gdybyśmy zdecydowali się na okazję, która pojawiła się
tydzień wcześniej, nie zobaczylibyśmy pięknych widoków Korfu, ani nie poznalibyśmy
tylu wspaniałych ludzi i nie odkrylibyśmy nowych perspektyw. Tęsknie za tamtymi
miejscami, za niewymuszonym klimatem luzu i radości życia. Mam nadzieję, że
gospodarka Grecji oprze się zaglądającej jej w oczy kryzysowi i że przynajmniej
raz w roku będę mogła odwiedzać mój prywatny raj na ziemi, jaki znalazłam na
wyspach greckich.
3 komentarze:
Tak się zastanawiam co z ciebie za kobietą jeżeli mając możliwość korzystania z plaż dla naturystów na Korfu ty je krytykujesz.Przecież jesteś chyba kobieta i powinno ci zależeć na pięknie opalonym ciele a nie jego zeszpeceniu białymi paskami. Chyba ze nalezysz do tzw wiejskich bab , które pielegnuja myja i pokazuja tylko swoja buzię. Reszta co tam :)
Najbardziej zachęciłaś mnie i żonę tymi plażami nudystów bo od 15 lat nimi jesteśmy. A właściwie info na ten temat nas interesuje 😀
W takim razie Korfu jest idealne dla Was :) Tylko uważajcie na te dziury jak będziecie jechać na plaże nudystów ;)
Prześlij komentarz