Gdy
wyjeżdżałam na długo wyczekiwaną wycieczkę na Korfu, byłam strzępkiem
człowieka. W pracy nie mogłam wysiedzieć na miejscu, patrząc uparcie w
kalendarz i czekając na nadejście czwartku, który miał mi dać upragnioną
wolność i tak bardzo potrzebne wytchnienie. Wiedziałam, że muszę wyjechać jak
najdalej od wszystkich kłopotów, z jakimi się przez ostatni czas borykałam, bo
czułam, że depresja rozszarpie mnie na kawałki. Nie patrzyłam więc na
pieniądze, gotowa nawet zadłużyć się (oczywiście tylko i wyłącznie sięgając do
zaskórniaków odłożonych na inne, ważne plany - żadnych pożyczek bankowych) i potem
zwracać dług tak długo jak będzie trzeba, a pojechać i odpocząć. Bardzo tego
potrzebowałam. Jak bardzo wiedziałam tylko ja.
Kłopotów,
które wprawiały mnie w przygnębienie było multum, ale na pierwszy plan wysuwała
się praca. Każdy, kto kiedykolwiek pracował w instytucji publicznej, wie, że
aby tam do czegoś dojść, trzeba używać różnych zdolności, które nie przydają
się nigdzie indziej, tylko pracując dla państwa. Nazwijmy te zdolności
krasomówstwem i nakładaniem skóry kameleona. Są to takie predyspozycje, które
są niezbędne do tzw. kariery, a których ja kompletnie nie posiadałam i nie
potrafiłam nabyć. Wydaje mi się, że trzeba je wyssać z mlekiem matki, a potem
rozwijać aż do osiągnięcia mistrzostwa. Jeśli posiadacie takie zdolności, od
razu lećcie do urzędu- tam ich na pewno nie zmarnujecie!
To,
że kompletnie nie pasuję do tego środowiska, zaczęłam odczuwać już po trzech latach
od zatrudnienia, gdy zauważyłam, że ciężka praca na nic się nie zda w zderzeniu
z ogólnym fałszem, głośnym narzekaniem na nawał pracy, mówieniem właściwym
osobom tego, co te osoby chciałyby usłyszeć i ogólną zdolnością do brylowania w
towarzystwie ludzi, którzy mogą nam pomóc w karierze. Niestety zawsze należałam
do osób lubiących szczerość i nigdy nie posiadałam umiejętności zmieniania
skóry w zależności od tego, z kim przebywam. Zatem wszystko co dobre, zdarzało
się innym (to był zupełny przypadek, że zawsze tym samym osobom, które znały
kogoś, a ten ktoś znał kogoś innego), a mnie pozostało tylko patrzeć na to i
zżymać się.
Tak
minęły mi kolejne trzy lata, kiedy moja kariera nabrała takiego zawrotnego tempa,
że niemal dogoniła mnie minimalna krajowa. Awans znałam tylko z Wikipedii, a
walkę o godne życie z dala od wegetacji z własnego doświadczenia. Nie było to
łatwe życie i ciężko mi było przyglądać się temu, co się dzieje u mnie w pracy
ze spokojem, mimo iż od dziecka byłam przyzwyczajona do życia bez luksusów. Ale
co innego być dzieckiem, a co innego dorosłym, który sam kształtuje swoje
życie. Tak przynajmniej powinno to wyglądać. Ale ja czułam, że znowu stałam się
tym dzieckiem, któremu odebrano możliwość swobodnego wysławiania się i
działania bez zgody rodziców. Nic nie mogłam zrobić, aby zmienić swoją
sytuację, bo rozmowy z przełożonym tylko pogarszały sprawy.
Minęło
sześć lat, a ten czas przeleciał przez palce, nie przynosząc żadnych
rezultatów, prócz rozwoju choroby kręgosłupa. Moja kariera ukształtowała się na
poziomie wyjściowym, jak zakalec, który z zewnątrz wygląda dobrze, a wewnątrz
ukrywa nieprzyjemną tajemnicę. Tym zakalcem była świadomość, że już nigdy nie
dostanę awansu, ani idącej za tym podwyżki czy też nowych zadań, w których
mogłabym się wykazać. Działo się tak ponieważ od momentu, gdy pojawiłam się
jako nowy członek na pokładzie swojego wydziału, zepchnięto mnie na koniec łańcucha
pokarmowego, jako tak zwanego żółtodzioba.
Po
sześciu latach pracy nic się nie zmieniło, a wszelkie moje działania, od
wytężonej pracy poprzez rozmowy z przełożonym, nie były w stanie zmienić
sytuacji. Teraz już wiem, że zakalca nie da się naprawić wkładając go z
powrotem do piekarnika. Nie jestem w stanie zmienić swojej pozycji w firmie,
ponieważ zbyt wielu w niej krasomówców, którzy potrafią zachęcić do kupna
najbardziej nieudanego zakalca, nie pozwalając klientowi zajrzeć do środka, aby
zobaczył co takiego ciasto kryje w sobie. Są też tacy, którzy swój talent
podnieśli do takiego poziomu, iż są nawet w stanie przekonać klienta do
zjedzenia zakalca i wmówienia mu nie tylko tego, iż jest smaczny, ale i tego,
że nie potrafią już funkcjonować bez tej jedynej w swoim rodzaju przekąski.
Muszę
tutaj wyjaśnić, że nigdy nie miałam problemu z pieczeniem ciast. Zawsze
wychodziły pięknie i smakowały tak samo dobrze jak wyglądały. Byłam więc jedną
z najlepszych uczniów w klasie i na studiach, prace oddawałam na czas, nauczona
byłam na wszystkie egzaminy, przyzwyczajona do tego, że staranie przynosi
rezultaty.
Jednak
urzędy są wylęgarnią innego rodzaju talentów, takich jakich nie spotka się w
innym miejscu pracy. Nie jesteś w stanie z nimi wygrać, ponieważ są skupione
wokół siebie, a każdy osobnik tego przedziwnego stowarzyszenia chroni drugiego,
gdyż hołdują zasadzie, że ich ilość stanowi siłę. Mówią jednym głosem i są w
stanie zagadać każdą pojedynczą sztukę, która postanowiła zbuntować się
przeciwko ich monopolowi. Aż wreszcie ta niepokorna sztuka podkula pod siebie
ogon i zaczyna wierzyć w to, co usłyszała z tylu ust. Już wie, że jest
beznadziejna i do niczego się nie nadaje, a do tego nikt jej nie lubi, bo
przecież jest zazdrośnikiem i buntownikiem. I ta biedna osoba zapomina, że
wszystkie te przykre słowa usłyszała od członków Stowarzyszenia Wzajemnej
Adoracji i nie niosą one w sobie krztyny prawdy. Ucisza się i pracuje pośród
niechętnych jej spojrzeń, żałując, że kiedykolwiek postanowiła rozpocząć swoją
małą rewolucję. Ubolewając, że kiedykolwiek zdecydowała się na tę pracę,
nienawidząc poranków, które przynosiły jej powrót do znienawidzonej pracy i
koleżanek, których nie mogła już znieść. Pozwalając, aby depresja po cichutku
wkradała się do jej serca, niszcząc dobre samopoczucie, które niegdyś nigdy jej
nie opuszczało i powodując, że żyła weekendami.
Wracając
do ciast, było jedno takie, które mi się nigdy nie udawało, choćbym nie wiem
jak się starała. Zawsze wychodziło małe i niepozorne, nie dorastało nawet do
połowy wysokości formy. Natomiast moja mama w wykonywaniu tego ciasta osiągnęła
mistrzostwo. Zawsze z zazdrością patrzyłam jak otwiera formę i wyciąga piękną,
kształtną babkę, której miałam nigdy nie ujrzeć w swoim wykonaniu. Doszło do
tego, że straciłam wiarę w swoje umiejętności i odmówiłam robienia tego ciasta
w przyszłości.
Po
sześciu latach pracy w stłamszeniu wiedziałam, że pomimo wszelkich umiejętności
nie uda mi się wykuć sukcesu pomiędzy murami urzędu. Wiedziałam, że bez
rezygnacji ze swojej szczerości i zasad, jakimi kierowałam się całe życie,
nigdy nie wyjdzie mi taka piękna babka, jak moim koleżankom. Musiałabym zostać
jedną z nich i używać tych samych sposobów, aby osiągnąć swoje cele- wówczas
mogłoby mi się udać upiec piękny zakalec, po czym go sprzedać. Ale szczerze
mówiąc nie chciałam być taka jak one, więc powiedziałam sobie, że już nie będę
się starała piec tego ciasta, nigdy więcej! Zrezygnowałam z walki o swoją
pozycję, bo wiedziałam, że i tak nie uda mi się osiągnąć pozytywnych rezultatów
swoich starań. Nawet nie wiem, kiedy dopadła mnie depresja, a złość we mnie
rosła z każdym dniem. Szła za tym niechęć do wszystkich i zazdrość, której nie
potrafiłam w sobie zwalczyć. Opowiadanie sobie o kolejnych
niesprawiedliwościach z koleżankami, którym również nie udało się dostać do
szczelnego kręgu Stowarzyszenia wcale nie pomagało mi w codziennych obowiązkach.
Czułam się jak w zaczarowanym, zamkniętym kole, gdzie zawsze trafiało się w to
samo miejsce, miejsce zapomniane przez wszystkich. Tylko weekendy dawały mi
wytchnienie, bo mogłam choć na te kilka dni zapomnieć o tym, co mnie czeka, gdy
wrócę do pracy. Ciężko jest żyć ze świadomością, że nasza kariera skończyła
się, zanim się zaczęła, bo ktoś u góry podjął taką decyzję za nas, bez
sprawdzania, na co nas stać.
Sprawy
sięgnęły takiego punktu, kiedy naprawdę nic się nie chce i jedyną szansą na
zachowanie choć strzępków nerwów była chwilowa ucieczka. Jak najdalej, jak
najdłużej. Gdy okazało się, że ceny wycieczek zamiast spadać, rosły z powodu
nachodzącego na mój urlop tzw. długiego weekendu i wystąpiła konieczność, aby
przedłużyć urlop o kilka dni, nie wahałam się ani chwili. Tak bardzo
potrzebowałam ucieczki, że byłam w stanie zużyć cały urlop na tę jedną podróż,
a potem pracować bez wytchnienia do końca roku. Tym sposobem uciekłam od bagna,
które mnie niszczyło od wewnątrz na całe trzy tygodnie. Była to bardzo udana
decyzja, bo aby naprawdę odpocząć od pracy i wszystkich innych, nagromadzonych
przez rok problemów, dwa tygodnie nie wystarczą. O tygodniu nawet nie ma co
mówić.
Trzy
tygodnie oddalenia od pracy, w tym dwa spędzone w raju na Korfu przyniosły mi
spokój, którego tak bardzo potrzebowałam. Zerwałam kontakt ze wszystkimi,
jedynie w dniu wylotu poinformowałam mamę i koleżankę z pracy, że wylatuję,
dodatkowo tej drugiej zlecając zadanie przedłużenia mojego urlopu u szefowej.
Nikomu w pracy nie powiedziałam, gdzie konkretnie się wybieram, a w czasie
urlopu nie zdawałam żadnych sprawozdań. Nie patrzyłam na kalendarz, nie
zastanawiałam się czy to weekend, czy dzień pracy, aby nie wpaść w pułapkę
myślenia o pracy, co zawsze kończyło się uczuciem gubienia czasu i natrętnej
myśli o nieuchronności powrotu do obowiązków.
Potrzebowałam
Korfu także jako możliwość ucieczki również od innych problemów. Denerwowało
mnie to, że mój mąż wykazywał większe zainteresowanie naszymi znajomymi, niż mną. Gdy proponowałam
jakąś wycieczkę czy inne aktywne spędzanie czasu, to odpowiedź zawsze była taka
sama: nie, bo zmęczony po pracy, albo odpoczywa po pracy, albo mało czasu, bo
niedługo do pracy i nie warto w ogóle wychodzić. Ale jak tylko znajomi
zadzwonili, to mój mąż był gotowy do wyjazdu, nawet jak trzy godziny później
musiał już być w pracy. Potrafił w pięć minut być gotowym do wyjścia i
wychodził, ze mną lub beze mnie. A jeśli zdecydowałam się pójść z nim, to tak
jakby mnie w ogóle nie było. Uśmiech i dobrą zabawę zachowywał dla nich, na
mnie w ogóle nie zwracając uwagi. Czułam się jak piąte koło u wozu i było mi
przykro widząc to wszystko.
Nie
jestem typem zazdrośnicy, ale takie zachowanie wyciągało ze mnie to co
najgorsze, czego sobie nawet nie uświadamiałam. Zazdrość i brak zaufania to
były główne uczucia, z którymi musiałam walczyć. Do tego dochodziła świadomość
niedoskonałości własnego ciała. Coca cola i podjadanie czekolady w godzinach
pracy wcale mi nie pomagało. Nuda w pracy spowodowana powtarzalnością zadań
była moim największym sprzymierzeńcem jeśli chodzi o sięganie po używki i
obrastanie tłuszczem. Pomagała mi także w niweczeniu wszelkich prób rzucenia
uzależnień. Bóle w plecach przeszkadzały w aktywności fizycznej, a brzuch rósł
z każdym dniem, tak samo jak częstotliwość docinek ze strony koleżanek.
Wszystko
to niszczyło powoli ale skutecznie moją pewność siebie. Często było mi smutno i
nie czułam się szczęśliwa. Wiedziałam, że wszystko było ze sobą połączone ale
nie umiałam znaleźć drogi ucieczki z tego zaklętego koła, mimo że czułam, iż
uciekając od jednego problemu, mogłam uciec także od innych i tym samym
odzyskać wiarę siebie. Chciałam wszystko co złe zostawić za sobą i odpocząć od
problemów chociaż na dwa tygodnie. Widziałam też w tym wyjeździe szansę na
skończenie ze słodyczami i colą. Wprawdzie ta część mojego planu nie do końca
wyszła tak, jak chciałam, ale chociaż raz czułam, że naprawdę potrafię to
zrobić.
Na
Korfu wkroczyłam w całkiem inny świat, który dał mi wytchnienie, tak przeze
mnie wyczekiwane i niezbędne do dalszego funkcjonowania. Odpoczęłam nie tylko
od swoich problemów, ale i od polskiego stylu życia: głośnego, imprezowego,
bazującego na alkoholu. Odpoczęłam od kłamstw, nienawiści do drugiego
człowieka, zazdrości i rzucania kłód pod nogi. Ludzie w Grecji są tak
sympatyczni i pomocni, tak rozmowni i zrelaksowani, że żal było to wszystko
zostawiać. Im więcej przychodziło się do sklepu czy restauracji, tym bardziej
się dla nas starano, abyśmy mile spędzili czas. Pytaniom skąd jesteśmy i
kiepskim próbom mówienia po polsku nie było końca. Gdy zbliżał się czas
wyjazdu, czułam się już jak rodowita Greczynka, która pozdrawia sąsiadów z
uśmiechem na ustach i zna wszystkich ze wsi. Myślę, że to jest magia małych miejscowości,
dlatego cieszę się, że nasz urlop spędziliśmy we wiosce Agios Stefanos, a nie w
dużym kurorcie.
W
Agios miałam wrażenie, że nie liczyło się skąd jesteśmy i ile posiadaliśmy
pieniędzy, jak wysoką pozycję w pracy wypracowaliśmy i jakie szkoły skończyliśmy.
Liczyło się tylko to, że byliśmy i można było z nami porozmawiać. Różnica wieku
nie była przeszkodą, a znajomość języka angielskiego pozwalała na swobodną
wymianę zdań z przedstawicielami innych narodowości. Dwa tygodnie na Korfu
zmieniły mnie nie do poznania i szczerze liczę na to, że pozostanę już tą
osobą, którą odnalazłam na tej zielonej wyspie.
Moim
najukochańszym miejscem na Korfu była i pozostanie plaża w Ipsos. Długa i
niezbyt szeroka, przy samej ulicy, za towarzystwo miała palmy, obsadzone wzdłuż
głównej arterii miasteczka. Gdy patrzyłam na piękne i szczupłe dziewczyny
przechadzające się chodnikiem, brakowało mi tylko jeżdżących na rolkach smukłych
dziewcząt, aby plaża przypominała tę znaną z filmów, kręconych w Miami. Na tej
plaży znalazłam największe ukojenie, a to za sprawą przecudownych i
przynoszących spokój widoków. Jasne domki wspinające się na zielone zbocza
górskie, słońce leniwie chowające się za przepływającymi chmurkami, rzucające
cienie na soczyście zieloną roślinność. Pływając godzinami i patrząc na to
wszystko odnalazłam drogę do osiągnięcia spokoju we wszystkich dziedzinach
życia, z którymi nie potrafiłam sobie ostatnio poradzić. Tam narodziły się
postanowienia, które pomogły mi zmienić się i poradzić sobie ze wszystkimi
nagromadzonymi problemami. Teraz czuję, że już żadna z tych rzeczy nie może
mnie złamać ani doprowadzić do depresji. Od czasu powrotu z Korfu nie narzekam
już na pracę ani na swoje ciało, pogodziłam się z pewnymi rzeczami, z innymi
postanowiłam walczyć w sposób pozytywny. Zostawiłam na Korfu tę złośnicę, opowiadającą
wszystkim jak jest jej źle, utopiwszy ją gdzieś pod delikatnymi falami Ipsos
Beach.
Oto
postanowienia, które uratowały mi życie:
1.
Myśleć o pracy inaczej niż dotychczas. Stwierdziłam, że skoro nie potrafię
zmienić siebie w krasomówcę, muszę pogodzić się z pewnymi faktami.
Zrezygnowałam więc z robienia kariery na rzecz pozostania sobą, bo szczerość wobec
siebie i wobec innych była i jest dla mnie najważniejsza. Postanowiłam nie
wdawać się już w nic nie przynoszące dyskusje z koleżankami o tym, jak jest źle
i niesprawiedliwie. Nic tego nie zmieni, bo jest to cecha charakterystyczna
każdego urzędu. Będę pracować bez narzekania, bo nikt nie lubi osób, które
narzekają, choćby ich racje były słuszne. Niestety racje są nieważne, bo w
oczach świata to i tak Ty będziesz winny temu, że Ci się nie udało. Będę unikać
rozmów o wszystkim co złe i co przynosi złe samopoczucie, przymykać oczy na
niesprawiedliwości, cieszyć się z każdego dnia w pracy i brać to, co mogę
uzyskać, nie patrząc na to, że inni dostają więcej. W zamian chcę bardziej zadbać
o zdrowie i wycofać się z wyścigu szczurów drugiej kategorii, który nie wiadomo
kiedy się zaczął i jaka jest nagroda za pierwsze miejsce. Stwierdziłam, że będę
robić tyle, ile trzeba i ile się ode mnie wymaga, dzieląc się z koleżankami
pracą i nie wyrywając sobie resztki zadań, które zostały nam przydzielone. W
ten sposób mam w planach zmniejszyć napięcie, jakiemu poddany został ostatnimi
czasy mój kręgosłup, gdy ścigałam się z czasem i z koleżankami o wyniki, które
i tak nie miały zostać docenione. Mam zamiar mniej czasu spędzać przed
komputerem, używając Internetu tylko wówczas, gdy zajdzie taka potrzeba i nie
marnując tym samym czasu. Nie zazdrościć, patrzeć przez palce na to, co złe i
zająć się tylko sobą. Nie patrzeć ciągle na zegarek, czekając na koniec pracy.
Nie czekać na weekendy i efektywnie wykorzystywać czas w pracy, poświęcając
momenty, kiedy przychodzi zastój spowodowany charakterem pracy, na naukę języka
angielskiego, zamiast na bezcelowe surfowanie po czeluściach Internetu, jak to
robią wszyscy dokoła mnie.
Może
to brzmi niezbyt ambitnie. Może i jest to pogodzenie się z sytuacją, ale mam
już dość walki, która tylko szarpie nerwy i nie przynosi rezultatów. Mam dość
kłócenia się i zżymania na innych. Czas wziąć sprawy w swoje ręce i przenieść
tyle pozytywnego myślenia na pracę, ile tylko się da. Moje nastawienie zmieniło
się tak diametralnie, że ledwie sama siebie poznaję. Teraz tylko śmieję się z
tych drobnych niesprawiedliwości, których codziennie doświadczam ja i grupka
moich koleżanek- szczurów drugiej kategorii. Nie daję się wciągnąć w rozmowy o
tym, co złe i zabraniam w swojej obecności jęczeć: „nie chce mi się”. Jestem
pozytywnie nastawiona do pracy, bo uświadomiłam sobie jedno. Pomimo wszystkich
przykrości i nędznych zarobków, to właśnie ta praca dała mi możliwości, których
wcześniej nie miałam. To dzięki niej mogłam zwiedzić wszystkie te piękne
miejsca, które do tej pory ujrzałam i poszerzyć swoje horyzonty, a także zapisać
się na angielski.
To
ostatnie było najlepszą decyzją, jaką kiedykolwiek podjęłam. Była to rzecz, na
której od bardzo dawna mi zależało, a której nie mogłam zrealizować z powodu
braku środków i wiary, że potrafię się nauczyć tego języka. Jednak kiedy na
drugi rok pracy dostałam umowę na stałe, w nagrodę sprezentowałam sobie rok w
International House. Po czterech latach nauki nie wyobrażam sobie, abym mogła z
tego kiedykolwiek zrezygnować. Teraz jest mi to potrzebne jak powietrze. Nawet
w największych momentach kryzysu i wiary w siebie, myśl, że zapisałam się na
angielski, ratowała mnie przed poczuciem kompletnego zmarnowania czasu w ciągu
sześciu lat pracy w urzędzie. Moja kariera umarła, zanim zdążyła się wykluć,
ale mnie udało się po cichu wyhodować pewność siebie na terytorium językowym,
które teraz wydaje owoce i przenosi się także na inne rejony życia codziennego.
Dzięki znajomości języka nie boję się już wyjeżdżać do obcych krajów, a
świadomość, że jestem najlepsza w każdej grupie, w jakiej się znajduję,
niesamowicie przywraca poczucie własnej wartości. Moja kariera w pracy nie
istnieje, natomiast poza nią kwitnie jak życie na pustyni w deszczową porę.
Bycie świadkiem własnego samorozwoju daje niesamowitego kopa, nawet jeśli nie
owocuje to pieniędzmi ani pozycją. Dla mnie najważniejsze jest to, że dobrze
się czuję ze sobą, że się spełniam i nie boję się już próbować.
2.
Odpuścić mężowi. Nie suszyć mu głowy o znajomych i przypominać o wartościach,
jakimi powinien się kierować. Jeśli mojego męża cieszy przebywanie ze znajomymi,
nie powinnam mu tego zabraniać ani utrudniać. Odrzuciłam wszelką zazdrość o
niego, bo wiem, że jeśli facet będzie chciał zostawić swoją kobietę, to zrobi
to, choćby ta stanęła na rzęsach. Piękno Ipsos uświadomiło mi, że życie jest za
krótkie, żeby się zamartwiać rzeczami, których nie można zmienić i należy
cieszyć się każdą dobrą chwilą, którą ofiarowuje życie. Po czasie może
uświadomię sobie, że widziałam rzeczy istniejące tylko w mojej wyobraźni. Gdyby
jednak okazało się, że słusznie byłam zazdrosna, to będę się mogła cieszyć, że
nie traciłam niepotrzebnie czasu na zamartwianie się rzeczami, które były
zapisane w gwiazdach. Lubię spędzać czas ze sobą, więc jeśli mój mąż nie będzie
miał dla mnie czasu, nie będzie to żadna tragedia, bo czas ten spędzę na
ważnych dla mnie rzeczach, poświęcając się samorozwojowi.
3.
Powalczyć o swoje ciało. Codziennie ćwiczyć pilates i nie zaniedbać ćwiczeń wzmacniających kręgosłup.
Jeździć do pracy rowerem w słoneczne dni, a w deszczowe chodzić pieszo. Torebkę zamieniłam na saszetkę nie obciążającą pleców, dzięki czemu przejście 10 km nie jest mordęgą, a miłym spacerkiem, podczas którego obserwuję otaczający świat i relaksuję się przed i po pracy.
Śniadania jem w domu, lub kupuję sobie produkty w sklepiku obok pracy. Gdy nachodzi mnie moment, gdy pragnę sięgnąć po coś słodkiego, wyciągam angielski, który nie tylko odciąga moją uwagę od używek, ale i dodaje energii do pracy nad monotonnymi zadaniami związanymi z pracą, gdyż pobudza myślenie i gotowość do walki z wszelkimi przeciwnościami. A gdy i to nie pomaga, idę na domowy obiad do bufetu, aby zagryźć głód psychiczny. Na tę przyjemność wydaję pieniądze, zaoszczędzone na niekupowaniu biletu miesięcznego. Gdy wracam z obiadu, jestem jak nowo narodzona i nie potrzebuję już czekolady (przynajmniej w teorii).
Dobra mata pomoże w systematyczności. Na takiej macie ćwiczenie jest przyjemnością. |
Jeździć do pracy rowerem w słoneczne dni, a w deszczowe chodzić pieszo. Torebkę zamieniłam na saszetkę nie obciążającą pleców, dzięki czemu przejście 10 km nie jest mordęgą, a miłym spacerkiem, podczas którego obserwuję otaczający świat i relaksuję się przed i po pracy.
Jeśli saszetka to tylko firmy deuter. Wygodna, pojemna, idealna na lato dzięki zastosowaniu oddychającego materiału, tam, gdzie saszetka styka się z ciałem. |
Mój codzienny zestaw do pracy i nie tylko. |
Śniadania jem w domu, lub kupuję sobie produkty w sklepiku obok pracy. Gdy nachodzi mnie moment, gdy pragnę sięgnąć po coś słodkiego, wyciągam angielski, który nie tylko odciąga moją uwagę od używek, ale i dodaje energii do pracy nad monotonnymi zadaniami związanymi z pracą, gdyż pobudza myślenie i gotowość do walki z wszelkimi przeciwnościami. A gdy i to nie pomaga, idę na domowy obiad do bufetu, aby zagryźć głód psychiczny. Na tę przyjemność wydaję pieniądze, zaoszczędzone na niekupowaniu biletu miesięcznego. Gdy wracam z obiadu, jestem jak nowo narodzona i nie potrzebuję już czekolady (przynajmniej w teorii).
Nad
tym ostatnim muszę jeszcze popracować, gdyż chroniczne niewyspanie w ostatnim
tygodniu było tym czynnikiem, który zniweczył całe trzy tygodnie pracy nad
sobą. Za dużo w moim życiu było coli i słodyczy, więc dodałam do moich
postanowień również kładzenie się spać o normalnej porze. Zobaczymy, czy uda mi
się wrócić do dobrych nawyków, które wypracowałam podczas pobytu na Korfu i
przez dwa tygodnie po powrocie. Najważniejsze, że czuję się silna i zdolna do
tego, aby góry przenosić.
4.
Spróbować poszukać innej pracy. Odkąd pamiętam chciałam zostać bibliotekarką,
taką z prawdziwego zdarzenia, z którą można porozmawiać o książkach, a nie
taką, która tylko te książki podaje. To marzenie sprzedałam za cały etat w
urzędzie i nieco lepszą pensję. Ale ostatnio owa natrętna myśl o powrocie do
biblioteki ściga mnie coraz szybciej. Planuję spróbować dogonić to marzenie we
wrześniu. Bardzo liczę na to, że mi się uda. Byłoby to zwieńczenie moich
postanowień i spełnienie najważniejszego z marzeń. Planu B nie mam. Będę
trzymać kciuki, aby się udało!
Wszystkim
tym, którzy są na etapie poszukiwania siebie, mogę z tego miejsca polecić
wszystkim wycieczkę za granicę, jak najdłużej i jak najmocniej. Jedźcie tam,
aby znowu pożyć i odetchnąć pełną piersią. Zostawcie wszystkie problemy za sobą, nabierzcie dystansu do wszystkiego, co Was niszczy
i odnajdźcie dawnych siebie, pełnych marzeń, planów i wiary, że wszystko może
się udać. Gdy wrócicie do codziennych obowiązków, zobaczycie, że już nie
jesteście tacy, jakimi byliście, wyjeżdżając. Trzymam za Was kciuki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz