poniedziałek, 6 lipca 2015

I'm changed... I'm copletely changed - postanowienia nienoworoczne



Gdy wyjeżdżałam na długo wyczekiwaną wycieczkę na Korfu, byłam strzępkiem człowieka. W pracy nie mogłam wysiedzieć na miejscu, patrząc uparcie w kalendarz i czekając na nadejście czwartku, który miał mi dać upragnioną wolność i tak bardzo potrzebne wytchnienie. Wiedziałam, że muszę wyjechać jak najdalej od wszystkich kłopotów, z jakimi się przez ostatni czas borykałam, bo czułam, że depresja rozszarpie mnie na kawałki. Nie patrzyłam więc na pieniądze, gotowa nawet zadłużyć się (oczywiście tylko i wyłącznie sięgając do zaskórniaków odłożonych na inne, ważne plany - żadnych pożyczek bankowych) i potem zwracać dług tak długo jak będzie trzeba, a pojechać i odpocząć. Bardzo tego potrzebowałam. Jak bardzo wiedziałam tylko ja.
Kłopotów, które wprawiały mnie w przygnębienie było multum, ale na pierwszy plan wysuwała się praca. Każdy, kto kiedykolwiek pracował w instytucji publicznej, wie, że aby tam do czegoś dojść, trzeba używać różnych zdolności, które nie przydają się nigdzie indziej, tylko pracując dla państwa. Nazwijmy te zdolności krasomówstwem i nakładaniem skóry kameleona. Są to takie predyspozycje, które są niezbędne do tzw. kariery, a których ja kompletnie nie posiadałam i nie potrafiłam nabyć. Wydaje mi się, że trzeba je wyssać z mlekiem matki, a potem rozwijać aż do osiągnięcia mistrzostwa. Jeśli posiadacie takie zdolności, od razu lećcie do urzędu- tam ich na pewno nie zmarnujecie!
To, że kompletnie nie pasuję do tego środowiska, zaczęłam odczuwać już po trzech latach od zatrudnienia, gdy zauważyłam, że ciężka praca na nic się nie zda w zderzeniu z ogólnym fałszem, głośnym narzekaniem na nawał pracy, mówieniem właściwym osobom tego, co te osoby chciałyby usłyszeć i ogólną zdolnością do brylowania w towarzystwie ludzi, którzy mogą nam pomóc w karierze. Niestety zawsze należałam do osób lubiących szczerość i nigdy nie posiadałam umiejętności zmieniania skóry w zależności od tego, z kim przebywam. Zatem wszystko co dobre, zdarzało się innym (to był zupełny przypadek, że zawsze tym samym osobom, które znały kogoś, a ten ktoś znał kogoś innego), a mnie pozostało tylko patrzeć na to i zżymać się.
Tak minęły mi kolejne trzy lata, kiedy moja kariera nabrała takiego zawrotnego tempa, że niemal dogoniła mnie minimalna krajowa. Awans znałam tylko z Wikipedii, a walkę o godne życie z dala od wegetacji z własnego doświadczenia. Nie było to łatwe życie i ciężko mi było przyglądać się temu, co się dzieje u mnie w pracy ze spokojem, mimo iż od dziecka byłam przyzwyczajona do życia bez luksusów. Ale co innego być dzieckiem, a co innego dorosłym, który sam kształtuje swoje życie. Tak przynajmniej powinno to wyglądać. Ale ja czułam, że znowu stałam się tym dzieckiem, któremu odebrano możliwość swobodnego wysławiania się i działania bez zgody rodziców. Nic nie mogłam zrobić, aby zmienić swoją sytuację, bo rozmowy z przełożonym tylko pogarszały sprawy.

Minęło sześć lat, a ten czas przeleciał przez palce, nie przynosząc żadnych rezultatów, prócz rozwoju choroby kręgosłupa. Moja kariera ukształtowała się na poziomie wyjściowym, jak zakalec, który z zewnątrz wygląda dobrze, a wewnątrz ukrywa nieprzyjemną tajemnicę. Tym zakalcem była świadomość, że już nigdy nie dostanę awansu, ani idącej za tym podwyżki czy też nowych zadań, w których mogłabym się wykazać. Działo się tak ponieważ od momentu, gdy pojawiłam się jako nowy członek na pokładzie swojego wydziału, zepchnięto mnie na koniec łańcucha pokarmowego, jako tak zwanego żółtodzioba.
Po sześciu latach pracy nic się nie zmieniło, a wszelkie moje działania, od wytężonej pracy poprzez rozmowy z przełożonym, nie były w stanie zmienić sytuacji. Teraz już wiem, że zakalca nie da się naprawić wkładając go z powrotem do piekarnika. Nie jestem w stanie zmienić swojej pozycji w firmie, ponieważ zbyt wielu w niej krasomówców, którzy potrafią zachęcić do kupna najbardziej nieudanego zakalca, nie pozwalając klientowi zajrzeć do środka, aby zobaczył co takiego ciasto kryje w sobie. Są też tacy, którzy swój talent podnieśli do takiego poziomu, iż są nawet w stanie przekonać klienta do zjedzenia zakalca i wmówienia mu nie tylko tego, iż jest smaczny, ale i tego, że nie potrafią już funkcjonować bez tej jedynej w swoim rodzaju przekąski.
Muszę tutaj wyjaśnić, że nigdy nie miałam problemu z pieczeniem ciast. Zawsze wychodziły pięknie i smakowały tak samo dobrze jak wyglądały. Byłam więc jedną z najlepszych uczniów w klasie i na studiach, prace oddawałam na czas, nauczona byłam na wszystkie egzaminy, przyzwyczajona do tego, że staranie przynosi rezultaty.
Jednak urzędy są wylęgarnią innego rodzaju talentów, takich jakich nie spotka się w innym miejscu pracy. Nie jesteś w stanie z nimi wygrać, ponieważ są skupione wokół siebie, a każdy osobnik tego przedziwnego stowarzyszenia chroni drugiego, gdyż hołdują zasadzie, że ich ilość stanowi siłę. Mówią jednym głosem i są w stanie zagadać każdą pojedynczą sztukę, która postanowiła zbuntować się przeciwko ich monopolowi. Aż wreszcie ta niepokorna sztuka podkula pod siebie ogon i zaczyna wierzyć w to, co usłyszała z tylu ust. Już wie, że jest beznadziejna i do niczego się nie nadaje, a do tego nikt jej nie lubi, bo przecież jest zazdrośnikiem i buntownikiem. I ta biedna osoba zapomina, że wszystkie te przykre słowa usłyszała od członków Stowarzyszenia Wzajemnej Adoracji i nie niosą one w sobie krztyny prawdy. Ucisza się i pracuje pośród niechętnych jej spojrzeń, żałując, że kiedykolwiek postanowiła rozpocząć swoją małą rewolucję. Ubolewając, że kiedykolwiek zdecydowała się na tę pracę, nienawidząc poranków, które przynosiły jej powrót do znienawidzonej pracy i koleżanek, których nie mogła już znieść. Pozwalając, aby depresja po cichutku wkradała się do jej serca, niszcząc dobre samopoczucie, które niegdyś nigdy jej nie opuszczało i powodując, że żyła weekendami.
Wracając do ciast, było jedno takie, które mi się nigdy nie udawało, choćbym nie wiem jak się starała. Zawsze wychodziło małe i niepozorne, nie dorastało nawet do połowy wysokości formy. Natomiast moja mama w wykonywaniu tego ciasta osiągnęła mistrzostwo. Zawsze z zazdrością patrzyłam jak otwiera formę i wyciąga piękną, kształtną babkę, której miałam nigdy nie ujrzeć w swoim wykonaniu. Doszło do tego, że straciłam wiarę w swoje umiejętności i odmówiłam robienia tego ciasta w przyszłości.
Po sześciu latach pracy w stłamszeniu wiedziałam, że pomimo wszelkich umiejętności nie uda mi się wykuć sukcesu pomiędzy murami urzędu. Wiedziałam, że bez rezygnacji ze swojej szczerości i zasad, jakimi kierowałam się całe życie, nigdy nie wyjdzie mi taka piękna babka, jak moim koleżankom. Musiałabym zostać jedną z nich i używać tych samych sposobów, aby osiągnąć swoje cele- wówczas mogłoby mi się udać upiec piękny zakalec, po czym go sprzedać. Ale szczerze mówiąc nie chciałam być taka jak one, więc powiedziałam sobie, że już nie będę się starała piec tego ciasta, nigdy więcej! Zrezygnowałam z walki o swoją pozycję, bo wiedziałam, że i tak nie uda mi się osiągnąć pozytywnych rezultatów swoich starań. Nawet nie wiem, kiedy dopadła mnie depresja, a złość we mnie rosła z każdym dniem. Szła za tym niechęć do wszystkich i zazdrość, której nie potrafiłam w sobie zwalczyć. Opowiadanie sobie o kolejnych niesprawiedliwościach z koleżankami, którym również nie udało się dostać do szczelnego kręgu Stowarzyszenia wcale nie pomagało mi w codziennych obowiązkach. Czułam się jak w zaczarowanym, zamkniętym kole, gdzie zawsze trafiało się w to samo miejsce, miejsce zapomniane przez wszystkich. Tylko weekendy dawały mi wytchnienie, bo mogłam choć na te kilka dni zapomnieć o tym, co mnie czeka, gdy wrócę do pracy. Ciężko jest żyć ze świadomością, że nasza kariera skończyła się, zanim się zaczęła, bo ktoś u góry podjął taką decyzję za nas, bez sprawdzania, na co nas stać.
Sprawy sięgnęły takiego punktu, kiedy naprawdę nic się nie chce i jedyną szansą na zachowanie choć strzępków nerwów była chwilowa ucieczka. Jak najdalej, jak najdłużej. Gdy okazało się, że ceny wycieczek zamiast spadać, rosły z powodu nachodzącego na mój urlop tzw. długiego weekendu i wystąpiła konieczność, aby przedłużyć urlop o kilka dni, nie wahałam się ani chwili. Tak bardzo potrzebowałam ucieczki, że byłam w stanie zużyć cały urlop na tę jedną podróż, a potem pracować bez wytchnienia do końca roku. Tym sposobem uciekłam od bagna, które mnie niszczyło od wewnątrz na całe trzy tygodnie. Była to bardzo udana decyzja, bo aby naprawdę odpocząć od pracy i wszystkich innych, nagromadzonych przez rok problemów, dwa tygodnie nie wystarczą. O tygodniu nawet nie ma co mówić.

Trzy tygodnie oddalenia od pracy, w tym dwa spędzone w raju na Korfu przyniosły mi spokój, którego tak bardzo potrzebowałam. Zerwałam kontakt ze wszystkimi, jedynie w dniu wylotu poinformowałam mamę i koleżankę z pracy, że wylatuję, dodatkowo tej drugiej zlecając zadanie przedłużenia mojego urlopu u szefowej. Nikomu w pracy nie powiedziałam, gdzie konkretnie się wybieram, a w czasie urlopu nie zdawałam żadnych sprawozdań. Nie patrzyłam na kalendarz, nie zastanawiałam się czy to weekend, czy dzień pracy, aby nie wpaść w pułapkę myślenia o pracy, co zawsze kończyło się uczuciem gubienia czasu i natrętnej myśli o nieuchronności powrotu do obowiązków.

Potrzebowałam Korfu także jako możliwość ucieczki również od innych problemów. Denerwowało mnie to, że mój mąż wykazywał większe zainteresowanie  naszymi znajomymi, niż mną. Gdy proponowałam jakąś wycieczkę czy inne aktywne spędzanie czasu, to odpowiedź zawsze była taka sama: nie, bo zmęczony po pracy, albo odpoczywa po pracy, albo mało czasu, bo niedługo do pracy i nie warto w ogóle wychodzić. Ale jak tylko znajomi zadzwonili, to mój mąż był gotowy do wyjazdu, nawet jak trzy godziny później musiał już być w pracy. Potrafił w pięć minut być gotowym do wyjścia i wychodził, ze mną lub beze mnie. A jeśli zdecydowałam się pójść z nim, to tak jakby mnie w ogóle nie było. Uśmiech i dobrą zabawę zachowywał dla nich, na mnie w ogóle nie zwracając uwagi. Czułam się jak piąte koło u wozu i było mi przykro widząc to wszystko.
Nie jestem typem zazdrośnicy, ale takie zachowanie wyciągało ze mnie to co najgorsze, czego sobie nawet nie uświadamiałam. Zazdrość i brak zaufania to były główne uczucia, z którymi musiałam walczyć. Do tego dochodziła świadomość niedoskonałości własnego ciała. Coca cola i podjadanie czekolady w godzinach pracy wcale mi nie pomagało. Nuda w pracy spowodowana powtarzalnością zadań była moim największym sprzymierzeńcem jeśli chodzi o sięganie po używki i obrastanie tłuszczem. Pomagała mi także w niweczeniu wszelkich prób rzucenia uzależnień. Bóle w plecach przeszkadzały w aktywności fizycznej, a brzuch rósł z każdym dniem, tak samo jak częstotliwość docinek ze strony koleżanek.
Wszystko to niszczyło powoli ale skutecznie moją pewność siebie. Często było mi smutno i nie czułam się szczęśliwa. Wiedziałam, że wszystko było ze sobą połączone ale nie umiałam znaleźć drogi ucieczki z tego zaklętego koła, mimo że czułam, iż uciekając od jednego problemu, mogłam uciec także od innych i tym samym odzyskać wiarę siebie. Chciałam wszystko co złe zostawić za sobą i odpocząć od problemów chociaż na dwa tygodnie. Widziałam też w tym wyjeździe szansę na skończenie ze słodyczami i colą. Wprawdzie ta część mojego planu nie do końca wyszła tak, jak chciałam, ale chociaż raz czułam, że naprawdę potrafię to zrobić.
Na Korfu wkroczyłam w całkiem inny świat, który dał mi wytchnienie, tak przeze mnie wyczekiwane i niezbędne do dalszego funkcjonowania. Odpoczęłam nie tylko od swoich problemów, ale i od polskiego stylu życia: głośnego, imprezowego, bazującego na alkoholu. Odpoczęłam od kłamstw, nienawiści do drugiego człowieka, zazdrości i rzucania kłód pod nogi. Ludzie w Grecji są tak sympatyczni i pomocni, tak rozmowni i zrelaksowani, że żal było to wszystko zostawiać. Im więcej przychodziło się do sklepu czy restauracji, tym bardziej się dla nas starano, abyśmy mile spędzili czas. Pytaniom skąd jesteśmy i kiepskim próbom mówienia po polsku nie było końca. Gdy zbliżał się czas wyjazdu, czułam się już jak rodowita Greczynka, która pozdrawia sąsiadów z uśmiechem na ustach i zna wszystkich ze wsi. Myślę, że to jest magia małych miejscowości, dlatego cieszę się, że nasz urlop spędziliśmy we wiosce Agios Stefanos, a nie w dużym kurorcie.
W Agios miałam wrażenie, że nie liczyło się skąd jesteśmy i ile posiadaliśmy pieniędzy, jak wysoką pozycję w pracy wypracowaliśmy i jakie szkoły skończyliśmy. Liczyło się tylko to, że byliśmy i można było z nami porozmawiać. Różnica wieku nie była przeszkodą, a znajomość języka angielskiego pozwalała na swobodną wymianę zdań z przedstawicielami innych narodowości. Dwa tygodnie na Korfu zmieniły mnie nie do poznania i szczerze liczę na to, że pozostanę już tą osobą, którą odnalazłam na tej zielonej wyspie.


Moim najukochańszym miejscem na Korfu była i pozostanie plaża w Ipsos. Długa i niezbyt szeroka, przy samej ulicy, za towarzystwo miała palmy, obsadzone wzdłuż głównej arterii miasteczka. Gdy patrzyłam na piękne i szczupłe dziewczyny przechadzające się chodnikiem, brakowało mi tylko jeżdżących na rolkach smukłych dziewcząt, aby plaża przypominała tę znaną z filmów, kręconych w Miami. Na tej plaży znalazłam największe ukojenie, a to za sprawą przecudownych i przynoszących spokój widoków. Jasne domki wspinające się na zielone zbocza górskie, słońce leniwie chowające się za przepływającymi chmurkami, rzucające cienie na soczyście zieloną roślinność. Pływając godzinami i patrząc na to wszystko odnalazłam drogę do osiągnięcia spokoju we wszystkich dziedzinach życia, z którymi nie potrafiłam sobie ostatnio poradzić. Tam narodziły się postanowienia, które pomogły mi zmienić się i poradzić sobie ze wszystkimi nagromadzonymi problemami. Teraz czuję, że już żadna z tych rzeczy nie może mnie złamać ani doprowadzić do depresji. Od czasu powrotu z Korfu nie narzekam już na pracę ani na swoje ciało, pogodziłam się z pewnymi rzeczami, z innymi postanowiłam walczyć w sposób pozytywny. Zostawiłam na Korfu tę złośnicę, opowiadającą wszystkim jak jest jej źle, utopiwszy ją gdzieś pod delikatnymi falami Ipsos Beach.

Oto postanowienia, które uratowały mi życie:

1. Myśleć o pracy inaczej niż dotychczas. Stwierdziłam, że skoro nie potrafię zmienić siebie w krasomówcę, muszę pogodzić się z pewnymi faktami. Zrezygnowałam więc z robienia kariery na rzecz pozostania sobą, bo szczerość wobec siebie i wobec innych była i jest dla mnie najważniejsza. Postanowiłam nie wdawać się już w nic nie przynoszące dyskusje z koleżankami o tym, jak jest źle i niesprawiedliwie. Nic tego nie zmieni, bo jest to cecha charakterystyczna każdego urzędu. Będę pracować bez narzekania, bo nikt nie lubi osób, które narzekają, choćby ich racje były słuszne. Niestety racje są nieważne, bo w oczach świata to i tak Ty będziesz winny temu, że Ci się nie udało. Będę unikać rozmów o wszystkim co złe i co przynosi złe samopoczucie, przymykać oczy na niesprawiedliwości, cieszyć się z każdego dnia w pracy i brać to, co mogę uzyskać, nie patrząc na to, że inni dostają więcej. W zamian chcę bardziej zadbać o zdrowie i wycofać się z wyścigu szczurów drugiej kategorii, który nie wiadomo kiedy się zaczął i jaka jest nagroda za pierwsze miejsce. Stwierdziłam, że będę robić tyle, ile trzeba i ile się ode mnie wymaga, dzieląc się z koleżankami pracą i nie wyrywając sobie resztki zadań, które zostały nam przydzielone. W ten sposób mam w planach zmniejszyć napięcie, jakiemu poddany został ostatnimi czasy mój kręgosłup, gdy ścigałam się z czasem i z koleżankami o wyniki, które i tak nie miały zostać docenione. Mam zamiar mniej czasu spędzać przed komputerem, używając Internetu tylko wówczas, gdy zajdzie taka potrzeba i nie marnując tym samym czasu. Nie zazdrościć, patrzeć przez palce na to, co złe i zająć się tylko sobą. Nie patrzeć ciągle na zegarek, czekając na koniec pracy. Nie czekać na weekendy i efektywnie wykorzystywać czas w pracy, poświęcając momenty, kiedy przychodzi zastój spowodowany charakterem pracy, na naukę języka angielskiego, zamiast na bezcelowe surfowanie po czeluściach Internetu, jak to robią wszyscy dokoła mnie.

Może to brzmi niezbyt ambitnie. Może i jest to pogodzenie się z sytuacją, ale mam już dość walki, która tylko szarpie nerwy i nie przynosi rezultatów. Mam dość kłócenia się i zżymania na innych. Czas wziąć sprawy w swoje ręce i przenieść tyle pozytywnego myślenia na pracę, ile tylko się da. Moje nastawienie zmieniło się tak diametralnie, że ledwie sama siebie poznaję. Teraz tylko śmieję się z tych drobnych niesprawiedliwości, których codziennie doświadczam ja i grupka moich koleżanek- szczurów drugiej kategorii. Nie daję się wciągnąć w rozmowy o tym, co złe i zabraniam w swojej obecności jęczeć: „nie chce mi się”. Jestem pozytywnie nastawiona do pracy, bo uświadomiłam sobie jedno. Pomimo wszystkich przykrości i nędznych zarobków, to właśnie ta praca dała mi możliwości, których wcześniej nie miałam. To dzięki niej mogłam zwiedzić wszystkie te piękne miejsca, które do tej pory ujrzałam i poszerzyć swoje horyzonty, a także zapisać się na angielski.
To ostatnie było najlepszą decyzją, jaką kiedykolwiek podjęłam. Była to rzecz, na której od bardzo dawna mi zależało, a której nie mogłam zrealizować z powodu braku środków i wiary, że potrafię się nauczyć tego języka. Jednak kiedy na drugi rok pracy dostałam umowę na stałe, w nagrodę sprezentowałam sobie rok w International House. Po czterech latach nauki nie wyobrażam sobie, abym mogła z tego kiedykolwiek zrezygnować. Teraz jest mi to potrzebne jak powietrze. Nawet w największych momentach kryzysu i wiary w siebie, myśl, że zapisałam się na angielski, ratowała mnie przed poczuciem kompletnego zmarnowania czasu w ciągu sześciu lat pracy w urzędzie. Moja kariera umarła, zanim zdążyła się wykluć, ale mnie udało się po cichu wyhodować pewność siebie na terytorium językowym, które teraz wydaje owoce i przenosi się także na inne rejony życia codziennego. Dzięki znajomości języka nie boję się już wyjeżdżać do obcych krajów, a świadomość, że jestem najlepsza w każdej grupie, w jakiej się znajduję, niesamowicie przywraca poczucie własnej wartości. Moja kariera w pracy nie istnieje, natomiast poza nią kwitnie jak życie na pustyni w deszczową porę. Bycie świadkiem własnego samorozwoju daje niesamowitego kopa, nawet jeśli nie owocuje to pieniędzmi ani pozycją. Dla mnie najważniejsze jest to, że dobrze się czuję ze sobą, że się spełniam i nie boję się już próbować.

2. Odpuścić mężowi. Nie suszyć mu głowy o znajomych i przypominać o wartościach, jakimi powinien się kierować. Jeśli mojego męża cieszy przebywanie ze znajomymi, nie powinnam mu tego zabraniać ani utrudniać. Odrzuciłam wszelką zazdrość o niego, bo wiem, że jeśli facet będzie chciał zostawić swoją kobietę, to zrobi to, choćby ta stanęła na rzęsach. Piękno Ipsos uświadomiło mi, że życie jest za krótkie, żeby się zamartwiać rzeczami, których nie można zmienić i należy cieszyć się każdą dobrą chwilą, którą ofiarowuje życie. Po czasie może uświadomię sobie, że widziałam rzeczy istniejące tylko w mojej wyobraźni. Gdyby jednak okazało się, że słusznie byłam zazdrosna, to będę się mogła cieszyć, że nie traciłam niepotrzebnie czasu na zamartwianie się rzeczami, które były zapisane w gwiazdach. Lubię spędzać czas ze sobą, więc jeśli mój mąż nie będzie miał dla mnie czasu, nie będzie to żadna tragedia, bo czas ten spędzę na ważnych dla mnie rzeczach, poświęcając się samorozwojowi.

3. Powalczyć o swoje ciało. Codziennie ćwiczyć pilates i nie zaniedbać ćwiczeń wzmacniających kręgosłup. 
 
Dobra mata pomoże w systematyczności. Na takiej macie ćwiczenie jest przyjemnością.

Jeździć do pracy rowerem w słoneczne dni, a w deszczowe chodzić pieszo. Torebkę zamieniłam na saszetkę nie obciążającą pleców, dzięki czemu przejście 10 km nie jest mordęgą, a miłym spacerkiem, podczas którego obserwuję otaczający świat i relaksuję się przed i po pracy.
Jeśli saszetka to tylko firmy deuter. Wygodna, pojemna, idealna na lato dzięki zastosowaniu oddychającego materiału, tam, gdzie saszetka styka się z ciałem.
Jak widać firma jest mi dobrze znana, dzięki mojemu mężowi. Plecak Deuter idealnie sprawdził się podczas naszej ostatniej podróży. Jest bardzo pakowny, oddychający i można dodatkowo przyczepić parę rzeczy na zewnątrz dzięki wyjmowalnej siatce. Jedyna jego wada- może wzmagać ból pleców u osób z tego typu schorzeniami, gdy zapniemy dolny pasek, mający w teorii odciążać plecy. Niestety ta część nie zdała egzaminu. Ale gdy zostawimy ten pasek luźny i tylko zarzucimy plecak na ramiona oraz zapniemy górny stabilizujący pasek, powinno być ok.

Mój codzienny zestaw do pracy i nie tylko.

 Śniadania jem w domu, lub kupuję sobie produkty w sklepiku obok pracy. Gdy nachodzi mnie moment, gdy pragnę sięgnąć po coś słodkiego, wyciągam angielski, który nie tylko odciąga moją uwagę od używek, ale i dodaje energii do pracy nad monotonnymi zadaniami związanymi z pracą, gdyż pobudza myślenie i gotowość do walki z wszelkimi przeciwnościami. A gdy i to nie pomaga, idę na domowy obiad do bufetu, aby zagryźć głód psychiczny. Na tę przyjemność wydaję pieniądze, zaoszczędzone na niekupowaniu biletu miesięcznego. Gdy wracam z obiadu, jestem jak nowo narodzona i nie potrzebuję już czekolady (przynajmniej w teorii).

Nad tym ostatnim muszę jeszcze popracować, gdyż chroniczne niewyspanie w ostatnim tygodniu było tym czynnikiem, który zniweczył całe trzy tygodnie pracy nad sobą. Za dużo w moim życiu było coli i słodyczy, więc dodałam do moich postanowień również kładzenie się spać o normalnej porze. Zobaczymy, czy uda mi się wrócić do dobrych nawyków, które wypracowałam podczas pobytu na Korfu i przez dwa tygodnie po powrocie. Najważniejsze, że czuję się silna i zdolna do tego, aby góry przenosić.

4. Spróbować poszukać innej pracy. Odkąd pamiętam chciałam zostać bibliotekarką, taką z prawdziwego zdarzenia, z którą można porozmawiać o książkach, a nie taką, która tylko te książki podaje. To marzenie sprzedałam za cały etat w urzędzie i nieco lepszą pensję. Ale ostatnio owa natrętna myśl o powrocie do biblioteki ściga mnie coraz szybciej. Planuję spróbować dogonić to marzenie we wrześniu. Bardzo liczę na to, że mi się uda. Byłoby to zwieńczenie moich postanowień i spełnienie najważniejszego z marzeń. Planu B nie mam. Będę trzymać kciuki, aby się udało!

Wszystkim tym, którzy są na etapie poszukiwania siebie, mogę z tego miejsca polecić wszystkim wycieczkę za granicę, jak najdłużej i jak najmocniej. Jedźcie tam, aby znowu pożyć i odetchnąć pełną piersią. Zostawcie wszystkie problemy za sobą, nabierzcie dystansu do wszystkiego, co Was niszczy i odnajdźcie dawnych siebie, pełnych marzeń, planów i wiary, że wszystko może się udać. Gdy wrócicie do codziennych obowiązków, zobaczycie, że już nie jesteście tacy, jakimi byliście, wyjeżdżając. Trzymam za Was kciuki.

Brak komentarzy: