Mam
wrażenie, że Martin stworzył ten tom niejako na przeczekanie. Nie pozwala swym
głównym bohaterom na zbyt odważne działania, skupia się na mniej ważnych
osobnikach, wprowadza nowe postacie, których żywot trwa zbyt krótko, aby
zwrócić na nich większą uwagę i oddala tym wszystkim bardziej wartką akcję. Nie
znajduje w sobie odwagi, by zmienić losy bohaterów w jakiś znaczący sposób,
uspokaja atmosferę w książce, uśmiercając pomniejsze, mało ważne dla książki
postacie. Pozwala na pewien zastój w swojej wielkiej historii.
Zastanawiam
się, dlaczego to robi. Może chce dać odetchnąć swoim czytelnikom po śmierci
Robba Starka i lady Catelyn, jego matki? To aż dwie szokujące śmierci w jednym
tomie. Tak ważni bohaterowie. Przecież Robb Stark, postać bez skazy, wojownik
mający wygrać wojnę o tron (czy tylko ja to czułam? Czy też moje własne
wyobrażenia zaniosły mnie na manowce?), nagle zostaje brutalnie zepchnięty z
planszy, a pozostaje po nim tylko pamięć i łzy. A także Catelyn, ta dobra
kobieta, której jedyną wadą było to, że nie mogła pokochać bękarta swojego męża
i wysłała Jona Snow na wieczną służbę na Murze? Nie zasłużyła na potępienie,
każdej kobiecie ciężko by było przebaczyć zdradę, zwłaszcza gdy jej dowód
codziennie kole w oczy. Czy zasłużyła na karę? Okrutna to kara stracić męża i
patrzeć na śmierć syna. Ale cała „Gra o tron” jest okrutna. Mimo to autor chyba
po ostatnich wydarzeniach postanowił trochę spasować, pozwolić czytelnikom
wyjść z szoku i żałoby po śmierci dwójki bohaterów. Reszta dzieci Starków
pozostała bez rodziców, bez domu i nadziei. Rozrzuceni po całym kraju, bez
żadnych wieści o rodzeństwie, tułający się wśród obcych, lękający się o swoje
życie. Trzeba dać im wszystkim odpocząć.
Moje
myślenie wydaje się całkiem prawdopodobne. Zginął też Tywin Lannister, kolejny
rozdający karty i ważny dla losów Książęcej Przystani człowiek, którego
podstępne działania doprowadziły do zguby dziedzica Winterfell, króla północy,
Robba Starka i jego matki. Karty zostały mocno przetasowane i chociaż
zwycięstwo chyli się znacząco na stronę Lannisterów, których sojusze zdają się
dawać im jeszcze silniejszą pozycję niż mieli do tej pory, to mimo wszystko czuje się w powietrzu klimat
odmiany. Jakiegoś mocnego skrętu w jedną lub w drugą stronę. Mam wrażenie, że
autor nie chce odsłaniać na razie wszystkich swoich kart, woli trzymać
czytelników w napięciu. Tylko czy odkładanie akcji przez prawie 300 stron to na
pewno taki dobry pomysł? Przyznaję, że czasem czułam lekkie znużenie. Po
śmierci Joffrey’a i Tywina, Cersei rozpaczliwie poszukuje nowych przyjaciół,
wszędzie węszy zdradę i spiski, jednak nie podejmuje żadnych większych działań.
Północ została strącona z planszy i na razie o niej ucichło, a Żelaźni Ludzie
szukają nowego króla po śmierci Balona Greyjoya. Stannis stacjonuje na Murze i
na razie zniknął z pola widzenia. Niewiele się dzieje, bohaterowie poprzedniej
części zostali odsunięci na bok i zastąpieni pomniejszymi pionkami. Niewiadomo
co się stało z Sandorem Clegane, gdy Arya zostawiła go wykrwawiającego się na
śmierć. Słychać tylko jakieś pogłoski, świadczące, że żyje. Chyba że jest to
życie takie, jakie zostało podarowane Berricowi Dondarionowi. Czy pomiędzy
życiem a śmiercią można jeszcze coś odczuwać? Czy on i Sansa jeszcze
kiedykolwiek się zobaczą? Nadal nie mogę wybaczyć głupiutkiej Aryi, że go
zostawiła na pewną śmierć po tym, jak uratował jej życie. Polubiłam go pomimo
jego szorstkości, gwałtowności i służeniu Joffrey’owi, a nie lubię, jak się tak
źle traktuje moich ulubieńców. Nie słychać też nic o zmartwychwstałej mocą boga
R’llhora lady Catelyn. Dowiadujemy się też, że cebulowy rycerz, jeden z
nielicznych honorowych rycerzy w całym Westeros, zginął, zdradzony pod sztandarem
rozmów pokojowych i nie wiem czy w to wierzyć, czy nie. Na razie sztormy ustały,
liczone są szkody i to by było tyle akcji w „Cieniach śmierci”.
Jak
już wspomniałam, pojawiają się nowe pionki w grze. Możliwe, że to do tej pory
niedoceniany Żelazny ród będzie teraz największym wrogiem Cersei Lannister, nie
Stannis i jego zausznica Mellisandre, jak do tej pory przypuszczałam. Euron
Wronie Oko, brat Balona, jednego z pięciu królów, którzy walczyli o tron
Westeros i zginęli, obecnie najsilniejszy pretendent do tronu Żelaznych Wysp,
zdaje się znalazł broń, która może dać mu siłę, jaka może zaważyć na losach
całej Westeros. Jako jedyny dał posłuch plotkom o pojawieniu się trzech
ostatnich smoków i ujrzał w nich nadzieję nie tylko na tron po Balonie
Greyjoyu, ale i widoki na władnie całymi Siedmioma Królestwami. Była to jedyna
wzmianka godna uwagi i zapowiadająca wielkie zmiany w grze o tron. Martin
postanowił nie ruszać swoich głównych pionków, pozwalając im się przyczaić na
jakiś czas, a rozgrywa partię mniej ważnymi figurami. To sprawia, że akcja
trochę wolno się toczy i można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że odrobinę
zawiało nudą. Na pewno autor niejedno zaskoczenie dla nas szykuje, ale nie chce
jeszcze wyciągać z rękawa wszystkich asów. Może boi się za szybko pokazać swoją
strategię? A może planuje rozciągnąć swoją dobrze sprzedającą się historię na
tyle tomów, ile się da? Mam nadzieję, że jest to tylko jednorazowe potknięcie,
taki przypadek. Ulegnięcie pokusie. Jeden nudniejszy, 257 stronicowy tom zniosę,
ale teraz żądam akcji! Czyżby książka zmieniła mnie w żądną krwi hienę? Nie, ja
tylko chcę poruszeń na planszy i w sercu.
Są jednak i jasne strony tego tomu. Jest
Brienne, która szuka Sansy Stark i jeszcze nie zdaje sobie prawy, że obraz
wielbionego, lecz martwego króla Renly’ego powoli zaciera się w jej głowie na
rzecz Jaimego Lannistera. Jest też sam Królobójca, który wreszcie ma szansę być
takim, jakim zawsze pragnął być- nieskazitelnym rycerzem Gwardii Królewskiej,
tak jak wielbiony przez niego Arthur Dayne, Miecz Poranka. Jedynie Brienne i
czytelnicy znają jego mroczne sekrety i wiedzą, w jaki sposób narodził się
Królobójca. Tylko my wiemy, z jakim okrucieństwem spotkał się młody chłopak
pełen ideałów i jak ono zmieniło go w człowieka, który gotów był zepchnąć
dziecko w śmierć dla wielbionej kobiety. Lecz lochy i obietnica dana lady
Catelyn, a także spotkanie z Brienne i Krwawymi Komediantami zmieniły Jaimego
nie do poznania. Teraz, znając jego sekrety, tak długo skrywane przed
wszystkimi i widząc, jak bardzo się zmienił, nie można już oprzeć się pokusie
polubienia jedynego Lannistera, który nosi w sobie honor. Daleką drogę musiał
przebyć, aby go odnaleźć, a gdy to się wreszcie stało, nawet jego własna
spiskująca siostra nie potrafi go rozpoznać. Jestem z niego dumna, a
jednocześnie zaczynam się bać o Jaimego. Boję się, że będzie musiał srogo zapłacić
za to swoje nowe braterstwo z honorem. Obawiam się, że Cersei Lannister będzie
chciała pozbyć się swojego brata, skoro nie może już wykorzystywać go do swoich
brudnych rozgrywek. Trzymam kciuki za Jaime’go i za Brienne. Mam wrażenie, że
jest to jedyna kobieta, która może przynieść szczęście Królobójcy. Jedyna osoba
wierząca w niego i wiedząca, ile przeżył. Ona widziała jego upadek i poznała go
lepiej, niż ktokolwiek inny. Tylko czy najbrzydsza kobieta, jaką spotkał Jaime,
może zająć miejsce pięknej Cersei? Wygląda na to, że Jaime naprawdę bardzo się
zmienił. Ale chyba pytanie powinno brzmieć- czy zdąży dożyć momentu, w którym
dowie się, że czasem cenniejsze jest to, co ukryte głęboko wewnątrz niż to,
czego wszyscy mogą dotknąć na zewnątrz. I czego na pewno wszyscy dotykali za
pozwoleniem złotowłosej właścicielki?
Kolejnym
elementem, który niezmiennie przyciąga uwagę jest Cersei Lannister. Jej
knowania i spiski jeszcze wielu ludzi przywiodą do zguby, a jej ambicja i
pragnienie władzy zapewni jej moją dozgonną nienawiść i wrogów do końca trwania
jej panowania. Wciąż liczę, że spotka ją kara za liczne grzechy, ale zaczynam
godzić się z myślą, że jej postać pozostanie z nami już do końca. Dokoła niej
mogą ginąć ludzie, ale Cersei nie ima się śmierć. Zapłaciła jednak ogromną karę
za swoje przewinienia, ale nawet śmierć jej okrutnego syna Joffreya nie
sprawiła, by jej żądza władzy osłabła. Cersei jest zaślepiona swoimi
pragnieniami, nie widzi, że to jej czyny doprowadziły do śmierci chłopca i
szuka winnych wokół siebie, ale nie widzi krwi swojego syna na własnych
dłoniach. Dla Cersei Lannister nie ma już nadziei. Ona nie zmieni się nigdy.
Nigdy nie zauważy swoich błędów w wychowaniu dzieci, nigdy też nie będzie miała
współczucia dla tego, co brzydkie. Zabicie własnego brata tylko dlatego, że
urodził się karłem, jest dla niej tak naturalne jak zamknięcie książki po jej
przeczytaniu. Gdy Jaime stracił rękę, zaczyna traktować go inaczej niż
przedtem, nazywając go głupcem i natychmiast zastępując go w łożu kimś, kto
bardziej przydaje się jej knowaniom. O tak, na Cersei i jej nienawiść do
wszystkiego, co się jej sprzeciwia, zawsze mogę liczyć. Dzięki niej wszystko
się kręci, a jej spisków starczy na jeszcze kilka tomów.
Mimo
iż autor wstrzymał akcję, dając nam na pocieszenie kilka pomniejszych wojenek,
knowań i zatargów, usunął w cień ważniejsze postacie, nie dając znać co dzieje
się z Brannem i Rickonem, zamknął Sansę w Orlim Gnieździe, a Aryę w Domu Czerni i Bieli, gdzie nic się nie
dzieje, zastępując jej przygodami postać nudnej Daenerys Targaryen (znowu mam
nieodparte wrażenie, iż czytam Baśnie 1001 nocy).
Mimo
iz ogólnie nic znaczącego się nie dzieje w tym tomie, wciąż jest to książka,
która przykuwa. Przy której zapomina się o spacerze, mimo iż pierwsze oznaki
wiosny jeszcze przed chwilą ciągnęły nas na świeże powietrze, gdzie dźwięk
telefonu wywołuje tylko zniecierpliwienie. Podczas czytania której odkłada się na
bok wszystkie ambitne plany, zapisane w pamięci dzień wcześniej. Jest to
książka, którą ukradkiem czyta się w pracy, nosi się ją wszędzie ze sobą, bo
przecież zawsze można przeczytać kilka stron czekając na autobus na przystanku.
A po zamknięciu ostatniej strony z trudem zmusza się do pójścia do łóżka, bo
przecież na półce leży już kolejna część. Saga „Gra o tron” jest jedną z tych książek, które zabierają nas w
niezwykłą podróż po wyimaginowanych światach, przez które człowiek nie potrafi
sobie wyobrazić, jak ma potem żyć bez tego świata, gdy już zamknie ostatnią
stronę ostatniego tomu. Gdy czytam tę książkę, żałuję, że nie mam znowu 15 lat,
bo mogłabym wówczas przeczytać wszystkie 8 tomów w 8 dni, wliczając w to prawie
1000 stron „Starcia królów”. Ale dzisiaj wieczorem znowu poczuję się jak
nastolatka bez obowiązków. Wolna chata, długa kąpiel i „Sieć spisków”- oto moje
plany na wieczór.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz