Koleżanka, która poleciła mi tę
książkę, ostrzegła mnie na samym wstępie. Powiedziała: „Tylko nie przyzwyczajaj
się do nikogo, bo ten ktoś może za chwilę umrzeć.” Zdziwiły mnie te słowa, bo
przecież śmierć w książce nie jest niczym wyjątkowym, więc skąd te słowa?
Śmierć jest w literaturze elementem mającym wzruszyć czytelnika, wycisnąć łzy,
uwolnić emocje, przekazać jakieś ważne przesłanie, które zawsze głębiej utrwala
się w pamięci, gdy ktoś za nie ginie. Czasem nawet zdarza się, że umiera główny
bohater, na ostatnich stronach książki, dla podkreślenia ważności prawd, które
niosło jego życie. Nie lubię tego, bo zawsze oczekuję od życia happy endu, nie
tylko w fikcji, ale i w rzeczywistości, ale muszę przyznać, że faktycznie takie
tragiczne historie przechowuję w pamięci do dziś. Więc może coś w tym jest, że
ktoś musi zginąć, aby jego przesłanie dla świata nie umarło nigdy. Jestem w
stanie to zrozumieć. Jednak „Gra o Tron” zaskoczyła mnie całkowicie.
W przypadku sagi „Gra o Tron” ze
śmiercią spotkałam się dość wcześnie. Było to swego rodzaju introdukcją,
wstępem do wszystkich późniejszych wydarzeń. Był to niezbędny łącznik całej
historii rodu Starków, mimo to ciężko mi było patrzeć na cierpienia Eddarda
Starka, który w swojej ostatniej godzinie wyrzekł się swego honoru dla dzieci.
Pragnął je jeszcze zobaczyć, skusił się więc obietnicą łaski i wiecznej służby
na Murze w Nocnej Straży. Niestety rezygnacja ze swoich ideałów nie uratowała
go. Cierpiałam razem z jego córką Sansą, zmuszoną patrzeć, jak królewski kat
ścina jej ojcu głowę, pozwalając, aby zdrada i podłość zwyciężyła nad prawością
i honorem. Eddard musiał umrzeć za swój honor, zmuszony haniebnie do przyznania
się do win, których nie popełnił, a na końcu umarł, skazany zdradziecko przez
swoich oprawców. Żył z honorem, a umarł jako zdrajca. Rozumiałam wówczas, że
musi umrzeć tak upodlony, ogłoszony zdrajcą, tracąc wszystko, co było dla niego
ważne, aby podkreślić zło, które zalęgło się w Królewskiej Przystani w osobie
Cersei Lannister i jej syna Joffreya. Musiałam znieść śmierć Starka, jedynego
człowieka, który był w stanie wyciągnąć na światło dzienne cały brud otaczający
królewską rodzinę i uratować swego przyjaciela i króla Siedmiu Królestw,
Roberta Baratheona. Jego misja musiała skończyć się katastrofą, aby czytelnik
mógł opowiedzieć się po właściwej stronie i aby wyglądał zemsty jego rodziny
tak gorączkowo jak ja to robiłam. Bo przecież dobro zawsze zwycięża zło,
prawda? Przynajmniej w literaturze. Ścierpiałam śmierć honorowego człowieka,
aby tych, którzy mu to zrobili, spotkała kara. Za tę i za inne zbrodnie. Taka
kolej rzeczy była zrozumiała i trzeba było znieść śmierć dobrego człowieka w
imię wyższych celów. Prawda i dobro musiało w końcu zatryumfować, bo tak
właśnie wygląda życie w książkach.
Tymczasem wyobraźnia Martina
poniosła go na zupełnie inne tory, niż można było się spodziewać. Wiedziałam,
że saga „Gra o Tron” jest naprawdę długa, pisana kilka lat i wciąż nie
skończona, ale sądziłam, że krok po kroku zemsta wreszcie dosięgnie kłamców i
zdrajców pod postacią Lannisterów. Jednak moja cierpliwość na wiele się nie
zdała. Przeczytałam już 4 tomy (w tym jeden tysiącstronicowy) i nadal czekam.
Tylko że teraz nie jestem już niczego pewna. Ta książka jest inna niż
wszystkie, które do tej pory czytałam. Bardziej przypomina ona życie, niż
fikcję. Bo wyobraźnia ma moc ukarania złych i nagrodzenia dobrych, natomiast w
życiu wygrywają silniejsi, bardziej zakłamani, nieuczciwi i zdradzieccy. W
życiu panuje prawo dżungli, w książce prawo wyższości dobra nad złem. W „Grze o
Tron” natomiast rządzi prawo autora. Martin opowiedział się po stronie
rzeczywistości. W jego książce to ci, którzy są silniejsi, dyktują warunki, a
jeśli nawet przychodzi kara, to nie od tych, którzy mają do tego największe
prawo. W sadze zło zwycięża raz za razem, przynosząc zgubę tym, którzy nie
zasłużyli na śmierć i jeszcze więcej cierpienia, niż było im dane zaznać do tej
pory.
Zło odniosło wreszcie druzgocące
zwycięstwo, za pozwoleniem R.R. Martina. Przeczytawszy czwarty tom sagi jestem
zrozpaczona. Zginęło dwoje ludzi, którzy nie zasłużyli na śmierć, nie
doczekawszy się zadośćuczynienia za krzywdy, których doznali. Straciwszy
wszystko, co kochali i nie zaznawszy zemsty. Zobaczywszy przed śmiercią, że
przegrali wszystko o co tak dzielnie walczyli. Zaznawszy jedynie cierpienia i
bólu. Zobaczywszy, że wszystkie poprzednie zwycięstwa obróciły się w proch. Nie
mogę przeboleć tych dwóch śmierci. Gdy czytałam ten wątek, nie mogłam w niego
uwierzyć. „Jak to?”- zapytywałam samą siebie? „Cersei ma zwyciężyć? To
niemożliwe. Przecież to główni bohaterowie! To nie może się tak skończyć!” Nie
mogłam uwierzyć w to, co się stało. Jeszcze do tego śmierć poniesiona w taki
sposób! Gdy skończyłam ten rozdział, byłam przekonana, że wszystko mi się tylko
wydawało, że da się to jakoś wytłumaczyć, odkręcić. Że coś źle zrozumiałam i za
chwilę okaże się, że rany nie okazały się śmiertelne, że czekają ich tylko
lochy. Niestety, następne rozdziały przyniosły potwierdzenie smutnej prawdy.
Nie wydawało mi się, wszystko dobrze zrozumiałam. Ludzie, którzy tyle już
wycierpieli, zginęli, nie poznawszy pewnych prawd, nie zaznawszy uczucia
zemsty, nie odzyskawszy swoich ukochanych.
Tego było mi już za wiele. Poczułam
wściekłość. Na Cersei, na Joffreya, na sprawców tej całej tragedii, na życie,
które tak dobrze naśladuje książka Martina. A nawet na niego samego. Nie
potrafiłam sobie odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że autor mógł zabić
swoje własne dzieci i pozwolić, aby zło
tak długo tryumfowało. Tak wiele jest krzywd w życiu rzeczywistym, tak wiele
bólu i niesprawiedliwości, że szukam tego, czego w nim nie znajduję w
książkach. Tymczasem nie jestem już pewna, czy w „Grze o Tron” kiedykolwiek
odnajdę sprawiedliwość. Wojnę o Westeros wygrywają ci, którzy walczą podstępem
i zdradą, a umierają sprawiedliwi i waleczni, jakby w Siedmiu Królestwach
liczyła się tylko brutalna siła. To przywodzi mnie do rozpaczy i wściekłości. Czasami
jednak wydaje mi się, że Martin bawi się ze mną, wodzi mnie na sznurkach jak
jakąś marionetkę. Tak mną kieruje, abym czuła dokładnie to, co on sobie
wymyślił, że powinnam czuć. Czy wyzwolił we mnie tą wściekłość celowo? Jeśli
tak, to muszę przyznać, że naprawdę jest genialnym autorem.
Pomimo tego, że książka
niebezpiecznie zbliża się do życia, a jej autor jest tak okrutny dla swoich
bohaterów, muszę przyznać, że jest to książka, od której człowiek coraz
bardziej się uzależnia w miarę czytania. Często jest tak, że im dalej się
czyta, tym jest się coraz bardziej znużonym. Tu jednak mamy sytuację odwrotną.
Książka wciąga coraz bardziej, nie wiadomo czego się w niej spodziewać,
nieoczekiwanych zwrotów akcji w niej nie brakuje, natomiast błędów nie mogę
znaleźć w niej żadnych. Tak jak podczas czytania sagi „Gra o Ferrin” (która
swoją drogą jest słabą próbą odwzorowania sukcesu sagi Martina) ciągle gubiłam
się w gąszczu nieposklejanych ze sobą wątków, widziałam wiele niedoskonałości i
dziwnych zwrotów akcji, tak w tej książce wszystko jest uporządkowane,
zrozumiałe i wręcz doskonałe. Nie sposób oderwać się od niej, mimo iż czasem
dusza się w człowieku buntuje, gdy widzi tyle niesprawiedliwości i krzywdy.
Wciąż jednak nie opuszcza mnie nadzieja, że rodzina Starków obroni się przed
burzą, jaka ogarnęła ich rodzinę od czasu śmierci Eddarda, a winni za tę zbrodnię
wreszcie zapłacą za swoją podłość. W końcu przede mną jeszcze cztery tomy. Aż
boję się, co w nich znajdę. Lecz jednocześnie nie jestem w stanie odłożyć teraz
książki na półkę. Gorączka ogarnęła mnie zbyt silnie. Mam tylko nadzieję, że
moja pacyfistyczna dusza wytrzyma całe cierpienie i zło, które przygotował dla
mnie autor.
Tak jak wspominałam przy okazji
recenzji poprzedniego tomu, w tej książce nic nie jest pewne. Nie zawsze ten,
kto wygląda na złego, naprawdę nosi w sercu zło. Czasem możemy się dowiedzieć,
że bohaterowie sagi są zupełnie inni, niż zostali przedstawieni na początku.
Nie można ufać swojemu osądowi, bo za chwilę autor może zmusić nas do zmiany
światopoglądu. Nie wiadomo też do końca kto jest czyim wrogiem i czy właściwie
oceniamy walkę o tron. Czy Mellisandre, która pali ludzi na stosie w imię
swojego boga R’llhora naprawdę jest zła i omamiła Stannisa Baratheona, aby go
na końcu zdradzić i przejąć władzę nad Westeros, czy też jej głodny ofiar bóg
faktycznie jest jedynym ratunkiem dla
Siedmiu Królestw? To jest jak na razie najbardziej zagadkowe pytanie, które
mnie dręczy. W końcu Czerwony Kapłan walczący po stronie uciśnionych również
szuka pomocy u tego samego boga ciemności. Tak, zdecydowanie nie wiadomo, czego
się spodziewać. Zastanawiam się tylko, czy dla autora te zwroty akcji są tak
samo nieoczekiwane, jak dla czytelnika. Czy Martin uknuł sobie wszystko 17 lat
temu, czy też jego książka żyła i rozwijała się w jego wyobraźni razem z nim.
Czy jego bohaterowie mają już rozpisaną całą historię, czy też lata pracy nad
książką zmieniają ich tak, jak zmienia ludzi czas? Myślę, że nigdy nie poznam
odpowiedzi na to pytanie. Czy to dobrze? Nie mam pojęcia.
Jest jedna rzecz, która mi się w
sadze nie podoba. Jak już wspomniałam przy innej okazji, przygody Daenerys,
Zrodzonej w Burzy i ostatniej z rodu Targaryenów nie są w ogóle interesujące.
Bardziej przypominają mi one baśnie dla dzieci w stylu Opowieści z Tysiąca i
Jednej Nocy (tylko bardziej krwawe) lub „Opowieści z Narni”. Mimo iż krew leje
się tam tak jak w całej książce, nie mogę znieść tych rozdziałów. Są nudne,
ciągną się jak flaki z olejem i jakoś nie pasują do klimatu „Gry o Tron”.
Czyżby była to osobna opowieść, napisana przez Martina i sprytnie wrzucona w
dobrze sprzedającą się książkę? Coś mi tak nie pasuje w historii Daenerys, że
zawsze, kiedy ją napotykam w książce, nie mogę się doczekać, aż wreszcie
zostawię ją gdzieś w tyle, do następnego rozdziału. Jest to także opinia moich
koleżanek, od których zaczęła się cała moja przygoda z sagą Martina, więc łudzę
się, że nie jestem tak do końca kiepską recenzentką :)
Cieszę się, że trafiłam na sagę
„Gra o tron” dopiero teraz, a nie w roku 1998, kiedy został napisany pierwszy
tom. Nie wiem jak bym wytrzymała kolejne lata czekania na ukazanie się
następnych części. Nie wiem tylko jak wytrwam w oczekiwaniu na pojawienie się
kolejnych zapowiadanych części: „The Winds of Winter” (Wiatry zimy?) i „A Dream
of Spring” (Marzenia, Sny o wiośnie? – brzmi jak ostatni tom. Może wreszcie
doczekam się ukarania winnych zbrodni na rodzinie Starków! Lecz z drugiej
strony jak ja przeżyję to, że ulubiona książka już się skończyła?). W końcu
minęły już 3 lata odkąd ukazały się tomy „Tańca ze smokami” i od tej pory
cisza. Czy autor zdąży ją wydać zanim skończę „Taniec ze smokami”? I czy będę
przy okazji skazana na Daenerys Targaryen już do końca książki? Jeśli tak, mam
nadzieję, że Martinowi wreszcie uda się ją wpleść w historię nieco bardziej
udanie. Trzymam za to kciuki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz