Zachorowałam we właściwym czasie.
Choroba odsunęła na bok wszystkie mało znaczące, nudne obowiązki, pracę i
wszystko to, co odciąga nas od rzeczy ważnych. Wszystkie te szare rzeczy
odłożyłam na bok, bo dostałam od losu tydzień wolnego. Zwolnienie mówi- chora
musi leżeć. A cóż bardziej pasuje do choroby jak nie zapalone świeczki, światełka
z uschniętej i rozebranej dziś choinki oraz książka, którą pragniemy
przeczytać, a czas nas wiecznie od niej odsuwa? Jeśli taka ma być cena za
spokój i czas, to jestem w stanie oddać z radością kawałek swojego zdrowia.
Jeśli tak piszę, może to oznaczać
tylko jedno. Tęsknotę. Tęsknotę za czasami beztroski, kiedy wystarczyło
odsiedzieć swoje w szkole, odrobić zadanie domowe i resztę czasu można było
poświęcić na ulubione zajęcia. A na studiach nawet chodzenie do szkoły nie było
obowiązkowe, jeśli tylko znalazło się solidną osobę, która pożyczała swoje
notatki bez boleści serca. U mnie ten skradziony czas zawsze poświęcony był na
książki. Nieważne, czy było to czytanie, czy pisanie. Najbardziej liczył się
świat fantazji. Koleżanki, ptaki i słońce za oknem, ciekawy film w telewizji,
kolacja- to wszystko przestawało się liczyć, kiedy otwierałam książkę. Nie
widziałam lepszego sposobu na spędzenie wolnego czasu. Godziny i dni uciekały,
a książki towarzyszyły mi cały czas, zaraz po otwarciu oczu, gdy budzik wyrywał
mnie ze snu, przy śniadaniu, przed samym wyjściem do szkoły, bo zostało jeszcze
pięć minut do wyjścia.
Z czasem jednak zauważyłam, że jestem coraz
gorszym złodziejem, a czas nie dawał się już tak łatwo złapać. Uciekał tak
strasznie szybko, a ja byłam coraz wolniejsza, przygnieciona ciężarem
obowiązków i pilnych spraw nie cierpiących zwłoki. Książki zaczęły znikać z
mojego życia jak ulatniające się płatki śniegu, które nadają kolorów nawet
najbardziej bezbarwnemu dniowi. Z czasem, zauważyłam, jak trudno, niemalże
niemożliwe jest dogonić to, co było i co nas tak bardzo cieszyło. Gdy więc za
odzyskanie tego, co było tak cenne dla mnie, choć na to mgnienie oka, jakim
jest tydzień, trzeba zapłacić chorobą, która minie, jestem w stanie się
poświęcić.
Zyskałam calusieńki tydzień na
moje ukochane książki. Nareszcie mogłam wczytać się w sagę Georga R.R. Martina
bez najmniejszych przeszkód. Odłożyłam na bok wszystko, co mało ważne,
obowiązki domowe ograniczając do minimum- do brudzenia jak najmniejszej ilości
naczyń, które potem zawsze trzeba umyć, do odkładania ubrań na miejsce, żeby
nie zyskały ochoty na gromadzenie się w ogromny stos, który potem będzie
próbował przyciągnąć mój wzrok, gdy będę koło niego przechodzić i do zjadania
resztek z lodówki, kiedy już naprawdę nie można powstrzymać głodu. Resztę czasu
poświęciłam na „Nawałnicę mieczy- cz. 1 Stal i śnieg”, czyli trzecią część sagi
„Gra o tron”. I nie wiem, czy to właśnie dlatego, że wreszcie miałam czas, żeby
się wczytać, czy też taka już jest natura tej książki, w każdym razie muszę
stwierdzić, że z każdą częścią robi się ona ciekawsza. Dzieje się coraz więcej,
coraz więcej też jest nagłych zwrotów akcji, co jeszcze bardziej mnie przyciąga
do sagi.
Tylko co do jednego nie mogę się
przekonać. Czy ktoś, kto bez skrupułów wyrzuca przez okno ośmioletniego
chłopca, może mieć tak naprawdę inne oblicze, niż to, które zna świat? W
trzeciej części okrywamy, że nie wszystko jest takie, na jakie wygląda, a
wcześniejszy wróg może okazać się jedynym przyjacielem, który ma w ręku moc,
mogącą pokonać dużo silniejszego wroga. Możliwe też, że to tylko zwykła
manipulacja. Martin pokazuje, że w jego
książce nic nie jest do końca pewne, a przetasowanie kart, w wyniku którego
zwycięzca zostaje zwyciężonym, może nastąpić w każdej chwili. Ci, którzy
wydawali się zepsuci do szpiku kości, mogą nagle okazać się zupełnie innymi
ludźmi, a przypisana im rola zmienić o 180 stopni, co przywołuje na myśl
przypuszczenie, że książka jest istotą żywą, a pomysły na poszczególne postacie
pojawiały się w głowie autora w trakcie pisania książki. A może od początku
Martin wiedział, kto okaże się dobry, a kto zły, a tylko postanowił zamydlić
oczy swoim czytelnikom, bawiąc się ich wyobraźnią, odsłaniając prawdę dopiero w
kolejnych częściach, kawałek po kawałku?
Jestem bardzo ciekawa, co stanie
się dalej i czy choć część moich przypuszczeń okaże się trafiona. Dzięki temu,
że zyskałam mnóstwo czasu na czytanie, dużo lepiej kojarzę teraz fakty i ludzi, choć moje lekkomyślne podejście do tej
książki na początku mojej przygody z sagą wciąż kładzie się cieniem na mojej
pamięci. Nie zawsze skojarzę fakty, zwłaszcza te, które przewinęły się przez
książkę dawno temu. Czasem, gdy natrafię na taki moment, gdzie wspomina się
czasy wojen Aerysa Obłąkanego Targaryena, mam ochotę cofnąć się do właściwego
momentu, przeczytać informacje jeszcze raz i od nowa ułożyć sobie wszystko w
głowie. Jednak jest to ciężkie do wykonania, gdy nie ma się słowa drukowanego
przed sobą. Czytniki e-booków mają wiele plusów, zwłaszcza ich pamięć i
możliwość przechowywania wielu książek jednocześnie jest wspaniałym
rozwiązaniem dla kogoś, kto z powodu chorego kręgosłupa nie może nosić opasłych
tomów wszędzie tam, gdzie ma ochotę. Jednak ciężko jest „kartkować”
elektroniczną książkę, gdy nie wie się dokładnie, czego się szuka i na której
to było stronie. Można spędzić tak nawet pół godziny, przewijając tekst do tyłu
i do przodu i wreszcie się całkiem pogubić, nie wiedząc nawet, na czym się
skończyło. Gdybym miała drukowane tomy, mogłabym sobie niektóre fakty łatwiej
ułożyć w głowie, zwłaszcza ich chronologię i nazwiska osób, które miały wpływ
na krwawe wydarzenia z przeszłości. Niestety pozostaje mi liczyć na to, że z
czasem wszystkie zapomniane wydarzenia ułożą mi się w całość. Teraz mam na to
duże szanse, bo zostało mi jeszcze parę dni, które mogę poświęcić na czytanie -
mojej największej miłości, która mnie jeszcze nigdy nie zawiodła i która zawsze
dawało mi dużo radości.
Obecnie tę radość daje mi saga
„Gra o Tron” i jej bohaterowie. Jedynie przygody Ostatniej z Targaryenów,
Daenerys, trochę mnie nudzą i nie mogę dla niej odnaleźć nawet nici sympatii,
którą bez problemu utkałam dla wszystkich dzieci Catelyn i Eddarda Starka i ich
przyjaciół. Nic mnie jakoś w tej dziewczynie nie ciekawi, może nawet mnie ona
denerwuje, a jej przygody wydają mi się jakieś takie niezwiązane z książką i
nudne, mimo że ciągle się coś dzieje w życiu małej Dany. Ciężko mi stwierdzić
dlaczego tak się dzieje. Dość, że z niecierpliwością czekam, aż rozdział o
Daenerys się skończy i będę mogła przejść do czegoś ciekawszego. Męczą mnie też opisy potraw, jakie są
spożywane przez bohaterów i z taką błogością są wymieniane w książce. Według
mnie nic one nie wnoszą do opowieści, a tylko zabierają czas, który można by
poświęcić na coś ciekawszego. Choć są w moim otoczeniu osoby o innym
nastawieniu, które uważają, że opisy potraw nadają książce właściwy klimat i
kupiły sobie nawet książkę z przepisami potraw z „Gry o tron”, ja nadal trwam w
przekonaniu, że bez tych szczegółowych opisów śniadań, obiadów i innych uczt
książka na niczym by nie straciła i by była tak samo ciekawa i klimatyczna, a
ja nie traciłabym w ten sposób czasu na czytanie o tak mało znaczących i
nieciekawych rzeczach jak posiłki spożywane w krainie Westeros.
A teraz wracam do czwartej już
części, czyli tomu drugiego „Nawałnicy mieczy”, zatytułowanego „Krew i złoto.”
Bardzo mnie ciekawi, czy Arya Stark, co wieczór przed spaniem wymawiająca w
swej modlitwie zemsty imię Ogara, zmieni swoje nastawienie do niego, jako że wygląda
na to, że będą zmuszeni spędzić trochę czasu razem. Nie mogę się też doczekać,
aby sprawdzić, czy brzydka Brienne ma w sobie siłę, by skraść serce człowieka,
który dawno temu zapomniał, że każdy człowiek ma w swej piersi taki organ, bez
względu na to, jak bardzo się starał, by otoczyć je wysokim murem, wyższym niż
ten, który otacza Siedem Królestw i broni dostępu przed wrogami królestwa.
Zatem znikam i do zobaczenia za
kilka dni. Mniemam, że po trzech dniach będę już miała materiał na następny
post, ponieważ ostatnie 300 stron poprzedniego tomu przeczytałam w jednym
mgnieniu oka, które okazało się jednym wieczorem. A kiedy bateria mojego
czytnika zgasła niespodziewanie na 20 stron przed końcem książki, spędziłam
jakieś 15 minut w niewygodnej pozycji, kucając koło komputera i jednocześnie
ładując czytnik. Ale czego się nie robi z miłości do książek? Przecież nie
mogłam czekać ani minuty, aby czytnik zdążył się naładować na tyle, aby
pozwolić mi skończyć książkę w jakiejś przyzwoitej pozycji. Kolejna wyższość
słowa drukowanego nad elektronicznym. W książce drukowanej bateria na pewno by
nie zrobiła mi takiego psikusa i nie skończyła się w najciekawszym momencie. Bo
wiecie co? W książce drukowanej baterii nie ma i można ją czytać nawet w
świetle świec lub latarni ulicznej, gdy w domu zabraknie prądu. Sprawdziłam : )
No to do usłyszenia : )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz