Nareszcie to poczułam. Tę miłość do książki, nieodpartą pokusę, aby rzucić wszystko inne w kąt i zanurzyć się w lekturze. Uwielbiam to uczucie kompletnego zapomnienia, przynależności do wymyślonego świata, utożsamienia się z nim, jakby był prawdziwym, otaczającym mnie światem. Uwielbiam oddawać się temu uczuciu, zagłębiać się w nie i w świat, który stworzył dla mnie autor. Kiedy zrozumiałam, że książki Martina potrzebują całej mojej uwagi i kiedy mogłam im ją dać, nasze relacje natychmiast się poprawiły. Już w połowie „Gry o tron” ciężko mi było oderwać się od grubego tomiszcza, które tak długo prosiło się o moją uwagę. Gdy przyszedł czas na drugą część sagi, właściwie wystarczyło, że po dłuższej przerwie przeczytam jeden rozdział, a już nie mogłam się oderwać od kolejnych. Mało znaczące stawało się to, że już zaczynało świtać, że woda w wannie prawie całkiem już wystygła, że zaraz odjedzie ostatni autobus i spóźnię się na spotkanie. Ważne było tylko to, że mogłam przebywać ze wszystkimi ulubionymi bohaterami w krainie magii George’a R.R. Martina.
A tej magii jest w książce coraz
więcej. Wraz z pojawieniem się smoków zaczęły budzić się do życia moce, o
których opowiadały stare nianie albo bardowie, a w których istnienie ludzie
niemal przestali wierzyć. Zaczęło się robić dzięki temu coraz bardziej
interesująco. Ja kocham magię tak samo mocno
jak same książki. Wiem, że to tylko wymysł umysłów pełnych wyobraźni, ale
tkwiące gdzieś głęboko we mnie dziecko nadal wierzy, że magia istnieje. Dlatego
chyba tak bardzo miłuję książki fantasy. W nich wszystko może się zdarzyć i to
jest w nich najpiękniejsze. I to, że są tak inne od zwykłego życia, gdzie
marzenia się nie spełniają, a szczęście jest luksusem, na który niewielu może
sobie pozwolić. Gdy jednak sięgam po książkę fantasy, zapominam o tym wszystkim
i osiągam to szczęście, zarezerwowane w prawdziwym życiu tylko dla nielicznych.
Oddałam więc swoje serce „Grze o tron” bez najmniejszych skrupułów, bo wiedziałam,
że będzie ono bezpieczne z tak doskonałą książką. Jedyne czego się boję, to, że
George R.R. Martin nie zdąży napisać kolejnej części zanim ja skończę te, które
są obecnie dostępne na rynku wydawniczym. Albo co gorsza, pożegna się z tym
światem, zanim ostatnia część ujrzy światło dzienne. A wtedy ze smutku to moje serce
może pęknąć na kilka dni, zanim otrząśnie się z uczucia pustki i
niezaspokojenia, które wówczas na pewno stanie się jego udziałem.
Póki co jednak cieszę się na myśl
o tym, że przede mną jeszcze tyle tomów do przeczytania. Wrosłam całym sercem i
umysłem w świat Siedmiu Królestw i nie jestem jeszcze gotowa się z nim żegnać.
Ta książka rozjaśnia smutne zimowe, deszczowe wieczory, szare monotonne dni,
ciągnące się w nieskończoność. Pomaga przetrwać nudne obowiązki, którym trzeba
podołać w pracy, ogrzewa serce w samotne wieczory i dotrzymuje towarzystwa w
opustoszałym pokoju. Czasem dochodzi nawet do tego, że cieszę się, iż męża nie
ma w domu, bo mogę wtedy czytać. Brzmię jak jakaś niekochająca żona, wiem. Ale
nic nie mogę na to poradzić. Kiedy już mnie opęta jakaś książka, to wszystko
inne przestaje się liczyć. Nawet teraz nie mogę się już doczekać, aż wstawię
ostatnią kropkę za ostatnim zdaniem i wrzucę post na blog, ponieważ jest już
pierwsza w nocy, mąż śpi, za oknem deszcz i świszczący wiatr a przede mną
weekend – najwspanialsze warunki do czytania takiej książki jak saga „Gra o
tron”, gdzie niebezpieczeństwo, okrucieństwo i intrygi mieszają się z odwagą,
honorem i nadzieją. Taki zimowy wieczór jest idealną oprawą dla książki pełnej
przygód i właśnie to zamierzam za chwilę zrobić. Odpalić czytnik e-booków i
zacząć kolejną część „Nawałnicę mieczy”, będącą pierwszą częścią tomu
zatytułowanego „Stal i śnieg”.
Poprzednią część, „Starcie królów”,
tak mi się dobrze czytało, że nawet nie zauważyłam, kiedy zbliżyłam się do ostatnich
stron (takie rzeczy się zdarzają, gdy czyta się e-booki) i nagle książka się
skończyła. Ogarnęła mnie wówczas jakaś dziwna pustka, którą mogła wypełnić
tylko kolejna część. Wiedziałam jednak, że będę musiała z tą pustką żyć jeszcze
jakiś czas, bo musiałam najpierw wyrzucić z siebie wrażenia po przeczytanym
właśnie „Starciu królów”, a i czas na zaczynanie nowego tomu był
niesprzyjający. Trzeba było najpierw przygotować się do Sylwestra, zadbać o
jadło i napitek, rozpocząć towarzyskie spotkania, których pełno zakreśliłam w
grafiku. Wiedziałam, że „Nawałnica mieczy” musiała poczekać i pogodziłam się z
tym. Mądrzejszą decyzją było odłożyć książkę na kilka dni, zamiast czytać po
kilka stron w skradzionym ukradkiem czasie. Szkoda było na to nerwów, a nerwową
atmosferę miałabym zapewnioną, gdybym przez książkę spóźniała się na autobus i
zaplanowane spotkania. Już mój mąż by o to zadbał. A taką książkę jak saga
Martina trzeba czytać w spokoju, najlepiej wieczorem, w atmosferze mroku
otaczającego pokój i z wiedzą, że czas jest naszym przyjacielem, a nie wrogiem.
Przypominam jeszcze raz- ta książka nie lubi się dzielić. Chce całej naszej
uwagi, inaczej odpłaci się nam tym samym- nie pochłonie nas w ogóle. A naprawdę
nie ma nic gorszego, jak stracić wspaniałą przygodę tylko dlatego, że nie
znaleźliśmy czasu, aby ją przeżyć.
Gdy już wczytałam się w tę książkę,
dużo łatwiej było mi zapamiętać, kto jest kim i jaką rolę odgrywa w sadze. A
jest to niezmiernie ważne podczas czytania takiej książki jak ta, gdzie pojawia
się coraz więcej nazwisk, ludzie giną jak muchy i są zastępowani przez
kolejnych, a akcja jest nie tylko rozciągnięta w czasie, ale i przestrzeni.
Ciągle przenosimy się do nowych miejscowości, których nazwy są niezmiernie ważne
dla kolejności wydarzeń. Musimy je zapamiętać, aby się później kompletnie nie
pogubić w chronologii wydarzeń i ich następstwach. Przeskakiwanie od jednego
głównego bohatera do drugiego, gdy każdy znajduje się gdzie indziej i przeżywa
własne przygody, nie ułatwia zadania. Mi jest wciąż ciężko połapać się w tym
wszystkim, ale jest to tylko moja wina, bo czasem sięgam po książkę, chociaż
wiem, że czas pozwala mi zapoznać tylko z jednym rozdziałem, czy dwoma, a to
zdecydowanie za mało, by przypomnieć sobie wszystko, co do tej pory się działo.
Jednak chęć dowiedzenia się, co będzie za chwilę, zwycięża z rozsądkiem i tak
oto wpadam w pułapkę czasu i gąszczu nazwisk i nazw miejscowości. Zdaję sobie
sprawę z niebezpieczeństwa takiego rozwiązania, ale nie zawsze potrafię
opanować ciekawość, zwłaszcza, gdy wyczuję, że kroi się coś ważnego, co może
zadecydować o dalszych losach jednego z bohaterów.
Tak właśnie się dzieje z Ogarem i
Sansą. Nawet nie wiem kiedy zmieniłam zdanie o tym dwojgu i zaczęłam wypatrywać
oznak czegoś wartościowego, czego wcześniej tam nie znalazłam. Na początku Ogar
był dla mnie tylko psem okrutnego Joffrey’a, gotowym wykonać każdy jego rozkaz,
a Sansa głupiutką dziewczynką, ślepą na to, co się naprawdę wokół niej dzieje,
żyjącą w swoim wyimaginowanym świecie, gdzie małe Księżniczki takie jak ona są
pępkiem tego świata, który kręci się tylko dla nich. Dopiero zło, którego
wcześniej nie zauważała przez złote klapki tkwiące na jej oczach, a którego
zaczęła doświadczać, zmieniło ją tak, że wreszcie zajęła ważniejsze miejsce w
moim sercu. W końcu stała się godna miana jednej z głównych bohaterek. Nawet
teraz, kiedy piszę tego posta, zastanawiam się, co się u niej dzieje i co się z
nią stanie, gdy zabrakło Ogara. I wiecie co? Nie jestem już w stanie
powstrzymywać ciekawości. Zostawiam Was z książką, na mnie czeka już „Nawałnica
mieczy”. Czas dowiedzieć się, co się stanie w następnym rozdziale. Widzimy się
niedługo.
P.S. Wszystkiego dobrego w Nowym
Roku. Samych ciekawych książek i żadnych niewypałów i straty czasu, spędzonego
na czytaniu nudnych książek! Szkoda na to czasu! :)
2 komentarze:
Znalazłam Twojego bloga całkiem niedawno i powiem Ci, że w większości popieram to co piszesz o danej książce :)
Czekam na więcej w nowym roku !!
Pozdrawiam,
Madzia.
Oj to chyba jestem spóźniona z większością książek :) No ale mam coraz mniej czasu i brak możliwości, żeby zdobyć nowości :) (przy okazji rym się pojawił:))Ale miło przeczytać takie słowa w nowym roku :)
Prześlij komentarz