Karolina,
młoda pani anestezjolog, ma już
dość życia w świecie szarej codzienności, osamotnienia i
egzystencji zgodnie z tym samym scenariuszem dzień za dniem. Gdy pewnego dnia
jedzie na zgłoszenie do samobójczyni, odkrywa, że dziewczyna, która skacząc z piątego piętra tak skutecznie usiłowała
się zabić, jest podobna do niej niczym
siostra bliźniaczka.
Po tym zdarzeniu, gdy nie udaje jej się
uratować
dziewczyny sama czuje, że
traci chęć do życia w świecie Szarej Śmierci, jak nazywa ten świat, w którym przyszło jej żyć.
W
jednej chwili decyduje się
odejść do innego
wymiaru, do świata
ze swoich marzeń.
Jej decyzję
przyspiesza Łukasz, najlepszy przyjaciel, który łamiąc dane jej słowo, wyjawia, że chce pojąć ją za żonę, niepomny niechęci Karoliny do mężczyzn z powodu przeszłych
wydarzeń. Gdy
wyrzuca go z domu, Karolina opłakuje całe swoje smutne i monotonne życie, po czym przygotowuje się do teleportacji, której
magiczne słowa wyczytała w księdze
czarów swojej ciotki Maryli, zwanej również Amarillą
dell’Soll, przyniesionej przez Łukasza, zanim pokazano mu drzwi.
W
jednej chwili Karolina jest w swoim maleńkim
pokoiku, otoczona rysunkami jednorożców,
szepcząc zaklęcie, by w następnej obudzić się w wyśnionej krainie Ferrinu, w
samym środku
toczonej tam wojny o władzę.
Z pokonanej przez życie
Karoliny zmienia się
w Anaelę
dell’Idarei, o której stara przepowiednia mówi jako o tej, która uratuje Ferrin
przed zgubą.
Jednak Anaela nie wie, że
zatajono przed nią
najważniejszą cześć proroctwa. Według Smoczej
Przepowiedni bowiem dziewczyna będzie
musiała dokonać
najtrudniejszego w swoim życiu
wyboru i złożyć w ofierze to, czego nie jest
zdolna poświęcić.
Utkany z marzeń świat. Marzeń,
które stały się moimi. Tak mogłabym określić tę książkę. Nie znam się
kompletnie na fantastyce, nie jestem jej superfanką. Za to kocham to, co
wyzwala we mnie chęć do ucieczki z tego świata i zagłębienia się w zupełnie
inną rzeczywistość. Uwielbiam książki, które potrafią obudzić we mnie
pragnienia zrzucenia zwykłej, ziemskiej powłoki i przeobrażenia się w inną
osobę. Kocham zatracać się w czyjejś wyobraźni i zapominać się zupełnie podczas
czytania. „Gra o Ferrin” spełniła moje oczekiwania. Otrzymałam to, czego zawsze
szukałam w książce typu fantasy. Zatraciłam się, zapomniałam na chwilę o tym,
że jestem tylko zwykłą dziewczyną, czytającą książkę. Bo póki czytałam „Grę o
Ferrin”, byłam kimś zupełnie innym. Przeniosłam się do zupełnie innego świata,
w którym wszystko jest możliwe, gdzie potęga miłości jest silniejsza niż całe
zło świata, a na pozór zwykła osoba włada mocami, o których istnieniu nie miała
pojęcia.
Myślę, że to drzemiące we mnie
dziecko, otwierające szeroko buzię na dźwięk słowa magia, sprawia, że nie mogę
się oprzeć pokusie sięgnięcia po fantastykę. To dziecko z wypiekami na twarzy i
błyszczącymi z zachwytu oczami zagłębia się w wyimaginowane światy i uśmiecha
się z zadowoleniem za każdym razem, gdy namówi mnie na sięgnięcie po tego typu
literaturę. A ja lubię w sobie to dziecko i lubię mu sprawiać radość. Cieszę
się, gdy znowu czuję je w sobie, bo wiem, że niedługo opuszczę ziemski padół,
gdzie wszystko wydaje się takie nudne i zwyczajne i przeniosę się w miejsca niezwykłe,
gdzie szarość dnia nie ma dostępu. Dla mnie książki wspomagające wyobraźnię są lepsze
niż narkotyk. Wspaniale jest zanurzyć się w taki wyimaginowany świat i
zapomnieć o smutkach dnia codziennego. I to bez skutków ubocznych.
„Gra o Ferrin” była dla mnie
niespodzianką. Napisała ją polska autorka, znana najbardziej ze swoich ciepłych
opowiadań obyczajowych, a dla mnie jest to mieszanka zabójcza. Polska ksiązka i
do tego obyczajówka? Nuuuuda. Tym razem jednak dałam szansę Katarzynie
Michalak, bo bardzo byłam ciekawa jak jej pójdzie pisanie książki fantasy. W
końcu jej „erotyk”, który wcześniej czytałam, wcale nie był taki polski, bo
przypominał raczej zagraniczne romanse. Zaryzykowałam więc i cóż, nie zawiodłam
się. Zostałam zabrana w wycieczkę po cudownej krainie i wcale nie czułam, że
przyłożyła do tego rękę Polka. Czytało mi się tak dobrze, że nie potrafiłam się
od Ferrinu oderwać, i ciężko było mi potem wrócić do codziennej szarości. Głowę
miałam wypełnioną wspomnieniami z książki i cieszyłam się, że dałam szansę
Michalak, aby poprawiła swój wizerunek w moich oczach, bo po tym, jak
przeczytałam „Mistrza”, miałam mieszane uczucia. Jej spojrzenie na fantastykę
spodobało mi się i jakoś nie potrafię sobie wyobrazić innych jej, bardziej
znanych książek. Szczerze mówiąc nie wydaje mi się, abym miała sięgnąć po jej
opowiadania obyczajowe, bo po Ferrinie nie zniosłabym zwykłego opowiadania o
zwykłych losach zwykłej dziewczyny. Zdaję sobie sprawę, że Michalak daleko do
innych pisarzy fantastyki, jak choćby Tolkiena i że „Gra o Ferrin” nie jest
idealna, jednak książka na tyle mi się spodobała, że doskonale się bawiłam,
rozgrywając razem z bohaterami książki grę o Ferrin. Pomimo wszystkich
niedoskonałości tej książki musiałam przyznać przed samą sobą, że była to
świetna przygoda dla mojego spragnionego magii umysłu.
Postanowiłam jednak ostrzec
innych czytelników przed minusami tej książki, tak, aby każdy mógł sobie sam
odpowiedzieć na pytanie, czy warto sięgnąć po tę książkę, czy nie. Ja osobiście
znalazłam w niej to, czego szukałam, czyli wrota do innego świata i to jest dla
mnie najważniejsze. Minusy tej książki są dla mnie sprawą drugorzędną, ponieważ
nie zaważyły znacząco na odbiorze historii, którą chciała opowiedzieć Michalak.
Czas, abyście i wy mogli podjąć decyzję, czy chcecie zanurzyć się w świat
fantazji autorki. Zatem zaczynamy.
Książka od pierwszych stron pełna
jest akcji. Autorka gotowa jest od razu wciągnąć czytelnika w swój
wyimaginowany świat i nie zanudza go przydługimi wstępami. Ma to jednak ujemny
wpływ na pierwszy rozdział, gdyż wydaje
się on bardzo chaotyczny (zresztą nie będzie to jedyny moment chaosu w
książce). Miał on za zadanie być pewnego rodzaju pomostem pomiędzy
rzeczywistością Karoliny a magicznym światem Ferrinu. Wyszło z tego coś dziwnego.
Ten pierwszy rozdział miał wytłumaczyć, dlaczego Karolina zdecydowała się uciec
w świat fantazji, a zamiast tego czytelnik otrzymuje chaotyczną próbę
tłumaczenia, która tylko wszystko jeszcze bardziej komplikuje sens wszystkiego.
Zamiast wytłumaczyć, stawia przed czytelnikiem kolejne pytania, nie udzielając
na nie odpowiedzi. Muszę przyznać, że nigdy nie otrzymałam odpowiedzi na zadane
wówczas przez mój umysł pytania (np. czy dziewczyna, która popełniła
samobójstwo faktycznie była siostrą bliźniaczką Karoliny?) i nieco mnie to
zdziwiło, bo spodziewałam się owego wyjaśnienia, gdyż inaczej ten pierwszy
rozdział nie miał dla mnie żadnego sensu. Mogłam też czegoś nie zrozumieć, w
końcu nie jestem ekspertem od literatury fantasy, jednak mam nieodparte wrażenie,
że autorka zapomniała o tym drobnym fakcie, iż każde zdarzenie należy jakoś
wytłumaczyć.
Nie do końca też zrozumiałam, czy
przeplatanie świata magii ze światem codzienności miało jakiś ukryty sens, ani
co oznaczały te urywki. Czy Karolina faktycznie przeniosła się do innego świata?
Czy też były to majaki chorego umysłu, zamkniętego w szpitalu psychiatrycznym.?
A może były to tylko zwierzenia pisarki, która wyjaśniała, w jaki sposób
wymyślała swoich bohaterów, bazując na jakimś scenariuszu filmowym opowiadającym
o ludziach chorych umysłowo? Tu moja wyobraźnia okazała się mieć granice, bo
nie starczyło mi konceptu, aby rozwiązać zagadkę.
W mojej głowie powstały też inne
pytania, na które nie znalazłam odpowiedzi i zastanawiam się, czy faktycznie
ich nie było, czy też tylko mnie one umknęły. Bo czasami miałam wrażenie, że
brakowało w tej książce pewnych powiązań przyczynowo-skutkowych i kiedy autorka
starała się wyjaśnić niektóre wydarzenia, ja wciąż nie potrafiłam w tych
tłumaczeniach odnaleźć owych powiązań ani sensu. Innymi słowy to, co miało
tłumaczyć, gmatwało sprawy jeszcze bardziej. Być może ja nie rozumiałam pewnych
rzeczy, mimo kilkukrotnego czytania odpowiednich fragmentów. A być może to
autorka troszeczkę się gubiła w swojej opowieści, skoncentrowana głównie na
tym, aby akcja się toczyła wartko, bez względu na brak sensu niektórych
wydarzeń.
Czasami miałam wrażenie, że cała
historia z Ferrinem była tylko przykrywką dla historii miłosnej, która toczyła
się na kartach książki. Oczywiście nie mam nic przeciwko pisaniu o miłości, bo
ja uwielbiam romantyczne opowiadania, jednak wolałabym, aby nie było aż tak bardzo widoczne, że wszystkie
wydarzenia miały na celu sprowadzić dwoje bohaterów na ścieżkę uczucia.
Wydaje mi się również, że
Michalak nie umie za bardzo tworzyć żeńskich bohaterów tak, aby można ich było
polubić od pierwszego spotkania. Na bazie dwóch książek autorki muszę
stwierdzić, że jej bohaterki na siłę chcą się wyróżnić na tle innych kobiet, a
nawet bohaterów męskich, przez co bywają nie tylko słodkie, niewinne i naiwne,
ale i trochę denerwujące. I tak Anaela czasem zachowuje się jak dzieciak, który
buntuje się dla samego tylko buntu, przez co cierpią inni. Zachwyca się jak
dziecko jednorożcami lub smokami, zamiast skupić się na zadaniu, jakie ma przed
sobą. No i oczywiście rozkochuje w sobie każdego napotkanego mężczyznę, bo tak
cudownej istocie jak ona żaden nie potrafi się oprzeć. A to dlatego, że jest
tak wyjątkowa. A przynajmniej tak stara się ją pokazać autorka. Owszem, Anaela
bywa dzielna i uparta w pozytywnym sensie (choć gdy mówi do siebie w sposób
zdrobniały, to nawet mnie, osobie o otwartym umyśle, chce się płakać), ale nie
bardzo widzę dlaczego każdy mężczyzna tracił dla niej od razu głowę. Ale być
może daje o sobie znać typowa zazdrość kobieca, która przesłania mi mój
obiektywizm J
Za to męskich bohaterów autorka
umie obdarzyć takimi cechami, aby spodobali mi się od pierwszego wejrzenia
(pomijając to, że każdy z nich musiał być przystojny, a niektórzy nawet
nieludzko piękni). Amre, który broni Anaeli nawet za cenę własnego życia,
Reikan, obdarzony honorem, gotów postawić się nawet własnemu ojcu, by
sprawiedliwości stało się zadość i oczywiście okrutny Sellinaris Weddsa’rd, w którym
drzemią tak skrajne cechy charakteru, że nie da się go nie lubić. W ogóle mam
wrażenie, że ja cierpię na jakiś syndrom sztokholmski. Nie da się inaczej
wytłumaczyć, dlaczego tak łatwo potrafię się zakochać w człowieku zabijającym
bez mrugnięcia okiem swoich wrogów, tylko dlatego, że jednocześnie ma on słabość
do głównej bohaterki. Cóż, widocznie jestem beznadziejnym przypadkiem, którym
łatwo manipulować, gdy da mu się marchewkę na kiju, czyli nadzieję, że każdego
mężczyznę można zmienić, dając mu miłość. Może powinnam zostać drugą Matką
Teresą? J
Jak już wspomniałam, jest w
książce sporo chaosu. Rzeczy, których nie wytłumaczono lub których próby
tłumaczenia powodowały jeszcze większy chaos. Ktoś, kto powinien nie żyć, nagle
wstaje, bez żadnego wytłumaczenia, z jedną tylko natrętną myślą, którą dyktuje
skory do ukrywania błędów innych umysł: „przecież on jest magiem, na pewno
dlatego ma wiele żyć”. Tylko czy na pewno ja sama powinnam na własną rękę
szukać wytłumaczenia pewnych zdarzeń? Czy ciągłe zapytywanie siebie i bezskuteczne
poszukiwanie odpowiedzi na zadawane pytania pomiędzy wierszami są wyznacznikiem
dobrej powieści? A tych pytań było wiele. Zbyt wiele. Do tego nagłe pojawianie
się postaci, bez wytłumaczenia, skąd się nagle wzięły w tym konkretnym miejscu,
przyprawiały mnie o palpitację serca. No cóż, pod tym względem książka nieco
kuleje.
To by było na tyle. Jeśli chcecie
poczytać bardziej krytyczną analizę ujawniającą wszystkie błędy autorki,
zapraszam na blog Czarne owce literatury.
(Gdy przejrzałam zamieszczoną tam analizę „Gry o Ferrin”, aż wstyd mi było, że
książka tak mnie wciągnęła. No ale cóż, trzeba być uczciwym względem siebie i
umieć przyznać, że coś się spodobało, nawet jeśli powinno z tego powodu
pokraśnieć ze wstydu J).
Pragnę zaznaczyć, że nie jestem krytykiem, nie znam się na gatunkach
literackich. Nie potrafię rozpoznać, czy książka posiada wszystkie
najważniejsze cechy swojego gatunku, czy jest dobrze napisana i czy nie zawiera
błędów, które na zawsze powinny wykluczyć ją z konkretnego gatunku. Nie zajmuję
się analizami, nie oceniam książek jak krytyk literacki, nie interpretuję dzieł
literackich. Ja tylko piszę to, co czuję podczas czytania książek. Podczas
czytania „Gry o Ferrin” czułam przede wszystkim radość i spełnienie. Chciałam
zapomnieć o wszystkim i udać się do krainy magii, i to mi się udało. Chciałam
znowu mieć naście lat i wierzyć w niemożliwe i dostałam to. Czy mogę wymagać od
książki więcej? Oczywiście. Zawsze możemy wymagać więcej i więcej. Tylko, że mi
wystarczyło to, co zaoferowała mi Katarzyna Michalak. Dostałam miłość, magię i
wiarę w moc uczuć. To, że książka zawiera w sobie wiele wad z punktu widzenia
gatunku, nie ma dla mnie tak wielkiego znaczenia. Najważniejsze, że zatraciłam
się w tej książce i nie chciałam wracać do codzienności. I wiecie co? Pomimo
jej wad chcę wrócić do Ferrinu. Chcę wrócić do świata wyobraźni pani Michalak,
bo gdy czytam, jestem jak dziecko, które przyjmuje na wiarę to, co je otacza,
nawet jeśli niektórych rzeczy nie da się wytłumaczyć lub których zapomniano
wytłumaczyć. Zatem już niedługo powrócę do Ferrinu w ślad za Anaelą. Obie
znikniemy na chwilę, aby pogrążyć się w magii i tym co nieosiągalne w tym szarym
świecie istniejącym poza wyobraźnią.
Wydawnictwo Albatros, Wyd. I,
2010, s. 422, Warszawa 28 września 2004
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz