Dziś zakończyła się moja przygoda z „Pamiętnikami wampirów”
i prawdopodobnie z twórczością L.J. Smith. Trochę mi smutno, bo zdążyłam się
już zżyć z bohaterami najbardziej znanej serii Smith, a także polubiłam jej
prosty język i nieskomplikowany sposób budowania napięcia. Wprawdzie po „Północy”
stworzono jeszcze trzy części, jednak był to twór, który wyszedł spod ręki
anonimowego pisarza, a nie samej Smith. A po tym, jak w młodości skusiłam się na
przeczytanie kontynuacji „Przeminęło z wiatrem”, napisanej po śmierci Margaret
Mitchell, zwyczajnie nie mam już ochoty na takie eksperymenty. Mimo iż sama
Smith zakończyła swoją serię tak, jakby planowała kontynuować temat, to jednak
porzuciła swój zamysł, a jej spuściznę postanowił przejąć ktoś inny. A może
zakończenie miało nam, czytelnikom, po prostu przynieść nadzieję, że będzie
dobrze, pomimo tego, co się wydarzyło? Lub chodziło o możliwość zabawy własną
wyobraźnią? A może zwyczajnie Smith, pomna doświadczeń z trylogii, w której
uśmierciła Elenę, nie chciała po raz kolejny przeżywać ataku nie potrafiących
się pogodzić z zakończeniem fanów? Kto wie, jaki miała zamysł autorka.
Najważniejsze, że ostatnimi słowami wywołała na mojej twarzy uśmiech.
W „Północy” mamy kontynuację kierunku, jaki autorka obrała
od momentu pojawienia się dwóch wrogich postaci, Shinichi i Misao. A więc razem
z Eleną i jej przyjaciółmi walczymy z nadprzyrodzonymi mocami, jakimi dysponują
kitsune, wracamy też do Mrocznych Wymiarów, aby raz na zawsze wygrać ze złem,
które opanowało Fell’s Church. Elena nadal posiada swoje anielskie moce, do
których nie potrafiłam się przyzwyczaić, a w książce wciąż króluje atmosfera
baśni, kłująca mnie w oczy, ilekroć wyrywałam się ze stanu zaczytania, by
przemyśleć kilka spraw.
W pewnym momencie, gdy Smith opisuje wydarzenia w mieście, gdzie dzieci, opętane przez malaki Shinichiego i Misao, występują przeciwko swoim rodzicom, mam nieodparte wrażenie, że autorka nieświadomie przeszła w inny gatunek literacki, mianowicie gatunek horroru. Zrobiła to jednak dosyć płynnie, zgrywało się to dobrze z resztą fabuły i w efekcie otrzymaliśmy fajną, spójną całość. Niestety pomysł, aby wyjaśnić przyczynę śmierci rodziców Eleny nadprzyrodzonymi mocami pochodzącymi z Mrocznych Wymiarów, trochę popsuł efekt spójności.
W pewnym momencie, gdy Smith opisuje wydarzenia w mieście, gdzie dzieci, opętane przez malaki Shinichiego i Misao, występują przeciwko swoim rodzicom, mam nieodparte wrażenie, że autorka nieświadomie przeszła w inny gatunek literacki, mianowicie gatunek horroru. Zrobiła to jednak dosyć płynnie, zgrywało się to dobrze z resztą fabuły i w efekcie otrzymaliśmy fajną, spójną całość. Niestety pomysł, aby wyjaśnić przyczynę śmierci rodziców Eleny nadprzyrodzonymi mocami pochodzącymi z Mrocznych Wymiarów, trochę popsuł efekt spójności.
Osadzenie głównego wątku w Mrocznych Wymiarach pogłębiło we
mnie uczucie poruszanie się po krainie baśni i całkowitej odmienności ostatnich
części od tych pierwszych, kiedy Elena dopiero poznała Stefano i Damona. Nie
można tych części w ogóle porównać, zupełnie jakby pochodziły od innego autora,
lub jakby była to zupełnie inna epoka pisarstwa Smith. I jakby się nad tym
głębiej zastanowić, to tak właśnie było. Przecież cztery pierwsze części od
tych następnych dzieliła przepaść kilkunastu lat. Lecz mimo świadomości tej
przepaści, inności ostatnich i pierwszych części, czytało mi się książkę
dobrze, lekko i przyjemnie.
Żałuję tylko, że autorka tak lekko pozbyła się swojego asa w
rękawie, którego stworzyła pod koniec „Duszy cieni”. Chodzi mi o wątek, który
miałam nadzieję, odmieni nieco baśniowy charakter ostatnich części i doda nieco
charakteru „Północy”. Mianowicie w końcówce poprzedniej części Smith magią
kitsune przemieniła seksownego, mocarnego i mrocznego Damona w człowieka,
wywołując w nim prawdziwą furię. Myślałam, że ten genialny wątek będzie główną
wytyczną w kolejnej części. Już widziałam skutki tego wątku. Damon, który
swoimi mocami gotów był chronić Elenę nawet za cenę własnego życia, przed
każdym niebezpieczeństwem, który dla niej walczył w obronie Fell’s Church,
który był dumny z bycia wampirem, a którego obawiał się nawet Matt, nagle staje
się zwykłym, bezsilnym i delikatnym człowiekiem, a grupa traci potężnego sojusznika.
Ach, ileż możliwości rozwoju akcji! Jak poradziłby sobie z tym Damon? Jaka
byłaby jego późniejsza reakcja na odzyskanie znienawidzonego, bo wyrażającego
słabość człowieczeństwa? Jak poradziłaby sobie grupa Eleny z mocami kitsune,
stając naprzeciw nim jedynie z mocami straszliwie osłabionego Stefano i mocami
Eleny, których ta nie potrafiła kontrolować? Naprawdę obiecywałam sobie wiele
po tej części. Myślałam, że Smith doznała jakiegoś objawienia i poczęstuje mnie
podobnymi emocjami jakie stały się moim udziałem podczas czytania trylogii. No
ale cóż, stało się zupełnie inaczej. Najzwyczajniej w świecie autorka wyrzuciła
swój atut do śmietnika, nawet go nie wykorzystawszy choćby w małej części.
Machnęła swoją czarodziejską różdżką, zdolną kreować świat według jej myśli i
wymyśliła prosty i łatwy sposób, aby rozwiązać problem Damona. Nie umiała
wykorzystać swojego własnego pomysłu, nad czym szczerze ubolewam.
Mam też nieodparte wrażenie niedokończenia powieści. Nie
wiem, jakie były dalsze plany autorki co do tej serii, ale wydaje mi się, że
myślała nad kontynuacją, gdy pisała „Północ”. Moja teza opiera się na fakcie,
że kiedy Elena, Bonnie i Meredith po raz pierwszy przebywały w Mrocznych
Wymiarach i sprzeciwiły się panującemu tam niewolnictwu, ich dzielna postawa
miała późniejsze skutki, które objawiły się tym, że młode niewolnice
przybierały imiona dziewcząt, stworzyły sobie całą gamę zasad nowej
sprawiedliwości, a nawet doszło do tego, że uciekały od swoich właścicieli.
Kiedy Bonnie ponownie trafiła do Mrocznych Wymiarów, wydawało się, że
społeczność niewolników jest już o krok od jakiejś rewolucji. A jedynym
rozsądnym kontynuowaniem tego wątku byłoby poprowadzenie tej rewolucji przez
Elenę, tak jak zapowiadała w „Duszach cieni”. Wówczas chciała wrócić, aby
zmienić losy niewolników w Mrocznych Wymiarach, a Damon obiecał, że wróci wraz
z nią, aby zrobić porządek w tym równoległym świecie. Jednak wątek został
porzucony jak nikomu niepotrzebna sierota i zastanawiam się, dlaczego w ogóle
się pojawił, skoro miał go spotkać tak smutny los. Widzę w tej książce kilka
takich niedokończonych zamysłów, stąd moje przypuszczenie, że Smith miała
dalsze plany co do tej serii, jednak nie udało się jej ich zrealizować.
Autorka skupiła się głównie na wątku miłosnego trójkąta
między dwoma braćmi i Eleną, dając pierwszeństwo do serca Eleny Damonowi.
Trzymała Elenę we frustracji i niepewności własnych uczuć przez całą książkę,
aby na końcu lekką ręką stwierdzić, że miłość Eleny do Damona w najmniejszym
stopniu nie osłabia jej miłości do Stefano. Mam wrażenie, że autorka sama się
pogubiła w swoich planach co do tych trojga. Bo kiedy czytałam „Północ”, miałam
wrażenie, że wszystko zmierza ku zdradzie. Elena zachowywała się jak kobieta,
która właśnie zdała sobie sprawę, że jest z niewłaściwym człowiekiem, że tak
naprawdę kocha innego, lecz na siłę stara się przekonać samą siebie, że
mężczyzna, którego wybrała na swojego księcia jest tym, czego jej potrzeba, a
jednak cały czas patrzy ukradkiem na innego. Niestety ten wątek osłabił
znacznie moje zżycie się z tą książką i jej bohaterami, ponieważ burzył cały
dotychczasowy porządek (pomijam całkowicie moją osobistą fascynację Damonem).
To tak, jakby budować domek z kart, mozolić się nad nim kilka godzin i kiedy
zostały już tylko dwie karty do ułożenia, nagle ogarnia nas nuda i szukamy
sobie innej zabawki. Nie do końca tego się spodziewałam po autorce i po
dotychczasowym kierunku, jaki sobie obrała. Zupełnie, jakbym przeczytała te
wszystkie części, żeby na końcu usłyszeć od autorki, wypowiedziane znudzonym
głosem zdanie: „Ach, jednak napiszę o czymś innym”.
Jedno jest pewne. Jeśli autorka planowała ciąg dalszy swojej serii, musiała mieć jakiś nowy pomysł, nie związany z lisołakami. Ich śmierć bowiem przyniosła kres dalszej walce z ich złymi duszami. Nieopatrznie wymówione przez Shinichiego słowa: "Żałuję, że kiedykolwiek przybyliśmy do Fell''s Church" obróciły go w niebyt, bowiem lisołaka może zniszczyć tylko wylanie całej zawartości jego gwiezdnej kuli, w której ten schował swoją moc lub grzech żalu. A to dlatego, że żaden lisołak nie może żałować swoich złych postępków, gdyż nie leży to w jego naturze. Shinichi i Misao tak długo nam towarzyszyli, że aż dziwnie się robi na myśl o tym, że już więcej o nich nie usłyszymy a się człowiek zastanawia, co też szykowała nam Smith w swoich planach? Tego się jednak chyba nigdy nie dowiemy.
Jedno jest pewne. Jeśli autorka planowała ciąg dalszy swojej serii, musiała mieć jakiś nowy pomysł, nie związany z lisołakami. Ich śmierć bowiem przyniosła kres dalszej walce z ich złymi duszami. Nieopatrznie wymówione przez Shinichiego słowa: "Żałuję, że kiedykolwiek przybyliśmy do Fell''s Church" obróciły go w niebyt, bowiem lisołaka może zniszczyć tylko wylanie całej zawartości jego gwiezdnej kuli, w której ten schował swoją moc lub grzech żalu. A to dlatego, że żaden lisołak nie może żałować swoich złych postępków, gdyż nie leży to w jego naturze. Shinichi i Misao tak długo nam towarzyszyli, że aż dziwnie się robi na myśl o tym, że już więcej o nich nie usłyszymy a się człowiek zastanawia, co też szykowała nam Smith w swoich planach? Tego się jednak chyba nigdy nie dowiemy.
Pomimo poczucia zdrady, pewnych niedociągnięć w fabule,
ciągłego porównywania dalszych części z trylogią (pierwszymi trzema częściami),
niedokończonymi lub porzuconymi wątkami, czuję radość, że przeczytałam tę serię
oraz pewien niedosyt, który być może w przyszłości przemieni się w chęć
sięgnięcia po kolejne serie napisane przez L.J Smith.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz