Powróciło zamiłowanie fantastyką i science-fiction. A to
wszystko za sprawą zagubienia się wśród półek bibliotecznych. Szukałam pewnej
pozycji i przypadkowo zaszłam do działu sci-fi. Tam mój wzrok padł na serię
„Odyseja Kosmiczna” i wówczas poczułam, że jestem zgubiona. Jako dzieciak
zaczytywałam się w tego rodzaju literaturze, poszerzającej granicę wyobraźni,
jak więc mogłam się teraz oprzeć „Odysei Kosmicznej”? Nie dość, że jest to już
praktycznie klasyka, wielkie dzieło, które doczekało się filmowej interpretacji,
to jeszcze przez te wszystkie lata mojej dorosłości zajmowało poczesne miejsce
w pamięci. Bez zastanowienia wyjęłam książkę z szeregu nic mi nie mówiących
tytułów i wyszłam z biblioteki, zdecydowana znowu dobrze się bawić, jak za
czasów młodości.
Przez te kilkanaście lat, które minęły, odkąd po raz
pierwszy spotkałam się z „Odyseją Kosmiczną 2001”, tak w wydaniu książkowym,
jak i filmowym, zapamiętałam jedynie odczucia, jakie mi wówczas towarzyszyły:
fascynacja tajemniczym monolitem, zainteresowanie pierwszym lotem kosmicznym,
jaki stał się moim udziałem, trwoga, wdzierająca się do mojego serca, gdy w
moim umyśle po raz pierwszy zakwitła myśl o zdradzie komputera pokładowego Hal
9000 i świadomość, jak mało wiemy o Wszechświecie. W moim umyśle zachowała się
również wyobrażenie ciszy i pustki próżni, którą „Discovery” przemierzał swoją
drogę na Saturna oraz groza osamotnienia kosmonautów w obliczu usterek statku
kosmicznego. Moja wyobraźnia pracowała na najwyższych obrotach i przestałam
istnieć dla świata zewnętrznego na czas czytania dwustu ośmiu stron.
Ta książka jest naprawdę magiczna. Tyle lat minęło, odkąd
pierwszy raz zatopiłam się w lekturze, a ja znowu poczułam się jak dziecko, dla
którego wszystko jest możliwe. Mój umysł ponownie stał się otwartą księgą,
gotowy uwierzyć w to, że każdą granicę, którą zna człowiek, można przekroczyć.
Lubię karmić swoją wyobraźnię nowymi doznaniami, a chyba nie ma ich więcej niż
w dowolnej książce sci-fi.
Arthur C. Clarke jest w mojej opinii bardzo uzdolnionym pisarzem.
Udało mu się stworzyć tak niesamowitą atmosferę w swojej książce, że miałam
wrażenie, iż przebywam na statku badawczym „Discovery”, skazana na podstępne
manipulacje Hala, świadoma, że znikąd nie mogę oczekiwać pomocy, bo najbliższa
pomoc znajduje się pół miliarda mil ode
mnie. Gdy Clark opisuje światy, które widział osamotniony David Bowman, czułam
tę samą samotność, jakiej doświadczał jedyny ocalały pasażer „Discovery” i
wyobrażałam sobie to, co on widział. Gdy po raz pierwszy człowiek dowiedział
się o istnieniu monolitu, czułam podniecenie nowym znaleziskiem, które mogło
zachwiać całym światopoglądem ludzkości. Kiedy wraz z doktorem Heywoodem
Floydem zmierzałam na księżyc w tajnej misji, nie mogłam się już doczekać, aż
„zobaczę” monolit na własne oczy i „usłyszę” teorie jego powstania. A kiedy
odkopany po trzech milionach lat tajemniczy i idealny kształt przekazał sygnał
w kierunku gwiazd, zaczęło mnie ogarniać podniecenie na myśl, co mógł oznaczać
ten sygnał, do kogo był kierowany i kiedy należy oczekiwać odpowiedzi. I przede
wszystkim czułam grozę niewiedzy, co ewentualna odpowiedź może przynieść
ludzkości: ewolucję czy zagładę?
Odkrywanie tajemnic świata i Wszechświata musi być bardzo
pasjonujące, skoro samo czytanie o tym jest tak bardzo wciągające. Wiem, że
nigdy nie będzie mi dane polecieć w kosmos i zbadać choćby jego najmniejszej
cząstki. Wiem, że nie odkryję nawet drobnej tajemnicy, ukrytej do tej pory
przed ludzkim rozumowaniem. Dzięki twórczości Clarka dostałam tę niezwykłą
możliwość. Wiem, że to wszystko jest zmyślone, a mimo to czułam się
fantastycznie, gdy przemierzałam razem z Bowmanem przestrzeń kosmiczną. Byłam
podekscytowana tą nieprawdziwą podróżą. Nieważne stały się granice pomiędzy
faktami a fantastyką. Ważne było to, że „zobaczyłam” kosmos i zdana byłam na
łaskę i niełaskę techniki i sił władających kosmiczną próżnią.
Kiedy komputer pokładowy Hal 9000 zabijał kolejnych członków
podróży w wyniku błędów jego twórców, czułam taką samą bezradność, jaką musiał
odczuwać Bowman, gdy widział, jak Hal pozbawia go ludzkiego towarzystwa. A gdy
trzeba było wyłączyć komputer, który zaczął po swojemu interpretować rozkazy i
gdy na statku „Discovery” umilkł ostatni głos inteligencji, potrafiłam sobie
wyobrazić, jak okropnie musi czuć się człowiek tak osamotniony, jak astronauta,
który nie ma się do kogo odezwać, przebywając w próżni kosmosu i nie wiedząc,
co się z nim stanie. Mimo iż niebezpieczeństwo wpisane jest w zawód astronauty,
to jednak dopiero kiedy wszystko dookoła zawodzi, gdy człowiek zostaje sam i znikąd
nie może oczekiwać pomocy i kiedy staje się najgorsze, dopiero wówczas człowiek
zdaje sobie sprawę ze swego osamotnienia i niemocy i ciężko jest mu z tą myślą
żyć.
Mogłabym podzielić książkę na dwie części. Pierwszą
określiłabym mianem wstępu. W tej części po raz pierwszy mowa jest o monolicie.
Cofamy się trzy miliony lat wstecz, kiedy przodkowie ludzi byli jeszcze
małpoludami, skazanymi na zagładę z powodu braku pożywienia. Pojawienie się
tajemniczego, idealnego w swych proporcjach bloku, zmienia przyszłość
małpoludów i daje początek przyszłemu człowiekowi. Potem przenosimy się do XX
wieku naszej ery, gdzie razem z doktorem Heywoodem Floydem wybieramy się na księżyc,
dla zbadania tajemniczej Anomalii Magnetycznej Tycho-1 zwanej TMA-1. Gdy
wykopaliska w kraterze Tycho odkrywają taki sam monolit, jaki stanął na Ziemi
przed nastaniem ery człowieka, a czarna płyta emituje sygnał w kierunku gwiazd,
zostaje podjęta decyzja o wysłaniu ekspedycji badawczej w stronę Saturna, w
ślad za sygnałem wysłanym przez monolit. W najściślejszej tajemnicy rusza
statek Discovery, najszybszy załogowy statek kosmiczny, jaki człowiek
kiedykolwiek zbudował. Tajemnica, okrywająca ekspedycję badawczą, prowadzi
natomiast do tragedii, która mogła zagrozić powodzeniu całej misji.
Na tym kończy się część, którą umownie wydzieliłam, ponieważ
tak naprawdę książka dzieli się na 6 części. Mimo, iż ów wstęp był bardzo
interesujący i wzmagający powoli napięcie i nieodparte poczucie ciekawości
świata, stale towarzyszące ludzkości, to jednak uważam, że jest to ta słabsza
część książki. Autor dopiero się rozkręca, dawkując napięcie i powoli
wprowadzając czytelnika w stan, z którego nic już nie jest go w stanie wyrwać.
Gdy nagle z księżycowej bazy na Klawiuszu przenosimy się na
„Discovery”, zaczyna się druga część, najbardziej fascynująca i wciągająca. Gdy
zaczynają się pierwsze kłopoty, napięcie jest doprowadzone do takiego stopnia,
że podejrzliwość wobec komputera załogowego rośnie z minuty na minutę a groźba
katastrofy wisi w powietrzu. Umiejętność prowadzenia akcji przez autora jest
godna podziwu i zazdrości dla młodych, rozpoczynających swoją karierę pisarzy.
Bo nawet wówczas, gdy Hal morduje z zimną krwią współtowarzyszy Bowmana i
następuje potrzeba odłączenia zbuntowanego komputera, w moim sercu powstał żal,
ze doszło do takiej konieczności, ponieważ wina nie leżała w Halu, tylko w jego
twórcach, tak samo niedoskonałych, jak ich twory. A zmusić mnie do współczucia
dla mordercy potrafią tylko najlepsi autorzy.
Książka jest wspaniałym dziełem wyobraźni, niesamowicie
wciągającym i fascynującym, mającym ogromny wpływ na moje spostrzeganie świata.
Dzięki Clarkowi zatarły się we mnie granice możliwości i wiedzy, a także
wyzwolił się głód wiedzy będącej poza zasięgiem ludzkiego rozumowania. Celowo
czytałam „2001: Odyseja Kosmiczna” w nocy, żeby nie rozpraszały mnie żadne
zewnętrzne bodźce, abym mogła wszystkimi zmysłami chłonąć tę arcyciekawą
opowieść, a dodatkowo ciemność nocy przybliżała mi ciemność oraz niezgłębiony
ogrom kosmosu, a także pozwoliła zlać się w jedno z bohaterami tej
fantastycznej książki. W kolejce do mojej uwagi czekają jeszcze „Pamiętniki
Wampirów” i „Wyznanie Crossa”, ale czuję, że nie spocznę, dopóki nie przeczytam
wszystkich części cyklu „Odyseja Kosmiczna”. Muszę się przecież dowiedzieć,
jakie następstwa dla ludzkości przyniesie przejście pierwszego człowieka przez
Kosmiczne Wrota. Mam też nieodparte wrażenie, że dzięki Arthurowi C. Clark
półka science-fiction będzie teraz moim ulubionym działem w bibliotece. Przynajmniej
na jakiś czas, dopóki nie zakocham się w innym typie literatury. Póki co, znowu
chcę być dzieckiem i spoglądać wokół siebie jego oczami, ponieważ chcę czuć, że
wszystko w życiu jest możliwe, a granice naszej wiedzy pozostaną nieskończone.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz