Niedawno moja koleżanka, również zapalona czytelniczka,
powiedziała mi, że nie chce jej się czytać od rana. Zdziwiłam się niezmiernie
jej wypowiedzią, bo dla mnie każda pora na czytanie książek była i jest
odpowiednia. Odpowiedziałam jej, że ja za młodu uwielbiałam czytać i czytałam
rano, w południe, wieczór i czasem przez całą noc, do samego brzasku. A gdy to
powiedziałam, przeszyła mnie myśl, że już tego nie robię. Brak czasu też jest
tu winny, ponieważ teraz jako młoda żona, z obowiązkami szyi rodziny (głową
jest oczywiście mąż, ale żona jest od tego, aby tą głową kręcić J) i pracownik, nie mam
aż tak wiele wolnych chwil, jak wtedy, gdy byłam uczennicą i zjadałam książki
między posiłkami. Jednak dotarło do mnie, że głównym powodem jest to, że po
prostu brakuje mi naprawdę interesującej, wciągającej książki.
Przez ostatnie dwa miesiące próbowałam czytać pewną
angielską książkę oraz „Wojnę i pokój” Lwa Tołstoja. Zwiedziona „Anną Kareniną”
spodziewałam się wiele po drugim wielkim dziele Tołstoja. Jednak książka leżała
smętnie na stole, jeździła ze mną rowerem, chodziła na spacery, była właściwie
ze mną wszędzie, gdzie spodziewałam się skraść dla niej odrobinę czasu. Lecz
wciąż nie potrafiła mnie zaczarować, skupić mojej uwagi na sobie, odebrać mi
wolę czynienia innych rzeczy, jak to się działo w przypadku interesującej
pozycji. Udało mi się przeczytać bez większego zainteresowania ponad 230 stron.
Nie zżyłam się z bohaterami i wciąż myliły mi się imiona i nazwiska. Dwa razy
przedłużałam jej wypożyczenie, a wciąż byłam dalej, niż bliżej końca. Powinnam
już kilka dni temu udać się do biblioteki, aby znowu przedłużyć termin jej
wypożyczenia, ale ostatecznie uznałam wczoraj, że nie ma sensu męczyć się nad
książką, z którą nie czuję żadnej więzi. Naprawdę rzadko się poddaję, jeśli
chodzi o książki, ale tym razem będę musiała spasować i oddać „Wojnę i pokój”
niemal nietkniętą. Tym bardziej, że stała się rzecz niezwykła.
Pomyślałam, że skoro nie mogę znaleźć nic ciekawego wśród
książek, których jeszcze nie czytałam, to spróbuję poszukać czegoś we
wspomnieniach z dzieciństwa. Mój wybór padł na niezawodnego Karola May i jego
wspaniałe dzieło „Winnetou”- takie przynajmniej pozostało w mojej pamięci. I co
się stało? Nagle, już po pierwszym rozdziale, okazało się, że jednak mam więcej
wolnego czasu, niż się spodziewałam. Tak się wczytałam w książkę, że
zapomniałam o innych obowiązkach. Wczoraj czytałam w wannie (spokojnie,
starałam się, aby na książkę nie padła ani jedna kropelka wody), aby się nieco
zrelaksować i nagle okazało się, że z godziny 22:30 nagle zrobiła się niemal
północ. Podczas czytania czułam, że jest już późno, ale zupełnie straciłam
rachubę czasu. Wiedziałam, że powinnam już dawno pójść spać, ponieważ rano
musiałam jak co dzień wcześnie wstać z łóżka, by iść do pracy, jednak nie
potrafiłam zamknąć książki i opuścić Dziki Zachód i Old Shatterhanda i Winnetou.
I to zdarzenie przypomniało mi moje dzieciństwo i moje stracenie dla świata,
gdy czytałam naprawdę dobrą książkę. A zawsze kiedy myślę o dzieciństwie, czy
latach młodości, mam uśmiech na twarzy, gdyż były to wspaniałe czasy, pomijając
oczywiście brak pieniędzy i wszystkie związane z tym przykrości. Czasem bowiem
wystarczyła odrobina wyobraźni i dobra książka, żeby nawet najbardziej przykre
zdarzenie zepchnąć w cień niepamięci.
To właśnie w latach młodości kształtowałam swoja wyobraźnię,
korzystając z zasobów biblioteki szkolnej i osiedlowej. Książki były moim
lekarstwem na wszystko. Na kłótnie z braćmi, na brak pieniędzy, na nudę, na
brak możliwości wyjazdu na wakacje, czy choćby na uprzyjemnienie wieczorów i
ranków. Jak wspomnę tamtą dziewczynę, to aż nachodzi mnie pytanie, gdzie się
tamto beztroskie dziewczę podziało. Zabrał je czas, to oczywiste, ale mógł
chociaż cząstkę z niej zostawić dla mnie, abym mogła się nią cieszyć w chwilach
zwątpienia. Tymczasem zostawił mnie samą ze sobą, tą dorosłą, często zmartwioną
kobietą, której dużo trudniej wyszukać interesującą książkę, niż to było
dawniej.
Gdy pomyślę o przeszłości, to widzę, że najbardziej liczyły
się dla mnie wówczas książki. Potrafiłam je czytać od rana do wieczora. Nie
lubiłam też, gdy mi przeszkadzano w lekturze. Dochodziło nawet do takich
kuriozalnych momentów, że przychodziła po mnie koleżanka, żeby iść na spacer, a
ja miałam jej w duchu za złe, że przyszła i oderwała mnie od jakiegoś ciekawego
wątku, mimo, że bardzo ją lubiłam i lubiłam przebywać na powietrzu. Ale książki
i wyimaginowany świat autorów kochałam, i one przeważały nad wszystkim, co
lubię. Często było tak, że pierwszą rzeczą którą widziały moje oczy rano, gdy
otworzyłam powieki, była książka, a ostatnią, z którą się żegnały wieczorem,
była również książka. Przy stole obok łóżka zawsze znajdował się jakiś ostatnio
czytany tom i zawsze z rana, choćby tylko na pięć minut, musiałam do niego
zajrzeć, zanim zajęłam się obowiązkami. Czytałam przy śniadaniu, w autobusie,
czasami nawet wracając ze szkoły pieszo, potykając się, ale nie odrywając
wzroku od książki. W sobotę, przed rutynowym sprzątaniem, zawsze czytałam z
godzinkę, póki mama nie traciła cierpliwości i wyganiała mnie z łóżka, by
zagonić do sprzątania. Ileż to razy słyszałam, żebym zgasiła światło i poszła
wreszcie spać? A ile to razy mama słyszała w odpowiedzi: „Zaraz!”, powtarzane
kilkakrotnie podczas jednego wieczoru? Ileż to razy z uśmiechem zdziwienia
kładłam się o 3 nad ranem do łóżka, nie wiedząc nawet, kiedy minęły te dwie
godziny spędzone na czytaniu i odkrzykiwaniu swojego „zaraz” do mamy? Pamiętam
też niezliczoną ilość razy, jak świtanie i śpiew rozbudzonych ptaków zastawał
mnie przy czytaniu i gdy ja się kładłam się do łóżka, inni już prawie szykowali
się do pobudki.
Czytałam u brata w pokoju, dopóki gwizdem nie przepędził
mnie do kuchni, czytałam na zydelku w kuchni, drżąc z zimna, bo nieszczelne
okna przepuszczały zimowe powietrze do kuchni, czytałam leżąc na podłodze w
kuchni, bo drugi pokój zajęty był przez bacznych obserwatorów telewizora (mojej
mamy i drugiego brata), czytałam w łazience, siedząc na podłodze, z poduszką
pod plecami, oparta o drzwi czy skulona pomiędzy pralką a muszlą klozetową.
Mimo ciężkich warunków mieszkalnych, nic nie mogło mnie odwieźć od czytania,
choćby mnie przeganiali z miejsca na miejsce, choćbym miała dzielić podłogę z
blokowymi karaluchami, które od czasu do czasu nawiedzały nasz mrówkowiec.
Bywało, że mama opowiadała mi, jak czasach swojej młodości miała podobne
przeprawy z własną matką i jak chowała się pod kołdrą, udając, że śpi, a w
rzeczywistości czytając z zapaloną pod kołdrą świecą, ryzykując nieświadomie
cały maminy dobytek. Na geny nic się nie poradzi, zatem musiałam przyjąć miłość
do książek, którą otrzymałam w spadku po mamie i najpewniej przekażę tą miłość
dalej, jeśli zdarzy mi się mieć dziecko. I na sto procent też będę przeganiała
moje dziecko do łóżka, rozdzielając je na całą noc od jego ukochanej książki.
Trochę mi brakuje tamtych szalonych czasów, ale za sprawą
książek z dzieciństwa potrafię je choć na chwilę przywrócić. Teraz „Winnetou”
jest moim przewodnikiem do przeszłości i z radością myślę o tych trzech tomach
szczęścia, które na mnie czekają. Bo już czuję, że budzi się we mnie tamto
uśpione dziewczę, które będzie zarywało noc, aby tylko przeczytać „jeszcze tylko
ten jeden rozdział”. Mimo trzech opasłych tomów wiem, że będzie mi się tę
książkę czytało bardzo dobrze i będę miała wrażenie, jakby tych tomów było trzy
razy mniej. I w ogóle nie przeszkadza mi to, że książka ma więcej lat ode mnie,
że jej pożółkłe stronice dotykało tysiące innych zapalonych czytelników, śmieję
się gdy widzę wyrwaną kartkę, na której tkwił jakiś fascynujący rysunek, z którym
nie chciał się rozstawać jakiś dzieciak, mimo iż tą drobną kradzieżą odebrał mi
całą stronę przygód. To wszystko jest niczym w porównaniu z tym, jakie
szczęście i radość przyniesie mi przeczytanie tej książki. Życzę sobie, aby w
moim życiu pojawiło się jeszcze wiele tak ciekawych książek, jak ta, którą
właśnie czytam i aby moja miłość do książek trwała wiecznie.
Muszę już lecieć, bo czuję, że zmarnotrawiłam już zbyt wiele
czasu na to pisanie, a „Winnetou” czeka i wzywa mnie na Dziki Zachód. Nie mogę
więc pozwolić mu czekać. Do zobaczenia w następnym poście, gdzie otworzę przed
Wami prerie i prawdziwą, dziką przygodę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz