Moi drodzy, pozostajemy w tematyce ślubnej, ponieważ coraz bliżej do tego wielkiego momentu, a i coraz więcej doświadczeń, którymi chcę się podzielić. Ponadto pomiędzy dopinaniem wszystkiego na ostatni guzik, a pracą oraz nauką angielskiego (i może włoskiego jak znajdę w sobie wewnętrzną siłę na kolejne wyzwanie) nie pozostaje mi dużo czasu na czytanie. Rozprawiam się wprawdzie z książką "Diabeł ubiera sie u Prady", ale jeszcze daleko do końca a na język ciśnie się tyle myśli, które muszę gdzieś przelać.
Otóż chodzi o naszych ukochanych rodziców. Wiadomo, chcą dla nas dobrze, kochają nas i chcą nam wyprawić ślub marzeń. Ale czasami zapominają, czyje to mają być marzenia. Zapominają, że oni mieli już swoją szansę i mogli swoje marzenia spełnić. Jeśli tego nie zrobili w przeszłości, nie powinni starać się szukać w zaślubinach swoich dzieci kolejnej szansy dla siebie. Wielokrotnie podczas przygotowań miałam ochotę wybuchnąć, powiedzieć kilka słów prawdy, wykrzyczeć cały swój nagromadzony stres. Ale nie robię tego. W stosunku do przyszłego teścia powstrzymuje mnie wychowanie, natomiast wobec mamy jest to miłość. Czasem jak się naprawdę zdenerwuję, to powiem coś niemiłego, a potem żałuję w nieskończoność. Nie chcę jej krzywdzić słowem ni czynem, więc zachowuję swoje frustracje dla siebie i dla narzeczonego. Oraz dla tego bloga. Jest on dla mnie miejscem, gdzie mogę wyrzucić z siebie wszystkie myśli i zrobić miejsce w głowie na następne. Pomaga mi nie wybuchnąć. Pewnie sobie myślicie, co takiego może być aż tak szokująco denerwujące? Otóż myślę, że jak staniecie w tym samym momencie swojego życia co ja, to na pewno się dowiecie. Gwarantuję to Wam ;)
Zdradzę Wam coś. Kiedyś chciałam wielkiego ślubu. Dużo gości. Orkiestra grająca piękną muzykę. Zdjęcia. Kwiaty. I ja w samym środku tego wszystkiego, w pięknej sukni i cudownych pantofelkach, kradnąca uwagę wszystkich zgromadzonych. Kiedyś nawet, kiedy zaczynaliśmy planować ślub z moim narzeczonym (to już nasze drugie podejście :)) i wszystko wskazywało na to, że będzie to skromna uroczystość, powiedziałam mu, że nie okradnie mnie z mojego wymarzonego ślubu. Tak, wiem- jest to zupełnie inne podejście od obecnego. Zdaję sobie sprawę. Ale kiedyś żyłam w innym świecie, oderwanym od rzeczywistości. Potem coś się zdarzyło i wszystko się odmieniło. W mojej głowie powstał przełom. Doszłam do wnioksu, że liczy się tylko miłość. Przepadła gdzieś księżniczka tańcząca w mojej głowie. Pozostała osoba, która zaczęła trzeźwo patrzeć na świat. I powiem Wam szczerze, że znacznie bardziej wolę tę nową osobę. Myślę, że ta osoba jest bardziej przygotowana do prawdziwego życia niż ta księżniczka z bajki, wychowana na filmach love story. Pozostał po niej ślad w postaci zamiłowania do filmów i książek o miłości. Ale ta nowa osoba wie, że to co czyta i widzi w filmach to wyimaginowany świat i umie go oddzielić od rzeczywistości. Stąpa twardo po ziemi i umie poradzić sobie w każdej sytuacji.
Nowa świadomość obudziła we mnie zupełnie inne pragnienia i marzenia. Gdyby to ode mnie zależało, wzięłabym ślub tylko w towarzystwie świadków i rodziców, a po uroczystości kościelnej uciekła ze swoim mężem do naszego mieszkanka. Jednak wiem, że to by było za dużo dla mojej mamy. Ona wciąż ma w głowie to wielkie wesele, zapominając zupełnie, że żadne z nas nie ma pieniędzy na zorganizowanie takiej uroczystości. I tym razem bardzo się cieszę z naszej nieciekawej sytuacji finansowej. Dzięki temu mogę chociaż w części opanować nienasycony apetyt mojej rodzicielki i zorganizowac skromną uroczystość, mając nadzieję, że nikt nie będzie wodził za mną wzrokiem i każdy bedzie się bawił we własnym towarzystwie. Nie chcę już być w samym środku tego wszystkiego. Najlepiej stanęłabym sobie z boczku i wtopiła się w ścianę, ze swoim mężem, gdzie moglibyśmy przeżywać nasze szczęście w ciszy i samotności. No ale cóż, pogodziłam się już z tym, że i rodzicom trzeba coś z siebie dać. Zatem postanowiłam wyprawić to wesele, w granicach rozsądku i własnych potrzeb.
Zaczęło się pięknie. Miałam uzbieraną pewną kwotę, narzeczony mój dostał taką samą kwotę od swojego ojca i zaczęliśmy planować. Mieliśmy wszystkie przyszłe wydatki wpisane w plik excela. Cokolwiek dopisaliśmy, nasz ukochany przyjaciel excel ładnie nam wszystko podliczał. Może to mało romantyczne, ale przynajmniej trzymało nas na powierzchni normalnego myślenia. Wszystkie koszta staraliśmy się ograniczać do przyzwoitego minimum i wyszła całkiem przyzwoita suma 6-ciu tysięcy. Suma ta powstała kosztem orkiestry, sukienki, butów ślubnych, kamerzysty, fotografa- tego wszystkiego miało nie być. Sukienka miała nie być typowo ślubna, tylko taka, którą da się póżniej nosić na jakieś okazje (nie obchodziło mnie zupełnie to, że ktoś z gości weselnych może wyglądać ładniej niż ja) i kosztować najwyżej 200 zł, buty "na raz" (bo tak je nazywam) miały być używane- chciałam dzięki temu mieć buciki tanie i wygodne, bo "roztańczone". Orkiestry nie potrzebowałam, miał być obiad weselny, jakaś delikatna muzyka w tle ze sprzętu, którym dysponowała restauracja, mieliśmy sobie siedzieć z gośćmi w przyjemnej atmosferze, góra do godziny 22 i gawędzić (przynajmniej głośna muzyka by nie zagłuszała rozmów). Miało to być zwykłe spotkanie rodzinne prz obiedzie, kawce i odrobinie alkoholu dla mniej wprawionych towarzysko członków rodziny. Mieli być zaproszeni tylko najważniejsi dla nas i tylko rodzina. A że rodzinę i najbliższych nie dało się ograniczyć bardziej niż do niecałych 40 osób, to chcieliśmy obciąć koszty gdzie indziej. A więc samochód znajomych, albo nawet nasz własny (stary i ciasny ale własny ;)), garnitur z wyprzedaży (październik to dobra data, bo już w połowie sierpnia zaczynają się wyprzedaże :)), makijaż i fryzura własnoręcznie przeze mnie zrobiona. Wszystko brzmiało naprawdę pięknie. No i w pewnym momencie nasza wizja zaczęła się rozpadać...
Pierwszym burzącym ogniwem okazała się ciotka. "Ale zrób sobie przynajmniej do tej 1 w nocy! Zamów orkiestrę. Niech będą przecież te oczepiny!". Już wspominałam w poście o ślubnych zwyczajach jak nie cierpię oczepin, więc nie będę się już na ten temat rozpisywać. Powiem tylko, że za żadne skarby nie chciałam mieć oczepin. Mówiłam to ciotce, narzeczonemu, mamie, teściowi. Ciotce musiałam kilkakrotnie powtarzać, że nie chcę typowego wesela z oczepinami i orkiestrą, aż wreszcie zjechała ze swoimi namowami do północy, ale oczepiny dalej mi wmawiała z radością na twarzy. Gdy ciotka wróciła do domu, z obietnicą że pojawi się na weselu, odetchnęłam. Myślałam, że wraz z nią odeszło niebepieczeństwo. Niestety złe ziarno zostało zasiane. Nagle ni stąd ni zowąd mama zaczęła wspominać o oczepinach i wydłużeniu imprezy. No i dlaczego bez orkiestry? Może jednak orkiestrę? Musiałam włożyć dużo wysiłku w to, aby nie zwariować. I przekonać mamę, że naprawdę nie chcę nic z rzeczy, o których wspominała ciotka. Mama wydawała się przekonanana. No to niebezpieczeństwo minęło, prawda? Otóż nic bardziej mylnego! Zaniosłam zaproszenie bratu, opowiedziałam o naszej wizji wesela i co usłyszałam? "No to będzie stypa"". Hmmmm. Czy zrobiło mi się przykro? Łatwo się domyśleć odpowiedzi. Zauważyłam, że nikt nie liczy się z tym czego chcę ja i mój narzeczony. Wszystkim wydawało się, że skoro dostają zaproszenia, to są to jednocześnie zaproszenia do dobrych rad, których wcale nie oczekiwaliśmy, ani nie potrzebowaliśmy.
No ale dobre rady napływały czy tego chcieliśmy czy nie. Teściu dodał 4 osoby do naszej bardzo przemyślanej listy, mama dwie osoby, a na moje jęki, że nas nie stać, powiedziała, że dorzuci nam trochę kasy. A ja bardzo nie chciałam brać od mamy pieniędzy, ponieważ ona sama ich nie miała za wiele. Ale w końcu dałam się przekonać i stwierdziłam, że przyjmę od niej niewielką kwotę. Teść, jako główna pomoc finansowa po stronie mojego narzeczonego, również się rozochocił i dodał nam samochód z kierowcą i różne inne drobiazgi. A kwota rosła w naszym pliku excela. Ale jak tu odmówić rodzinie, kiedy od teścia się słyszy, że sami wszystko organizujemy i nikogo nie dopuszczamy. A że umiem czytać to od razu wyczytałam między wierszami, że skoro teść płaci, to też chce mieć coś do gadania. Chciałam tego wszystkiego uniknąć i sama uzbierać całą kwote, ale narzeczony wyprosił u mnie, abyśmy nie czekali dłużej ze ślubem i przekonał, że wszystko będzie dobrze. Ale ja, być może ze względu na kobiecą intuicję albo ze znajomości teścia, wiedziałam, ze dobrze nie będzie.
Po rozdaniu i rozesłaniu wszystkich zaproszeń zaczęły sie pierwsze potwierdzenia. Pierwszy telefon- dzwoni ciotka. Z radością przyjmuję informację, że pojawi się wraz z mężem, więc od razu opowiadam jak to ma wyglądać, mimo że na zaproszeniu napisałam kilka szczegółów. I oto co usłyszałam: "Ale tańce będą, prawda?" Hmmmm, po czymś takim podjęłam decyzję, że jednak będą tańce i głośniejsza muzyka, ale nadal bez orkiestry. Wyszukam fajne kawałki weselne i będę robić za dj-a- wszystko to dla mojej ukochanej rodzinki. Ale to nie do końca było to, czego oczekiwali. Nadal docierały do mnie sygnały pewnego niezadowolenia. Zaczęłam się obawiać, że ludzie przybędą na wesele ze złym nastawieniem do całej imprezy i wtedy na pewno będzie stypa. Nieopatrznie wygadałam się ze swoich obaw teściowi. Długo nie musiała czekać na reakcję. Imformacja zwrotna przyszła szybko, jak burza. Teściu znalazł orkiestrę, za jedyne 800 zł. Zagrają do tej północy i on za nich zapłaci. Pierwsza myśl- o nie! Znowu nie tak, jak miało być. Znowu ktoś ingeruje w nasze plany. No ale ok, wszystko dla rodziny. Skoro obawiają się stypy, zniosę to. Mój obiad weselny, który nie miał być typowym weselem, coraz bardziej zaczął to wesele przypominać. Ale jak już wspomniałam, byłam gotowa poświęcić się dla dobra rodziny. Przy okazji usłyszałam od teścia, że imprezę robi się nie dla siebie, tylko dla rodziny. Hmmmm, to coś nowego. Zawsze myślałam, że wesele jest imprezą pary młodej... Jak widać mało wiem o życiu... Usłyszałam też, że jak my chcemy się bawić do pólnocy, to nie ma problemu, możemy się zmyć o pólnocy, a oni zostaną i się pobawią. Uśmiechnęłam się na to, powiedziałam ok i zostawiłam temat. Ale nie wyobrażam sobie, abym mogła zostawić swoich gości i pojechać sobie do domu. Nie tak mnie mama wychowała. Na szczęście temat nie powrócił. Nadszedł dzień przyjazdu orkiestry do mieszkania teścia, celem ustalenia szczegółow i odsłuchania demo. Dziwna sprawa, ale nie zostałam zaproszona. No dobra, ok, w końcu to nie mój ślub więc nie muszę wybierać sobie orkiestry... Zrozumiałam przekaz- nie chciałam orkiestry to teraz nie mam nic do powiedzenia. Nie płacę za nią, więc nie mam nic do powiedzenia. Wzruszyłam ramionami, bo coraz mniej mi na tym wszystkim zależało. Jestem nadzwyczaj spokojną i ugodowa osobą, więc po prostu przełknęłam to i nawet wspomniałam mamie, że może bedzie orkiestra, ale żeby się do tej myśli nie przyzwyczajała, ponieważ mój teść słynął z łatwego zmieniania decyzji, gdy ktoś robił coś nie po jego myśli. A moja mama uśmiechnęła się z ukontentowaniem i powiedziała zadowolona: "no!". Także już wiedziałam, że w głębi duszy bardzo chciała, żeby na moim weselu zabrzmiała głośna muzyka.
Po kilku dniach kolejna bomba wybuchła. Będzie orkiestra, ale tylko jak zgodzę sie na oczepiny i zabawy- dwie rzeczy, których po prostu nie mogłam zdzierżyć. Nie potrafiłam zrozumieć dlaczego sie mnie o to prosi, skoro wyraziłam sie dostatecznie jasno w tej kwestii. Oczywiście były tłumaczenia, że nie warto dla samej muzyki płacić 800 zł dla orkiestry (powiedzcie mi dlaczego nie warto? Przecież impreza miała być tylko do północy, jak dla mnie nie warto tracić czasu na zabawy... "Ach przy okazji, trochę wydłużymy imprezę przez te zabawy"... a grrrrrr!), że to nie jest warunek, ale bez zabaw nie będzie orkiestry... Mama napalona na orkiestrę, mimo moich przestróg, czas zespołu stracony, mój także i nagle okazuje się, że był jakis warunek, który warunkiem nie jest? Czy ja jestem dzieckiem, aby tak ze mną rozmawiano? Co gorsza nawet mój narzeczony nagle zmienił front i ze zdziwieniem pytał, co ja mam przecwiko zabawom i oczepinom. Tak to jest jak się dopuści rodziców do organizowania wesela- potafią przekabacić nawet własnego chłopa. Odmówiłam. Tym razem nie poddałam się naciskom. Na pewno zostało mi to zapisane w pamięci. Ale gdyby wszyscy byli ze mną szczerzy od początku, nie byłoby czego zapamiętywać.
Potem to już poszła lawina. Zrób jeszcze kolację, dam Ci na to pieniądze, ozdób ławki w kościele, bo przecież tylko ołtarz to za mało! Przecież dam Ci pieniądze! Weź pokój gospodarczy w hotelu, bo może się przydać. No ale tak bez fotografa? No jak to tak?! Itd. itp. Kwota urosła o całe 3 tysiące i cały plan oszczędnościowy roztrzaskał się na kawałki. Udało mi się jedynie ocalić sukienkę, która jest wprawdzie typowo ślubna, ale za bardzo niską kwotę kupiona oraz używane ślubne buciki w cenie 30 zł. Ach i brak welonu (tak, już widzę jak płacę za kawałek firany na głowie ponad sto zł!), makijażystki, fryzjerki, orkiestry, fotografa (od czego ma się przyjaciółkę z zamiłowaniem do fotografii?) i kamerzysty :) Nawet zadecydowano już, że jak zostanie jakieś jedzenie z przyjęcia weselnego, to powędruje ono do domu teścia, gdzie jesteśmy zaproszeni na małe rodzinne spotkanko. Oczywiście zostało to przedstawione jako propozycja, ale raczej nie do odmówienia, bo wypowiedziana w towarzystwie mojej mamy, która na tę propozycję przystała. A ja chciałam spędzić niedzielę w towarzystwie znajomych, których chciałam poczęstować owym jadłem. No ale jak tu powiedzieć "nie" kiedy wszystko zostało już z góry ustalone? Nie wiem skąd w ogóle przyszło do głowy teściowi, żeby coś takiego zaproponować... Coraz więcej decyzji wymykało mi się z rąk.
Więcej tego koszmaru nie mam już siły opisywać. Ogólnie można to skwitować jednym słowem: naciski. Naciski, naciski, z każdej strony naciski! Coraz bardziej chcę już mieć to za sobą i więcej o tym nie pamiętać. Cudowna chwila przerodziła się w jakiś koszmar. Jak będę drugi raz brać ślub, to nie dopuszczę nikogo do organizowania mojego ślubu, bedziemy tylko ja i mój przyszły mąż :P A tymczasem moze uda mi się kogoś przestrzec i namówić, aby sam sobie opłacił wesele i nie podpisywał paktu z diabłem. Tfu! To znaczy, nie brali pieniędzy od rodziców ;) No nic, zjem coś słodkiego i będzie dobrze.
A tymczasem pozdrawiam wszystkich, którzy przeszli przez to samo co ja i przyszłych narzeczonych :)
P.S. Ślub za dwa tygodnie, a ja nawet obrączek na oczy nie widziałam. Nie ja za nie zapłaciłam, więc teść trzyma je u siebie w domu. A jakby tego było mało, to nawet nie wiem jak powinny wyglądać, bo mój narzeczony sam je zamówił a i napis na obrączkach wybrał, bo teść powiedział, że trzeba w końcu odebrać obrączki od złotnika. Czy to na pewno wciąż jest mój ślub? Przestaję być tego taka pewna ;)