Najmniej
przez nas poznana. Był to nasz pierwszy wyjazd, z wykupioną opcją All Inclusive,
za ostatnie uzbierane zaskórniaki. Nie było mowy o szaleństwach i wydawaniu
pieniędzy, których zresztą nie mieliśmy. W kieszeni mieliśmy zaledwie 100 euro
na drobne przyjemności i pamiątki. Na samodzielnie zorganizowane wycieczki
wybraliśmy się tylko dwa razy, więc nie mogę zbyt wiele o tej wyspie powiedzieć.
1.
Jej największym plusem jest klimat.
I nie chodzi tu o pogodę, lecz o stopień greckości, wyjątkowości, odróżniającej
tę wyspę od innych wysp i mieszkańców wyspy od innych narodowości. Klimat ten
niespotykany jest na pozostałych czterech wyspach, o których opowiem. Jest to region
nastawiony tylko w pewnej części na turystykę i tak bywa głównie w miastach.
Reszta regionu skupiona jest wokół rolnictwa. Tyle gajów oliwnych nie spotka
się nigdzie indziej (i to nie tylko przez wzgląd na wielkość wyspy). Teren jest
górzysty, więc do woli można napawać się widokami dolin, które cieszą oko gdzie
nie spojrzeć. Wszędzie też można spotkać kozy, usłyszeć pobrzękiwanie ich
dzwonków i pobekiwanie. Przy odrobinie szczęścia zobaczymy również pasterza,
czuwającego nad swoim stadkiem. Poznacie go po ogorzałej twarzy, szarych, nie
rzucających się w oczy ubraniach z długimi rękawami i zakrzywionej lasce z
drewna.
Nastawienie
na rolnictwo sprawia, że wieczorami możemy cieszyć się ciszą, jeśli
zamieszkujemy w mniejszej miejscowości i o zmierzchu podziwiać widoki,
popatrzeć w oświetlone okna niknących w ciemności domków mieszkańców wsi,
pogłaskać wałęsające się po nocy koty, a nawet zajrzeć w otwarte drzwi mijanego
domu, aby podejrzeć codzienne życie zwykłej rodziny.
Pełno jest na Krecie
wiosek, gdzie można odpocząć od zgiełku większych miast, ale jest też sporo
miasteczek, na wpół turystycznych, gdzie można zażyć trochę rozrywki
charakterystycznej dla miejscowości nastawionej na turystykę, jednocześnie
przyglądając się greckiej młodzieży i ich stylowi niespiesznego życia i
celebrowania każdej minuty tego życia podczas spotkań w kawiarniach i barach.
Idąc zaś przez miasto i zboczywszy z głównej ulicy warto zapuścić się w dalsze uliczki
i nacieszyć oko pięknie ozdobionymi, kwiatowymi balkonami, zerknąć w korytarz
wąskiego lecz długiego domu i zobaczyć wewnętrzny krużganek, wypełniony
donicami z kwiatami, czy pochodzić wieczorami po tych klimatycznych uliczkach i
pozdrowić uśmiechem siedzące na krzesełkach przed domami staruszki.
2.
Architektura. Czy to miasto czy
miasteczko, na Krecie królują wąskie uliczki, wszędobylskie skutery,
wyglądające na bezpańskie koty i na pewno bezpańskie psy, jasno pomalowane
domki i balkony ozdobione kwiatami, kolorowe krzewy ożywiające uliczki i wąskie
domki, przyklejone jeden koło drugiego.
W większych miastach typu Rethymno czy
Heraklion wiecznie zatłoczone chodniki i ulice stoją w przeciwieństwie do wsi i
miasteczek, gdzie życie wieczorem zamiera, a ludzie skupiają się na swoich
rodzinach i przyjaciołach, siedząc przy otwartych oknach lub przesiadując przed
drzwiami swoich domów. W takich wsiach czasem też można zastać kompletną ciszę
w środku dnia i człowiek się wówczas zastanawia, czy ktoś tu w ogóle mieszka.
3.
Owoce. Na Krecie można kupić bardzo
dobre, słodkie pomarańcze i pic świeży sok z pomarańczy hektolitrami. Wszędzie
przy drogach spotkać można owinięte w czarne chusty babuleńki przy swoich ledwo
trzymających się, zbitych z desek maleńkich stoiskach i sprzedających
pomarańcze. Czerwone siatki wypełnione owocami leżą zachęcająco przy ulicy,
zwisają z tych mikro straganów, wypełniają drewniane półki. Czasami wieczorem
zaśmiecają pobocze, gdyż bywa, że sprzedawcy nie zawracają sobie głowy
utylizacją zepsutych owoców. Nigdy nie skorzystaliśmy z okazji zaopatrzenia się
w owoce przy takim straganie, ponieważ baliśmy się, że nie dogadamy się z
80-letnią staruszką w sprawie ceny lub pomarańcze będą zepsute, wisząc na
słońcu w reklamówce cały dzień- nie mogę więc na ich temat nic powiedzieć.
Myślę, że spróbujemy tych łakoci przy okazji następnego wyjazdu.
4.
Plaże. Z reguły kamieniste, z
przeczystą wodą, idealną do nurkowania z maską za parę euro. Gdy plaża była
piaszczysta, woda traciła na klarowności.
5.
Temperatura wody i powietrza. Pod
koniec maja nie ma co liczyć na gorące źródła. Woda jest na tyle ciepła, że da
się w niej kąpać, ale odczuwalna temperatura wody podobna jest do Bałtyku
latem, choć z każdym dniem zdawała się cieplejsza. Możliwe, że to było tylko
takie wrażenie, a nasze ciała po prostu przyzwyczaiły się do tej rześkości.
Sezon dopiero się rozpoczynał, więc nasza wieś wydawała się lekko opustoszała,
ale po tygodniu populacja na plaży wzrosła o połowę.
Pogoda
przez cały nasz pobyt dopisywała. Było upalnie i nie można było wyjść bez
kapelusza, przeciwsłonecznych okularów i zaaplikowanego kremu do opalania.
Słońce wstawało bardzo wcześnie, uniemożliwiając przesiadywanie na szybko
nagrzewającym się balkonie, a dni były długie. Jedynie wieczory były chłodne, ale można było dzięki temu odpocząć od upału.
Myślę, że warto zwiedzić Kretę w
maju-czerwcu z powodu ilości słonecznych godzin w ciągu dnia i dojrzałych
owoców, które cieszą oko i podniebienie. Sok ze słodkich pomarańczy i lemoniada
z dojrzewających na słońcu cytryn warta jest niższej temperatury wody.
Klimat
na Krecie jest dosyć suchy, więc mało na niej zieleni roślin. Czerwone zbocza
pokryte jasnozielonymi, ostrymi krzewami i przebijający się przez ten kolor
odcień drzew oliwnych może być nieco monotonny dla oka, zwłaszcza dla osób
żyjących w klimacie umiarkowanym.
Beth Marston i jej partner David są
doskonałą parą, świetnie się rozumiejącą i dzielącą te same marzenia o sławie.
Oboje chcą być pisarzami i wierzą w doskonałą przyszłość, którą przygotował im
świat. Niestety życie nigdy nie jest takie, jakie sobie zaplanujemy. Beth zachodzi
w ciążę, spełniając swoje drugie marzenie, tak dla niej ważne. Dla niej i dla
Davida. Tak przynajmniej myślała, dopóki jej córeczka Ella nie przyszła na
świat. Wówczas jej wymarzony mężczyzna wybiera najłatwiejszą drogę- porzucenie
swojej rodziny dla wyższych celów i lepszej kobiety. Beth zostaje sama, bez
pieniędzy, bez pracy i z dwu i pół letnią małą osóbką, o którą musi zadbać.
Pozostaje jej porzucić marzenia, zrezygnować z własnych ambicji i walczyć
przeciwko życiu, które tak bardzo ją zawiodło.
Beth poświęca wszystko dla wychowania
Elli i decyduje się na pracę tymczasową, polegającą na sprzątaniu domów. Cały
czas tłumaczy sobie, że nie ma w tym nic poniżającego, ale mimo wszystko nie
potrafi zdobyć się na szczerość przed poznanym w barze Martinem i udaje przed
nim kogoś innego. Może to wpływ rodzeństwa, które każde rodzinne spotkanie
wykorzystuje na zamęczanie jej pytaniami o pracę? Dziewczyna zmuszona jest odłożyć
własne ambicje na później, na moment, gdy Ella pójdzie do szkoły. Walcząc o
przetrwanie i utrzymanie się nad powierzchnią wody wciąż odkłada decyzję o
szukaniu „prawdziwej” pracy, jak to określa jej matka, bo zawsze można to
zrobić później, bo nie będzie pieniędzy na opiekunkę dla Elli, bo nie będzie z
kim zostawić dziecka podczas przerwy wakacyjnej, bo wychowanie dziecka jest
najważniejsze, a mała już przechodzi przez traumę życia bez ojca. Wytłumaczeń
zawsze znajdzie się pełno, a pieniędzy nigdy nie ma tyle, ile jest potrzebne.
Przeciwko sobie Beth ma cały świat, a jedyną jej pociechą jest przyjaciółka ze
studiów Fay, która dla odmiany ma wszystko- męża, pieniądze i dzieci
wychowujące się pod troskliwą opieką Simona, mężczyzny, na którym można polegać
w każdej sytuacji. Tylko dlaczego Fay ostatnio zachowuje się tak dziwnie i mówi
tak, jakby nie była szczęśliwa? Jak można być nieszczęśliwym, gdy ma się
wszystko, czego kobieta może pragnąć od życia? A to, że Simon nie jest wulkanem
energii, jeszcze nie znaczy, że trzeba zacząć chodzić po barach i rozmawiać z
przypadkowo poznanymi mężczyznami. Ale czy na pewno przypadkowo?
Jakby tego było mało, Beth musi radzić
sobie z seksualnym nagabywaniem jednego ze swoich klientów, a także poczuciem
winy, które ogarnia ją za każdym razem, gdy bierze pieniądze za sprzątanie
mieszkania tajemniczego Alexa Chapmana, podczas gdy apartament wygląda na
niezamieszkany. Tak samo, jak nieużywany wydaje się komputer w mieszkaniu
mężczyzny. Stoi niewłączany, marnując się u kogoś, kto go nie potrzebuje,
podczas gdy Beth nie ma nawet możliwości spełnić swoich marzeń o pisarstwie,
nie posiadając maszyny do pisania, ani komputera. A nawet gdyby miała i tak nie
jest w stanie znaleźć czasu, ani tym bardziej siły, gdy po całym dniu walki z
życiem w końcu zostaje sama w swoim malutkim mieszkaniu po tym jak kładzie
córkę spać. Tymczasem w mieszkaniu Alexa Chapmana nie tylko komputer się
marnuje, ale także jej czas. Co można robić przez cztery godziny, za które ci
płacą za nic, bo tak naprawdę w mieszkaniu, które masz sprzątać nie ma nic do
sprzątania? Może wreszcie czas zająć się pogonią za własnymi marzeniami? Zająć
się wreszcie swoim własnym życiem? Poczucie winy zawsze można odłożyć na bok, a
gdy Beth stanie się już sławna, zdobędzie się na gest i zapłaci Alexowi za użyty
prąd. Jeśli tylko kiedykolwiek go spotka.
Wreszcie natknęłam się na współczesną
książkę, która spełniła moje oczekiwania i zgadzała się z recenzjami, które
zebrała od liczących się gazet. Nie wiem, czy spotkaliście się z czymś takim
przy okazji książek wydanych po polsku, ale w przypadku wydawnictw angielskich
zawsze spotykam się z tym samym. Na jaskrawej lub kolorowej okładce i na jej
odwrocie umieszcza się wycinki recenzji, oczywiście tych pozytywnych, które
mają zachęcić czytelnika do kupna egzemplarza. Przyznam, że ten chwyt marketingowy
zawsze na mnie działa. Czytam nie tylko streszczenie książki, ale i te mini
recenzje i na ich podstawie podejmuje decyzję, którą książkę zabrać do domu.
Często się zdarza, że jestem zawiedziona. Tak troszkę, bo wiem, że ciężko
obecnie o naprawdę dobrą książkę.
Ale tym razem sytuacja była inna.
Oczywiście ciężko nazwać powieść Sheily Norton klasykiem, książką pokoleń czy
tytułem, do którego wraca się po latach i nagrywa tysiące filmowych wersji, ale
muszę stwierdzić, że „Other people’s lives” spełniła moje oczekiwania. Była
taka, jaka być powinna i jak podpowiadały recenzje. Nawet pomimo małego zgrzytu
na końcu.
A zgrzyt ten wynikał z tego, że książka
jest napisana jako komedia romantyczna. A wszyscy wiemy, jaki powinien być
mężczyzna w takiej komedii. Powinien być bogaty lub choćby dobrze usytuowany. Nieziemsko
przystojny, albo przynajmniej przystojny dla tej jednej kobiety, naszej bohaterki.
Władczy, a przynajmniej powinien wiedzieć czego chce. A tymczasem nasz książę
spełnił tylko dwa pierwsze warunki księcia z bajki. Bo ze zdecydowaniem to
zdecydowanie nasz bohater kuleje. Dla mnie, wychowanej na „Dumie i
uprzedzeniu”, „Przeminęło z wiatrem” i „Pretty woman” był to zgrzyt nie do
zniesienia. Jakby ktoś postanowił przejechać widelcem po pięknej zastawie
stołowej, wybierając do swojego eksperymentu najdelikatniejszy, najcudniej
ozdobiony talerz z porcelany. Co więcej, moja dusza sprzeciwia się każdej
zdradzie, nawet pięknie wytłumaczonej nieukładającym się małżeństwem czy brakiem
uczucia miedzy partnerami.
To nie jest wystarczające wytłumaczenie
do romansu. Komedie romantyczne czy po prostu książki romantyczne nie powinny
hołdować takiemu rozpasaniu. Mamy mieć miłe uczucie, że dwoje bohaterów jest
dla siebie przeznaczonych bez konieczności grzebania po drodze trupów we
wspólnym dole. Nie tak powinna wyglądać miłość doskonała. Wiem, że życie jest
zupełnie inne i pozbawia złudzeń, ale książki tego typu są po to, żeby te
złudzenia utrzymywać w dobrej formie, odkurzać je zawsze wtedy, gdy życie
próbuje je zasypać nową, grubą warstwą kurzu i schować przed nami na zawsze.
Jakże więc może mnie szczerze cieszyć uczucie między bohaterami, którzy zyskali
moją sympatię, gdy uwikłani są w inne związki, które idą w tym momencie do
niszczarki? Cóż, nie tego oczekuję od książek, a nawet od życia. Gdy nasz
związek nie idzie po naszej myśli, powinniśmy go zakończyć jak dorośli ludzie,
potrafiący wziąć na siebie odpowiedzialność za własne życie i decyzje. Nie
jesteśmy już dziećmi, nie powinniśmy chować się pod poduszkę, gdy w ciemności
coś zachrobocze, mając nadzieję, że skoro my nie widzimy potwora to i on nas
nie zobaczy. Niestety potwór zawsze nas znajdzie, nieważne jak dobrze się
schowamy i zrani nas, tak jak my zranimy ego naszego niechcianego partnera, gdy
zostawimy go dla kogoś innego, lepszego. Uważam, że najpierw trzeba zachować
się jak człowiek dorosły i posprzątać w swoim życiu, gdy coś nam w nim nie
pasuje, zanim rzucimy się w nowy bałagan. Bo ja nowy związek zbudowany na
cierpieniu innych nie potrafię nazwać niczym innym.
Reszta historii Sheily Norton w
najwyższym stopniu spełniła moje oczekiwania. Udało jej się nawet to, co wydaje
się niemal niemożliwe. Udało się jej nie znudzić mnie bohaterami
drugoplanowymi, a przede wszystkim życiem głównej bohaterki, zaangażowanej w
wychowanie swojej małej córeczki. Muszę przyznać, że zazwyczaj dzieci w
książkach to dla mnie najbardziej nużąca część, której nie mogę znieść. I to
nie dlatego, że nie czuję typowego dla kobiet pociągu do posiadania własnych
dzieci, ale dlatego, że gdy w historii pojawia się dziecko, zaczyna wiać
straszną nudą. Ale Sheila nie tylko nie pozwoliła na nudę w swojej książce,
lecz nawet potrafiła mnie zainteresować i rozbawić także tymi momentami, które
dotyczyły Elli oraz jej wybuchów złości i wybrzydzania, a także przemyśleń Beth
na temat wychowywania dzieci. Była to nierozerwalna część książki i została
opisana w tak zabawny i ciepły sposób, że nie tylko spowodowała, że nie czułam
zmęczenia lub znudzenia tematem, ale i wyzwoliła we mnie oczekiwanie na te
momenty. Oczywiście nie przesadzajmy, nie zmieniłam nagle swojego poglądu na
życie, na dzieci w książkach i w moim życiu, ani nie marzyłam o tym, aby „Other
people’s lives” nagle zmieniła się z komedii romantycznej w wesołą historię
matki. O nie, nie! Nadal uważam, że książka o miłości jest tym, co mnie
najbardziej bawi i czego najbardziej potrzebuję w życiu ;) Ale sposób w jaki
Beth patrzyła na swoją trudną sytuację życiową i jej obawy, jaki wpływ na
rozwój dziecka mają jej problemy wywoływał uśmiech na mojej twarzy.
Książka Sheily Norton, mimo iż była
komedią romantyczną, miała w sobie coś więcej. Więcej w niej było normalnego
życia i życiowych problemów, z jakimi każdy musi się zmierzyć, a mniej
romantycznych uniesień rodem z Harlequinów, gdzie nic nie było prawdziwe, a
uczucia przerysowane. Książka Sheili Norton pokazuje, że miłość wcale nie jest
taka prosta i nawet najpiękniejszy romans może skończyć się łzami. W jej
książce mężczyźni posiadają wady i nawet nasz książę z bajki może być uwikłany
w problemy, przez które jego nieskazitelna sylwetka traci nieco na polorze.
Książka jest napisana okiem kobiety. Kobiety pracującej, matki, której życie
nie kończy się tylko dlatego, że rozstała się z mężczyzną swoich snów i która
mimo zawodu miłosnego nadal potrafi kochać.
Szczerze mówiąc mogę polecić tę książkę
nawet mężczyznom. Będą oni mieli sposobność popatrzeć na życie przez pryzmat problemów,
z którymi nigdy nie będą musieli się zmagać, a przy okazji poznać kobiety
bardziej i zrozumieć je. Być może w przyszłości niejednego faceta uchroni to
przed błędami w związku. Przy okazji miło spędzi czas, bo książka naprawdę bawi
i czyta się ją prawie że jednym tchem. Sheila Norton zapewni każdemu dobrą
zabawę. Chętnie sięgnę po inne jej książki, bo naprawdę warto!
I always
like to read people’s opinions about places we plan to go to to avoid
disappointment. That’s why I want to share with you my opinion about the
Lymberia hotel in Faliraki where we stayed on Rhodes island. Below are some facts
about the hotel:
1.It was a three star hotel. (A real three star hotel, not a fake one.) It’s very common in Greece that standards are lower than in
Poland. On Corfu island we stayed in a three star hotel, but it looked
like a polish summer house and a poor one, if you know what I mean. This
time, on Rhodes Island our hotel was clean and nice. Our housekeeper cleaned our
room every day, changed the towels every two days, sometimes more often, and even though our room wasn’t cleaned on Sundays, at least they cleaned out the litter bins
in toilets. It would be very uncomfortable having those bins full during two
days because, as you all know, you aren’t allowed to put toilet paper into
lavatory in Greece..
2.Each room have its own bathroom, although it was very
tiny, with an even smaller shower cubicle so it was very difficult to wash your
body or hair in general, but especially when you didn’t want to touch shower
curtain. When you wanted to get out of the shower to dry your body (it was
impossible inside), you had to do it carefully because the basin was there, waiting
to hurt you. We were given two small soaps and two small bottles of shampoo,
but we didn’t use them so I don’t know how often they were replaced. But toilet
paper was supplied so often that it was impossible to finish the roll.
3.The rooms were quite comfortable and big enough to hide
your luggage and enjoy your holidays with clean space around you. The fridge
though was very small so we had to fill it carefully with small bottles of
water or just one or two 1,5 litre bottles. Air conditioning in October was
charged extra.
4.When it comes to the bed, there were two beds close
enough to each other to used as a double. But it was difficult to sleep together
because we had two separate mattresses and they were moving during the night.
Also we had to ask for a new mattress for my husband’s bed because it was
crumpled and uncomfortable. In response they gave us two additional
mattresses and it was ok then.
5.We stayed in the main building where the reception was,
so it was more convenient to go downstairs to the restaurant and have your
meal, but still I’m not sure if it was the right choice (as if we had any).
Because the building was noisier, especially at nights, when we heard music and loud
singing from the bar. And doors were so thin (?
Don’t know if it’s the right word) that we heard every step, every conversation being made in the hallway. Even at night, when we wanted to sleep. Also if you
wanted to close the doors, you had to slam them, unfortunately, they were very loud.
6.From the main building (The hotel has two
buildings, one is across the street) we had a “beautiful” view to a small
garden and a path for staff. It was a little awkward when you stood on the
balcony wrapped only in a towel when gardener passed by and other workers too.
In addition we could see a table for kitchen staff, where they could rest
during their breaks and eat their meals. Consequently one evening we could see and
hear a waitress vomiting. Nice, right?
7.The hotel was situated quite far from the beach, therefore
there was no chance to have a sea view. Also you had to march for ten minutes
to get to the beach. Quite inconvenient if you have children and you need to drag
their toys all the way along.
8.The meals were tasty and you could try both European and
continental food. There were desserts for lunch and supper, although they
weren’t tasty, except for ice cream (surprisingly nice) and fruit (but mostly
grapes, which were really sweet). Breakfast was the same every day and it was
really boring. But still, you had to eat something and all continental
breakfasts look the same anyway. Oh, the bread rolls were ok.
9.All inclusive included midday snacks (frozen pizza and
sandwiches plus tea, coffee, ice cream and biscuits in the afternoon) and
drinks. Don’t drink them, they have lack of taste: too sweet for fizzy drinks
and just tasteless for alcohol. Sometimes drinks were served with the help of the kitchen staff and you might be given ouzo without water. It’s impossible to drink it.
10.Don’t rent cars from the hotel reception. I don’t
understand why but we were told at the reception the very first day that cars
were available from Friday when we landed on Tuesday. Eventually we chose Rodos
Car Rentals (they won’t charge you for bringing your car over wherever your hotel
is and for leaving the car at the airport). Oh, I almost forgot! All the cars from hotel's rental office (at reception) stood untouched for
two weeks. Why were they unavailable then?
11.The hotel is situated in the neighborhood of the centre
of Faliraki so you were able to walk there every day for fun or for shopping. At the same time it was so peaceful there, in the nearest area. You could walk at
nights, look at the sky, watch stars and listen to the grasshoppers singing.
Very romantic.
12.Faliraki is the perfect place to start your journey to
see main attractions on Rhodes (Anthony Quinn beach is very close, also the
airport and Rhodes city-you could get there in twenty minutes by car; most
well-known attractions are not far away).
13.There was a swimming pool in the area of the main
building, but we didn’t use it. We preferred going to the beach. The pool isn’t
big and many people left their clothes during whole holiday to occupy sun beds.
Quite ill-mannered. But the pool was right next to the bar and tennis table, so
you could lie there all your time sipping your not so fizzy coca cola drink.
And there were only two cats asking for food in the meal time. Also there was a
small shop next to the reception desk, where you could buy chocolate bars or
water and then go back to your sun bed. Very convenient.
14.A tennis court was included in the price.
To sum up,
it was a nice hotel with good food, clean rooms, and nice atmosphere. For
people who appreciate peace (but not at nights) and for the ones who like to
have fun in the evening (Faliraki centre or pool bar with projections and free
drinks till 22:30). Small inconveniences can be ignored in compensation for
cleanliness and food served all day long (even if it’s only a sandwich with
flavourless cheese and a biscuit). Enjoy
your holiday!
Translation:
Jako,
że każdy lubi wiedzieć, dokąd się wybiera, poniżej przedstawiam kilka faktów na
temat hotelu Lymberia, mieszczącego się w Faliraki, na wyspie Rodos, w którym
spędziliśmy dwa tygodnie w pierwszej połowie października.
1.Jest to hotel trzygwiazdkowy. I mam
na myśli takie prawdziwe, silne gwiazdki, ponieważ standardy w Grecji, jeśli
chodzi o hotele, mam wrażenie że są dużo niższe niż te, stawiane obiektom
noclegowym w Polsce. Nieraz się już nam zdarzyło, że trzy gwiazdki dla hotelu,
w którym stacjonowaliśmy, to za dużo.
Mówię tu o wpadkach typu: sprzątanie pokoi co drugi dzień, w tym zabieranie
śmieci z pojemników na zużyty papier toaletowy w ubikacji, czy wymóg zakupu
papieru toaletowego na własną rękę. Raz nawet mieliśmy okazję mieszkać w
hotelu, gdzie standard pokoju przypominał bardziej polską działkę po babci czy
dziadku, niżeli pokój w trzygwiazdkowym hotelu (wylewająca kanalizacja podczas
brania prysznica, brak zasłony prysznicowej, wyposażenie kuchni jak za czasów
PRL-u, wspomniany wcześniej brak papieru toaletowego i sprzątanie co drugi, a w
weekend co trzeci dzień, brak przymocowania na słuchawkę prysznicową, brak
basenu czy opcji z wyżywieniem). Na Rodos mieliśmy szczęście- wszystko było ;)
2.Każdy pokój posiadał własną
łazienkę, aczkolwiek była malutka, z jeszcze mniejszą kabiną prysznicową,
dlatego trzeba było bardzo uważać, żeby nie zrobić sobie krzywdy.
Niemożliwością było wykąpać się bez dotykania ciałem mokrej zasłony
prysznicowej, uciekające mydło należało potraktować jako zaginione i poszukać
go dopiero po wyjściu z kabiny. Wcześniejsze wyjście z kabiny, aby owinąć włosy
ręcznikiem było koniecznością. Chyba, że ktoś lubi taniec. Wówczas sporo się
natańczy i nawygina, zanim uda mu się zarzucić ręcznik na głowę. Oczywiście
cały czas mając zasłonę prysznicową przyklejoną do ciała. Podczas wychodzenia z
kabiny również należy mieć się na baczności, aby nie zderzyć się z umieszczonym
tuz przy prysznicu zlewem. Do wyposażenia pokoju dorzucono suszarkę, nieco
ciężką w obsłudze, gdyż aby wysuszyć włosy, należało cały czas przytrzymywać
przycisk „on”. Ciężko sobie nawet wyobrazić jak to zrobić, wyginając
jednocześnie rękę, aby wysuszyć całą głowę. Dodatkowo otrzymaliśmy na start dwa
małe mydełka i dwie buteleczki szamponu. Nie wiem, czy uzupełniano te rzeczy,
gdyż nie były przez nas używane. Za to papier toaletowy był tak często
wymieniany, że nie zdążyliśmy nawet zużyć całej rolki, a już wisiała następna,
podmieniona przez ekipę sprzątającą, a druga rolka czekała w gotowości na
świeżym ręczniku.
3.Pokoje były wystarczająco wielkie,
aby wieść w nich spokojny żywot przez dwa tygodnie i nie przewracać się o
własne bagaże. Jedynie lodówka była trochę za mała, więc mogliśmy ją wypełnić
jedynie sześciopakiem półlitrowych butelek wody lub wcisnąć na siłę dwie
butelki półtoralitrowe plus opakowanie ciastek czekoladowych czy kiść winogron.
Nie było więc sensu kupować jedzenia do pokoju, bo i tak nie było gdzie tego
trzymać. Poza tym ilość jedzenia serwowanego w restauracji była wystarczające i
nie było potrzeby uzupełniać zapasów. Klimatyzacja w październiku była płatna.
4.Jeśli chodzi o łóżka, mieliśmy dwa
pojedyncze zsunięte razem, tworzące tzw. „łóżko małżeńskie”. W hotelach
trzygwiazdkowych i niżej jest to już standard. Niestety łóżko nie spełniało
swojej „małżeńskiej” roli, ponieważ podczas snu materace rozsuwały się. Koniec
końców spaliśmy osobno, zadowalając się przytulasem przed snem. Dodatkowo
musieliśmy prosić obsługę o wymianę jednego z materaców, gdyż był brzydko
wgnieciony i nie dało się na nim komfortowo spać. W rezultacie oboje dostaliśmy
dodatkowy materac, miększy od poprzedniego i od tej pory spało się nam dobrze.
Pamiętajcie, nie bójcie się prosić o zmianę materaca, gdyż wgniecione materace
nie powinny się w ogóle na łóżkach pojawić. Hotel nie powinien Was za to
obciążać żadnymi dodatkowymi opłatami. Moją osobistą poradą jest zabranie na
wakacje własnej poduszki, ponieważ te w hotelach z reguły są mocno wypchane i
nie da się ich wygodnie ugnieść pod głową.
5.Umieszczono nas w głównym budynku, z
recepcją, restauracją i basenem, więc było to bardzo wygodne. Wystarczyło zejść
rano na dół i już byliśmy na śniadaniu. Niestety nie był to dobry wybór (nie
żebyśmy mieli jakiś). Główny budynek był głośniejszy i bardziej zaludniony,
ciężko więc było zasnąć przy głośnej muzyce i zabawach karaoke, odbywających
się do północy przy basenie. Nie pomagało nawet to, że okna pokoju zwrócone
były w przeciwną stronę. Do tego drzwi były tak cienkie, że słyszeliśmy każdy
krok, każde klapnięcie laczka i każdą rozmowę przeprowadzoną w holu przez
mijających nasze drzwi współmieszkańców. I żadne z nich nie pomyślało nawet,
aby ściszyć głos, mimo iż każdy miał takie same drzwi. Gdy zaś wychodziło się
lub wchodziło do pokoju, trzeba było drzwiami trzasnąć dosyć mocno, aby się
zamknęły, ponieważ klamki działały na zatrzask.
6.Mieszkając w głównym budynku (drugi
budynek mieścił się po drugiej stronie ulicy) dysponowaliśmy widokiem (dość
ubogim) na ogród i inne hotele, wznoszące się na wzgórzu (stamtąd też
dolatywały dźwięki głośnej muzyki) oraz na wewnętrzną ścieżkę dla pracowników.
Było to trochę żenujące, ponieważ siedząc na balkonie byliśmy wystawieni na
widok publiczny. Czy czulibyście się swobodnie, owinięci tylko w ręcznik,
wiedząc, że patrzy na Was przechodzący właśnie ogrodnik? Niedaleko, na tyłach
kuchni, stał stolik dla obsługi restauracji. Przy tym stoliku paliło się
papierosy podczas przerwy i spożywało posiłki, więc nie było mowy o swobodzie.
Dodatkowo jeden z wieczorów umiliła nam wymiotująca kelnerka, którą mogliśmy
nie tylko usłyszeć, ale i zobaczyć w całej okazałości. Miło, prawda?
7.Hotel położony był w głębi lądu, nie
było więc żadnych szans na widok na ocean. Aby dostać się na plażę, należało
się po prostu przejść. 10-15 minut drogi wydaje się niewielką odległością, ale
jeśli masz dzieci i musisz targać ze sobą materac, koc, ręczniki i zabawki w
dwudziestoparostopniowym upale, robi się nieciekawie.
8.Posiłki były smaczne, choć nie były
to ogromne ilości, jak się to czasem spotyka w trzygwiazdkowych hotelach. Z
reguły dwa dania mięsne, czasem trzy. Reszta to warzywa na ciepło i dodatki
typu frytki, kasze i makarony. Bardzo smaczne spaghetti. Na zimno sałatki,
czasem robione z tego, co zostało z obiadu i podawane na kolację, ale jest to
rzecz, której nie potępiam. Ja też nie lubię, aby jedzenie się marnowało.
Kuchnia zarówno europejska jak i kontynentalna sprawiała, że każdy znalazł coś
dla siebie. Mnie jedynie denerwowało dodawanie do kalafiora soku z cytryny, co
dla mnie równało się z bezczeszczeniem tego warzywa. Zarówno do obiadu jak i
kolacji podawano desery i ustawiano je z boku, jednak nie oceniam ich zbyt
wysoko. Większość smakowała jak cukier. Sięgałam więc jedynie po lody, które
były całkiem w porządku i tylko żółte (waniliowe?) smakowały proszkiem. Do tego
dorzucano owoce, z których najbardziej smakowały mi przesłodkie zielone
winogrona (szybko zresztą znikające). Śniadania były tragicznie nudne i
oczywiście niesmaczne. Jajecznica z proszku, tłuste kiełbaski bez smaku i
jeszcze gorsze wędliny i sery, jajka ugotowane na bardzo twardo i podawane z
ohydnym majonezem z tubki. Niestety, to samo spotkacie we wszystkich hotelach
do trzech gwiazdek. Tak już wyglądają śniadania kontynentalne. Po tygodniu nie
wiedzieliśmy już co jeść i skończyło się na bułkach z dżemem i czekoladą. Bułki
broniły honoru greckiego, ponieważ były smakowite, inne niż bezsmakowe pieczywo
greckie.
9.Wersja All Inclusive obejmowała trzy
posiłki i dwa międzyposiłki. Na to drugie składały się przekąski- mrożona pizza
i kanapki oraz po południu kawa, herbata podawana z ciasteczkami i lodami (tymi
samymi co na obiad i kolację). Od godziny 11:30 dochodziła nieskończona ilość
napojów z tzw. „kija”. Nie polecam pić tych rzeczy, ponieważ są przesłodzone i
tylko przypominają smak coli czy sprite. Czasem może im brakować gazu. Lepiej
już wydać te parę euro i kupić sobie w recepcji butelkowane napoje gazowane.
Napojów alkoholowych nie potrafię ocenić, gdyż ich nie spożywałam. Zdarza się,
że za barem stoi obsługa restauracji i wówczas możemy dostać co innego, niż
zamawialiśmy, bo kelner pomyli „kij” lub naleje nam nadmiar ouzo bez dodatku
wody. Próbowaliście kiedyś wypić samo ouzo? Jeśli Wam smakowało, to znaczy, że
macie problem alkoholowy ;)
10.Nie
polecam hotelowej wypożyczalni z powodu nieprofesjonalnego zachowania. Być może
czegoś nie zrozumieliśmy, ale powiedziano nam w recepcji, że fiat Panda,
którego mieliśmy ochotę wypożyczyć będzie dostępny dopiero za tydzień, podczas
gdy trzy samochody tej marki stały przed hotelem. Poszukaliśmy więc inną firmę,
gdzie dostaliśmy samochód „od ręki”, z dowozem do hotelu, znacznie taniej niż
proponowano w hotelu (215 euro za 11 dni). Firma Rodos Cars nie pobierała opłat
za dowiezienie auta, ani za odebranie go z lotniska. Po rozmowie telefonicznej
z przedstawicielem zdecydowaliśmy się od razu, auto dostaliśmy dnia następnego
rano, tak jak się umówiliśmy i zostawiliśmy je o godzinie 20 ostatniego pełnego
dnia naszego pobytu, oddając klucze od auta w recepcji. Nawet nie musieliśmy
czekać na przedstawiciela, który sprawdziłby poziom paliwa w baku (trzeba oddać
tyle, ile się dostało). Tymczasem przez dwa tygodnie naszego pobytu trzy auta
sprzed hotelu stały nietknięte ręką ludzką. Dlaczego więc były niedostępne
przez pierwszy tydzień?
11.Umiejscowienie
hotelu było bardzo wygodne (nawet pomijając konieczność spaceru na plażę).
Położony w bliskim sąsiedztwie centrum Faliraki umożliwiał piesze wędrówki na zakupy
czy też dla poszukiwania wieczornych atrakcji. W okolicy pełno było sklepów z
pamiątkami, a nawet jeden większy market spożywczy. Jednocześnie sam hotel stał
w miejscu cichym i urokliwym (pomimo iż nic tam nie było, co można odebrać
dwojako, zależnie od oczekiwań i charakteru człowieka), po którym można było
wieczorami wędrować, patrzeć w gwiazdy i słuchać nieustającej muzyki koników
polnych. Dla mnie było to bardzo romantyczne.
12.Faliraki
to idealne miejsce na start. Z tej miejscowości możesz dojechać do
najważniejszych i najbardziej znanych atrakcji na wyspie Rodos (oprócz
oczywiście Prasonisi, na drugim krańcu wyspy). Plaża Anthony Quinn, miasto
Rodos, Dolina Motyli, lotnisko, wszystko w zasięgu ręki, zwłaszcza gdy
dysponuje się samochodem. Nawet do Embonas i Attawyros dojedzie się bez
męczarni długiej podróży.
13.Jak
już wspominałam przy głównym budynku mieścił się basen hotelowy, jednak my go
nie używaliśmy, ponieważ woleliśmy jeździć na plaże. Basen nie był duży, do
tego wielu urlopowiczów zostawiało na (darmowych oczywiście) leżakach swoją
odzież lub cokolwiek, co by oznajmiało innym, że leżak jest zajęty. I tak oto
ciuchy, balsamy do opalania, ręczniki czy kapelusze leżały w noc, dzień i
czasem przez tydzień, nie ruszając się z miejsca, którego pilnowały. Troszkę
nietaktowne zachowanie, ale na szczęście zbliżał się wielkimi krokami koniec
sezonu i hotel nie był wypełniony po brzegi. Wówczas Trzecia Wojna Światowa
gotowa. W bliskim sąsiedztwie basenu umiejscowiono największe atrakcje hotelu-
stół do tenisa i bilarda, bar serwujący darmowe drinki i przekąski, ułatwiając
tym samym całodzienne leżenie na leżaku i sączenie swoich nie tak znowu mocno
gazowanych napojów o smaku coca-coli. Na kolejny plus można zaliczyć brak dużej
ilości kręcących się wokół gości hotelowych kotów, proszących o jedzenie. Tylko
dwa najodważniejsze, reszta zadowalała się krążeniem wokół śmietnika wieczorną
porą. Zaraz przy recepcji, otwartej 24h umieszczono mały sklepik z podstawowymi
artykułami, gdzie można było zaopatrzyć się w tabliczkę czekolady czy butelkę
wody (na terenie basenu i baru nie wolno było spożywać artykułów zakupionych
poza hotelem- co jest rzeczą oczywistą, a jednak wielu o tym zapominało, tak
samo jak o zakazie wynoszenia kubków z napojami czy jedzenia ze śniadania do
pokojów) i czym prędzej wrócić na swoje zajęte przez kapelusz lóżko. Bardzo
wygodne rozwiązanie.
14.Jeśli
lubicie sport i nie wyobrażacie sobie wakacji bez rakiety tenisowej, nie
martwcie się. Hotel zadbał i o to, dysponując dwoma kortami. Jeden przy głównym
budynku, drugi niedaleko, na końcu ulicy, przy której się mieści, idąc w
kierunku centrum rozrywkowego Faliraki. Niestety nie wiem, czy trzeba mieć
własny sprzęt, aby skorzystać z kortu.
Podsumowując,
jest to miły hotel z czystymi pokojami, serwujący smaczne jedzenie i
gwarantujący miła atmosferę. Hotel przyjmuje gości o różnych narodowościach,
zatem można ćwiczyć swój angielski lub cieszyć się towarzystwem rodaków.
Lymberia zadowoli tych, którzy cenią sobie spokój (oprócz nocy – atrakcje
gwarantowane) a także lubiących poimprezować. Dla tych przeznaczone są animacje
i darmowe drinki do 22:30 oraz sąsiedztwo centrum rozrywkowego Faliraki (kluby,
restauracje, sklepy, Fish Spa i studia tatuażu). Na małe niedogodności da się
przymknąć oko, bo w zamian dostajemy czystość pokojów i jedzenie serwowane
przez cały dzień (nawet jeśli jest to tylko mrożona pizza i kanapka z grecką,
bezsmakową wędliną czy kruche ciastko znane ze śniadania). Zatem miłego urlopu!