Ostatnio czytałam fajną książkę. Bardzo
zabawna, chociaż traktująca o ciężkich sprawach, łatwa w czytaniu, lekka,
przyjemna i wciągająca. Długo leżała w moim pudle, omijana szerokim łukiem, bo
nie wyglądała zbyt zachęcająco. Dodatkowo kojarzyłam autorkę z inną książką pt.
”Trzecia strona medalu”, którą pamiętam jako książkę letnią, niby do
poczytania, ale jednak ze średniej półki. Wreszcie jednak przyszedł ten moment,
że potrzebowałam czegoś na szybko i nie przebierając, chwyciłam co pierwsze
wpadło w rękę.
I bardzo mile się zaskoczyłam, bo
okazało się, że książka „Jest tam kto” idealnie trafiła w mój gust i dała mi
to, czego potrzebowałam w tamtym momencie- rozrywkę na wysokim poziomie. Na tym
etapie swojego życia szybko potrafię oddzielić ziarno od plew w wielu
sytuacjach, w tym gdy chodzi o książki. Tu już od pierwszej strony wiedziałam,
że tym razem Marian Keyes się postarała i że stworzyła książkę inną od
wszystkich.
Przejrzawszy na szybko
bibliografię autorki zauważyłam, że porusza się ona w tematyce rozrywki i
nowoczesnego, angielskiego stylu życia i takowych problemów. Nie jestem fanką
takich książek, ponieważ problemy, jakie są w nich opisywane, różnią się
znacznie od tych przyziemnych spraw, które dotykają mnie na co dzień. Być może
spowodowane jest to różnicami kulturalnymi. I są to różnice tak wielkie, że
zazwyczaj odnoszę wrażenie, iż są mocno przerysowane. Ale raczej stawiam na
dzisiejszą modę wśród dzisiejszych pisarzy, aby opowiadać w taki sposób, aby
zaciekawić człowieka, bez względu na to, jak daleko od normalnego życia
zaprowadzi ich wyobraźnia. To zapewne jest głównym źródłem moich problemów w
znalezieniu ciekawej książki dzisiaj.
Ja wychowana jestem na zupełnie
innych tytułach, światowych klasykach, które zna każdy, kto choć trochę
interesuje się literaturą. Dlatego jest mi ciężko znaleźć sobie miejsce w tym
dzisiejszym świecie, gdy pisze się książki, kiedy nie ma się nic konkretnego do
powiedzenia. Gdy pisze się je na jedno kopyto, zgapiając pomysły jeden od
drugiego, wymyślając na siłę niedorzeczności, które mają rozśmieszyć
czytelników, wrzucając przynajmniej raz słowo „gej” do swojej książki, aby być
w zgodzie z modą na tolerancję. Mnie to już wszystko męczy, męczą mnie bliźniacze
historie, męczy mnie brak przekazu i pomysłu. Dlatego rzadziej dzisiaj sięgam
po książki, bo nie lubię tego uczucia zawodu. Kiedyś książki były moimi
najlepszymi przyjaciółmi, dzisiaj mnie nudzą i szukam przyjaciół w Internecie.
Jednak od czasu do czasu znajdzie
się coś, co wyróżnia się w jakiś sposób w tym świecie jednorakości. I chociaż
książka „Jest tam kto” nie jest objawieniem, ani czymś wyjątkowym i
niespotykanym, to jednak nosi w sobie sporo oryginalności i pomysłowości, a
także inteligentnego dowcipu, który nie nuży. Dlatego postanowiłam ją tu
wyróżnić, jako pozycja obowiązkowa dla tych, którzy szukają w książkach
rozrywki dużego kalibru i smaku.
Gdy sięgałam po „Jest tam kto”
nie spodziewałam się fajerwerków. Dlatego gdy je dostałam, nie mogłam uwierzyć,
że jest to ta sama autorka, która napisała „Trzecią stronę medalu”. Dostałam
świetny pomysł, zaskakujący obrót spraw, ciekawe charaktery i zabawnych drugo i
trzecioplanowych bohaterów. Do tego należy dołożyć humor na wysokim poziomie i
doprowadzenie książki do końca bez jednego upadku i mamy doskonałą lekturę do
torebki.
Książka skierowana jest do
kobiet, wątpię, aby mężczyzna znalazł w niej coś dla siebie, ponieważ tematyka
jest typowo kobieca, a poczucie humoru autorki obraca się wokół tych spraw,
dlatego polecam ją wyłącznie dla kobiet, za to wszelkiego wieku i wszelkiego
doświadczenia życiowego. Myślę, że każda z nich ubawi się setnie a i może
czegoś się nauczy, bo na końcu znajduje się ciekawy przekaz, który jest
oczywisty, ale czasem zapominamy o sprawach oczywistych, gdy życie nam dokopie.
Jeśli chodzi o „Jest tam kto”,
książka nie uniknęła lekkiego przerysowania, jak przystało na literaturę
współczesną, na tak zwane hity roku i top 1 z listy dziesięciu najlepiej
sprzedających się bestsellerów. Ale można to autorce wybaczyć, bo przerysowanie
to jest lekkostrawne, podane z wyczuciem i zagubione gdzieś pomiędzy
prawdziwymi problemami oraz wybornym poczuciem humoru, zwłaszcza gdy chodzi o
matkę Anny Walsh, która jest prawdziwym smaczkiem tej książki i potrafi
rozśmieszyć do łez. Również autorka dostrzegła potencjał w tej postaci i
stworzyła całą książkę poświęconą wyłącznie „Mammy Walsh”, ale przyznam
szczerze, że obawiam się, czy nie było to zbyt śmiałe posunięcie. Czasem nie
warto ciągnąć jednego pomysłu zbyt długo, bo można się przejechać i znudzić
odbiorcę. Jednak „Mammy Walsh” podawana po kawałeczku, jako punkt rozrywkowy w
rozgrywającym się dramacie Anny Walsh, jest bardzo przyjemną odskocznia, która
nigdy nie nudzi. I wydaje mi się, że tak powinno zostać. Bo odgrzewane kotlety
nigdy nie smakują tak samo dobrze.
Również sama główna bohaterka nie
nudzi i nie denerwuje. Cały czas trzymamy za nią kciuki, aby uporała się ze
swoją tragedią i wróciła do normalnego życia, w czym pomaga jej cała szalona
rodzina Walsh, którą ciężko porównać do jakiejkolwiek innej rodziny. Największe
przerysowanie zdarzyło się autorce właśnie w tej rodzinie, ale naprawdę nie
jest to tak bardzo dające po oczach, zwłaszcza z mamuśką Walsh, która tylko
bawi i nie denerwuje. Bo tak naprawdę takich mamusiek może być na świecie pełno
i wiele z nas może rozpoznać w nich własne matki.
Podsumowując, książka jest
zabawna i utrzymująca ciekawość czytelnika do ostatniej kartki. Kończy się
przyjemnie, zaczyna się fajnie i utrzymuje poziom przez cały czas. Będzie
idealna na zbliżające się zimowe wieczory. Będzie również miłym prezentem pod
choinkę dla wszystkich kobiet w rodzinie. Kto lubi postarać się wcześniej o
świąteczne prezenty, to ma już pierwszy pomysł ode mnie. A i ja sama mam ochotę
na zrobienie sobie podobnego prezentu. Nęci mnie tytuł „Lucy Sullivan wychodzi
za mąż” Keyes. Być może niedługo znajdzie się tu recenzja tej książki. A
tymczasem- do następnego!