Czy lubicie czytać recenzje z
okładek książek? Ja nie bardzo, bo rzadko się sprawdzają. Jedyny ich cel to
sprzedaż towaru, dlatego nie znajdziemy w nich nic innego prócz peanów
pochwalnych stworzonych z urywków recenzji pożyczonych z prasy. Najczęściej
podaje się znane tytuły poczytnych gazet, bo postrzegane są jako najbardziej
wiarygodne. Ostatnio modne stało się dorzucanie opinii z blogów w celu
uzyskania jeszcze większej wiarygodności. W końcu przemawia do nas zwykły
człowiek, taki jak my, taki jak ja. Zwykły przeciętny czytelnik, który z pasji
opisuje czytane przez siebie książki w Internecie. Dlaczegóż więc nie
mielibyśmy wierzyć w to, co w tych opiniach wyczytamy?
Ale wiecie co? Ja nie spotkałam
się jeszcze z ani jedną współczesną książką, gdzie te rekomendacje sprawdziłyby
się choćby w 50%. Zawsze te same wychwalane pod niebiosa tytuły w mojej własnej
głowie nie potrafiły się przerodzić w recenzję. Za każdym razem utykałam gdzieś
na początku, nie potrafiąc przekształcić myśli w słowa. Bo żadna z tych książek
nie potrafiła mnie poruszyć, a wiele z nich było co najmniej nudnawych. Wtedy
przypominałam sobie, że we wcześniejszych wiekach jedynymi recenzjami, na jakie
mogliśmy się natknąć, były słowa kogoś znajomego, który mógł nam polecić coś,
co sam przeczytał, lub gdy kupiliśmy gazetę i dobrnęliśmy do działu z
recenzjami. A najlepszym sposobem na dobrą sprzedaż był skandal dotyczący
autora lub samej sprzedaży, albo po prostu ustna opinia zaprzyjaźnionej osoby.
I dobre, ciekawe lub wartościowe
książki sprzedawały się bez nachalnej reklamy, z którą spotykamy się dzisiaj. I
zaczyna mnie to już denerwować, ponieważ przestaję ufać innym ludziom. Tak jest
w każdej dziedzinie życia, której tyka się reklama. Ona niszczy prawdziwość i
szczerość opinii, nie wiadomo już co jest prawdą, a co zwykłym marketingiem,
grubo opłaconym przez bogate holdingi.
Dlatego przestałam zwracać uwagę
na jakąkolwiek reklamę. Uwierzę tylko wówczas, gdy ktoś doda- wiesz, u mnie się
to sprawdziło, ale znając Ciebie/Twoje nawyki/Twoją skórę itd. może być różnie;
dlatego rozważ różne aspekty, które Ci przedstawiłam i zastanów się, czy chcesz
kupić ten produkt ze względu na jego cenę/opinie innych ludzi, które spotkasz w
Internecie/cokolwiek innego.
To zwłaszcza tyczy się książek.
Jeśli widzę, że recenzje umieszczane na książkach zawierają te same oklepane
frazesy, które czytałam o innych tytułach i nie ma ani jednej dobrze wyważonej
opinii prócz braw i wiwatów, to już wiem, że taka recenzja warta jest funta
kłaków. I czasem zastanawiam się, czy te recenzje nie są przypadkowe, podkradzione
z innych tytułów (tylko jakich? Przecież obecnie tak ciężko o dobrą historię) lub
są napisane przez osoby, którym za to zapłacono, bo jeszcze nigdy się z żadną
nie zgodziłam w więcej niż 40 %. Być może u podstaw tego problemu leży fakt, że
współcześni recenzenci nigdy nie czytali żadnych innych książek, niż te masowo
produkowane w XXI wieku, więc nie mają porównania. Może być też tak że wszystko
niszczą pieniądze. Czy to w dziedzinie filmu, czy literaturze czy w każdej
innej dziedzinie, której szczerość naruszą kwoty przekraczające nasze
wyobrażenie o tym ile powinno się płacić za dobrą pracę.
No bo powiedzcie mi, czy naprawdę
tak trudno jest napisać dzieło wszechczasów jak „Anna Karenina”, „Przeminęło z
Wiatrem”, „Ogniem i mieczem”, „Małe kobietki”, „Lolita” i wiele, wiele innych?
Czy już nigdy nie natkniemy się na tak wciągające, dobre, śmieszne filmy jak w
latach 1970-90? Czy nikt już nie sprosta wyzwaniu tej filmografii, gdzie w grę
wchodziły dużo mniejsze pieniądze niż obecnie i dużo więcej świetnych pomysłów?
Czy ktoś przebije kiedyś dramat sportowy w wykonaniu Sylwestra Stallone, „Rocky”?
Czy powstanie jeszcze kiedyś tak dobra seria filmów/komedii sensacyjnych jak „Szklana
pułapka” czy „Zabójcza broń”? Czy możemy jeszcze liczyć na kolejnego „Terminatora”
(dwa pierwsze filmy serii), na świetne dramaty jak „Czarny deszcz” czy
„Nietykalni” z Robertem de Niro w roli niezapomnianego Ala Capone? Czy ktoś
jeszcze da mi tyle rozrywki co „Tango i Cash”? Wymieniać mogę w nieskończoność.
A ileż dobrej muzyki powstało w tamtych czasach! Tego nawet nie da się
wyliczyć. Jedno jest pewne, pieniądze przewróciły wszystko do góry nogami i
jesteśmy przez nie oszukiwani na każdym kroku. Jak więc zaufać komukolwiek w
dzisiejszych czasach?
Prawda jest taka, że nie można.
Należy zdać się na samego siebie, na swoje zmysły, na swoją spostrzegawczość i
przez sito własnego rozumu filtrować każdą informację. Także tę, którą
otrzymujesz na tym blogu. Wystarczy pamiętać, że my sami jesteśmy najlepszymi
recenzentami dla samych siebie. Bo to, co mi się podoba, może spotkać się z
zupełnie innym odbiorem u Ciebie. Natomiast moje rekomendacje są wyłącznie po
to, aby zarysować Tobie temat, żebyś wiedział, czy rodzaj
literatury/filmu/wakacji/podróżowania odpowiada Twojemu gustowi. Reszta należy
do Ciebie.
A po cóż się tak bardzo rozpisuję
na ten temat? Po to, aby nakreślić problem, z którym spotkasz się na każdym
kroku oraz aby zwrócić Ci uwagę, byś na siebie uważał i nie dał się
zmanipulować. Bo ja właśnie tak się poczułam, gdy poczytałam recenzje na
zachęcająco wyglądającej okładce książki „A Tiny Bit Marvellous” autorstwa Dawn
French.
Do tych przesadzonych,
„gazetowych” recenzji byłam już przyzwyczajona i wiedziałam jak je traktować.
Jeśli nie odrzucać ich całkowicie, po prostu nie czytając, to choćby traktować
je z przymrużeniem oka. Można też nazwać rzecz po imieniu i powiedzieć sobie,
choćby w głowie: „Pamiętaj, to tylko chwyt marketingowy, który ma mi zrobić
wodę z mózgu i zmusić do zrobienia rzeczy, której wcale nie chcę”. Podczas
wyboru książki trzymam się wszystkich tych rzeczy na raz i gdy chcę się
przekonać sama, czy książka może mi się spodobać, czytam na odwrocie okładki o
czym jest oraz zaglądając do wewnątrz, kartkując strony, zatrzymując się na
jakimś fragmencie i czytając go jakiś czas. To najlepszy sposób, sprawdzający
się w większości przypadków. Oczywiście nic nie poradzimy na jakość dzisiejszej
literatury, ale chociaż dajemy sobie w ten sposób szansę na to, iż spośród
miernoty wybierzemy coś ciekawszego niż pozostałe tytuły. I nie musimy się tego
wstydzić, nikt nas z księgarni nie wygna, jeśli nie przyszliśmy na 5 minut
przed jej zamknięciem.
Możecie też szybko wrzucić tytuł
do Internetu i poszukać opinii czytelników, ale tak naprawdę szkoda na to
czasu. Zaufajcie samym sobie, a po recenzje sięgajcie tylko wtedy, gdy
poszukujecie inspiracji, bo kompletnie skończyły się Wam pomysły. Bo jak mówią,
ile ludzi, tyle opinii i nigdy nie znajdziecie książki czy innego artykułu,
który podoba się wszystkim.
Morał z tego przydługawego wstępu
jest taki, że nie wierzcie w 100 % w to, co słyszycie od innych. Ja sama trochę
zapomniałam o tej zasadzie i dałam się nabrać na nowy chwyt, o którym wspominałam
w którymś z akapitów powyżej. Mianowicie pośród gazetowych recenzji znalazła
się opinia blogerki, która z żarem opowiadała, jak się uśmiała przy tej pozycji
jeszcze w księgarni. Że tak się setnie ubawiła po kilku pierwszych rozdziałach,
że aż nie potrafiła powstrzymać chęci darmowej reklamy pośród innych klientów,
którzy tego dnia przewijali się przez księgarnię, wciskając im książkę French
Dawn jako tytuł roku. Po takiej żarliwej rekomendacji każdy skusiłby się
przynajmniej na to, żeby chociaż wziąć tom do ręki, popatrzeć na okładkę,
przekartkować, a wielu z nich pomyślało by: „A co tam, spróbuje, przecież i tak
nie mam pomysłu na to co kupić”. Myślę, że i nawet ja nie pozostałabym obojętna
wobec tej dziewczyny i uległabym jej wpływowi, bo przecież to taka sama
przypadkowa czytelniczka jak ja, więc na pewno tytuł jest czymś w rodzaju hitu.
I widzicie jak łatwo ulec sugestii?
Na szczęście ja już tę książkę
miałam u siebie, w moim pudle ze skarbami z lumpeksu. Nie pamiętam już, co
spowodowało, że wzięłam ją do ręki i zabrałam do domu. Możliwe że prosta, ale
przemawiająca do wyobraźni okładka. Możliwe też, że sam opis na końcu,
sugerujący, że ta książka może być inna od tych samych współczesnych „komedii”
krążących wokół miłości i złamanych serc.
Czy książka mi się podobała? Tak,
była w miarę ciekawa, choć miejscami nudna i przeciągana na siłę. Czy była
inna? Tak, w pewnej mierze tak, ze względu na to, że wątek miłości i złamanego
serca, które wciskane są niemal do każdego rodzaju literatury, w tym przypadku
tylko się przewinął jako nieodzowny element nastoletniego życia. Ale był to
wątek przeprowadzony z humorem, a przede wszystkim nie można go było traktować
poważnie, jako że to złamane serce nie kochało prawdziwie. Czy tytuł był
faktycznie takim hitem, jak przedstawiały go recenzje? Nie do końca. Ja nie
latałabym po całej księgarni z rozpalonym spojrzeniem, wciskając każdemu French
Dawn i jej szalonych bohaterów. Powiedziałabym raczej, że recenzja jest
przesadzona.
Ale mimo to mam dla Was dobrą
wiadomość. Książka jest rzeczywiście do przebrnięcia, jeśli macie dużo czasu i
cierpliwości, aby czytać monotonne i nijakie fragmenty rozmyślań syna głównej
bohaterki oraz jej samej, a także gdy macie w sobie dystans i pokłady
cierpliwości dla nastoletniego języka, doprowadzonego czasami aż do absurdu.
Pomijając to wszystko oraz niepotrzebne przeciąganie wielu sytuacji, które można
było skwitować krótko, książka była ciekawsza niż to, co przeczytałam przez
ostatnie półtora roku lub nawet dłużej, jeśli oczywiście lubicie nastoletnie
klimaty. Wprawdzie nie dałabym jej tyle gwiazdek co wspomniana blogerka i na
pewno nie traciłabym swojego czasu na wciskanie jej przechodniom, ale na pewno
postawiłabym ją wyżej spośród pozycji, które przewijały się przez ostatnie dwa
lata na tym blogu. To wprawdzie daje w całości lichy obraz współczesnej
literatury, ale chyba nic na to nie poradzimy.
Spośród trójki bohaterów
najbardziej przypadła mi do gustu Dora, siedemnastoletnia córka Mo Battle, z
przesadzonymi problemami i powtarzanym zbyt często „like” (mimo, że może to
wydawać się mocno przerysowane, to z żalem trzeba stwierdzić, że mowa nastolatków
zmierza w stronę tej karykatury języka pełnego przecież słów, kolokacji i
idiomów). Dora jest pełna nienawiści do własnego ciała, codziennie walczy o
przetrwanie w szkole, ustanawiając sobie samej standardy wyglądu i zachowania,
których nie da się zrozumieć i zmaga się z huśtawkami nastroju po porzuceniu
przez chłopaka, którego już po opisie można ocenić jako bezwartościowego
przedstawiciela swojego gatunku. Do tego nie wiedzieć czemu nienawidzi swojej
matki, oskarżając ją o wszystkie swoje niepowodzenia, a każde dobre słowo w
swoim kierunku przekształca w swojej pustej główce na podłoże do dalszej
nienawiści swojego wyglądu. Czy tak zachowują się współcześni nastolatkowie?
Nie mam pojęcia. Ale traktuję wszystko lekko i myślę, że tak należy na tę książkę
patrzeć. Bez powagi, bez niepotrzebnych rozmyślań, bo inaczej przez książkę nie
przebrniemy, zauważając w niej wiele absurdalnych i nierzeczywistych zachowań.
W następnej kolejności
postawiłabym chyba mamę Dory, Mo Battle, dziecięca psycholog, z równie niskim
poczuciem własnej wartości, zmuszającej ją do przemyśleń na temat ulotności
życia i zmarnowanego czasu, który prowadzi do romansu z młodszym od siebie
mężczyzną. I jeśli mam być szczera to muszę przyznać, że większość rozdziałów o
Mo nudziła mnie znacznie, zwłaszcza ta część poświęcona jej samej, jej
refleksji dotyczącej monotonni jej życia i pracy. Przecież sami widzimy jak
monotonne są te rozdziały, nie trzeba się aż tak nad tym rozpisywać. Jedynym
światełkiem w tunelu były jej przepychanki z Dorą. Choć mocno przesadzone,
można w nich było wyczytać pewną dozę prawdziwych problemów między nastolatkami
a ich rodzicami. Poza tym przypominam, że jeśli zdecydujecie się przeczytać
książkę w całości, musicie to robić nie na poważnie.
Wśród bohaterów mamy jeszcze
Petera, młodszego brata Dory, nadzwyczaj inteligentnego chłopca, który w niczym
nie przypomina swojej roztrzepanej siostry, uważa się za nowe wcielenie Oskara
Wilda do takiego stopnia, że przybiera jego imię i zakochuje się w dużo
starszym od siebie praktykancie matki. Jego język jest bardzo wyszukany, do
takiego stopnia, że połowy jego przemyśleń nie zrozumiałam, bo nie miałam siły
co chwilę sięgać po słownik języka angielskiego. Zresztą nie było takiej
potrzeby, bo większość tych przemyśleń dotyczyło grupy dyskusyjnej, jaką
założył razem z kilkoma kolegami (boring!) oraz ubrań. Życie Petera krążyło
właśnie wokół tych trzech tematów: roztrząsaniem, kto jest największym
poetą/pisarzem/aktorem wszechczasów, próbą rozkochania w sobie starszego
mężczyzny, którego największym i jedynym atutem był wygląd oraz dobranie
odpowiedniego stroju do każdej okazji. Oraz brak funduszy na te stroje.
Rozczulający jest w nim fakt, że
kocha swoją siostrę, mimo iż widzi jak radośnie kroczy drogą samodestrukcji i
jak mało korzysta ze swoich szarych komórek. Muszę przyznać, że takiego
bohatera jeszcze nie poznałam i w związku z tym jestem zmuszona stwierdzić, że
był całkiem ciekawą osobistością. Nie jego to wina, że autorka nie potrafiła w
pełni wykorzystać pomysłu na tę postać. Mimo monotonii przewijającej się przez
tę część rozdziałów, Peter był miejscami całkiem zabawny. Mam tu na myśli
moment, w którym praktykant matki i przedmiot uwielbienia Petera, przeprowadza
z nim terapię, nie mając pojęcia, że jest obiektem westchnień swojego pacjenta
i nie widząc, że zupełnie nie dorównuje mu inteligencją.
Część poświęcona Peterowi
najmniej mnie ciekawiła, gdyż jego problemy leżały poza kręgiem mojego
zainteresowania. Ale na pewno rozdziały te mogą posłużyć do podniesienia
poziomu znajomości języka angielskiego co bardziej wymagającego ucznia.
Również język, jakim posługiwali
się bohaterowie sprawił, że oceniam tę książkę trochę niżej niż mogłabym. A to
dlatego, że Mo i Peter posługiwali się podobnym, kwiecistym językiem, na miarę
czasów Jane Austen. Pomysł był świetny, ale przerzucenie go na dwoje z trzech
bohaterów osłabił jego działanie i zmniejszył efekt. W związku z tym czułam się
trochę znużona tym nagromadzeniem długich zdań i oryginalnością na siłę. I w
tym momencie powiewem świeżości paradoksalnie okazał się prosty, nastoletni
język Dory. A myślę, że nie o taki efekt starała się autorka.
Zapewne to Mo i Peter/Oskar mieli
być tymi, którzy sprawią, że książka będzie się wyróżniać. Tymczasem w mojej
opinii to Dora skradła całą historię, nawet jeśli była mocno wkurzająca z
powodu swojej tępoty i nadużywania pewnych zwrotów. Wiecie, ja nie mam wielkich
wymagań co do nastolatków. Wiem, że są spośród nich osobistości mądrzejsze i
skupiające się nie tylko na sobie, ale domyślam się, że przerysowana Dora nie
jest jedynym przedstawicielem swojego gatunku. Do tego traktowałam ją z wielkim
przymrużeniem oka, jak i całą problematykę przedstawioną w książce, dlatego ten
charakter mimo wszystkich swoich wad przypadł mi do gustu i nic na to nie
poradzę. Czasem jest tak, że unikam poważnych tematów, a z Dorą poważnym być
nie można. Poza tym jej „przygody” były najciekawsze, bo pomimo swojej
błahości, były najbardziej bliskie normalnego życia.
Jeśli ktoś czytał Georgię
Nicolson i czerpał z tej serii radość oraz doceniał ogromne poczucie humoru, a
także inteligencję autorki, Louise Renninson, na pewno polubi Dorę oraz jej
błahe problemy, podnoszone w oczach dziewczyny do rangi światowej problematyki.
Dobrze czyta się te rozdziały i czasem człowiek przyłapuje się na życzeniu, aby
było Dory więcej. Choć wiem, że opinie w
tej kwestii bywają różne.
Oczywiście jest to bardziej
komedia niż cokolwiek innego, choć ma też zalążki literatury moralizatorskiej
oraz lekko otarła się o dramat, dlatego należy przymknąć oko na przesadzone
problemy Dory i skrajne widzenie tego samego tematu przez Mo i jej córkę, bo ma
to na celu wyłącznie pokazanie rodzicom oraz ich nastoletnim latoroślom, jak
bardzo różnią się ich światy. A nie ma lepszego sposobu na to jak wyśmiać oba te
światy na równi, aby żadna ze stron nie poczuła się urażona i jednocześnie, aby
zrozumiała przekaz.
Jak wspomniałam wyżej, French
Dawn pobawiła się w dramaturga, aby ukazać, jakie niebezpieczeństwa na nas
czyhają, gdy na chwilę stracimy czujność i że największym naszym oparciem jest
rodzina, ale jest to potraktowane w nieco
płytki sposób, jak miłość jest traktowana w komediach romantycznych. Nie
wiem, czy był to przemyślany zamysł autorki, aby nie obciążać historii zbyt
dużym ładunkiem powagi i nie osłabić działania komediowego swojej książki, czy
po prostu tak wyszło. Ale na pewno w tym dramatycznym wątku (bardzo słabo
przeprowadzonym) chodzi jedynie o to, aby pogrozić obu stronom palcem i
powiedzieć, tak do nastolatków jak i rodziców: „wspierajcie siebie nawzajem, bo
rodzina to jedyna pewna rzecz na świecie”. Ale wiecie co, mi to zupełnie nie
przeszkadza. Sięgnęłam po tę książkę w nadziei na odprężenie i relaks i nie
miałam ochoty na żadne ciężkie tematy. I mimo iż dojście do momentu, w którym
serwowany nam jest morał całej opowieści był bardzo słaby, to i tak ubawiłam
się na całkiem rozsądnym poziomie przy czytaniu „A Tiny Bit Marvellous”.
Podsumowując, książka okazała się
lekkim powiewem świeżości dzięki jej bohaterom, wyróżniającym się spośród kopii
tych samych średnio interesujących bohaterów. Zwłaszcza polubiłam Dorę i
zalecałabym French, aby zastanowiła się, czy nie pociągnąć tematu głębiej w
serii dla nastolatek. „A Tiny Bit Marvellous” była książką po którą chętnie
sięgałam wieczorami i niechętnie odkładałam, gdy zegar pokazywał, że rozsądnie
byłoby już iść spać. Jednak gdy robiłam sobie od niej przerwę, nie tęskniłam za
nią, mimo że zawsze wracałam do niej z pewną dozą zaciekawienia. Gdy skończyłam
ją czytać, byłam gotowa na następną książkę, bo nie zdążyłam przywiązać się do
bohaterów. Jednak gdyby pociągnąć wątek Dory i jej nieporozumień z Mo, oczywiście
nadając mu nieco więcej normalności, myślę, że mogłaby się taka książka stać
jednym z moich ulubionych tytułów.
A do kogo kierowany jest ten
tytuł? Myślę, że w zamyśle autorki do obojga zainteresowanych obozów- matek
nękanych przez swoje pociechy, jak i nastolatków dręczonych przez swoje matki.
Być może ta książka pozwoli im się zbliżyć, nabrać trochę dystansu do
wszystkiego i zrozumieć, że każdy ma problemy i nikt nie jest idealny, a mimo
to jedno może być sojusznikiem drugiego w walce z okrutnym światem. Chociaż
myślę, że ze względu na wątek romansu Mo, należałoby się zastanowić, czy jednak
książka nie jest poświęcona wyłącznie rodzicom. A zbyt nachalna próba nauczenia
dzieciaków, że rodzice wszystko wiedzą lepiej, może te dzieciaki odstręczać.
Aczkolwiek byłaby to pewna strata
dla nastolatków (albo bardziej nastolatek, gdyż jest to raczej literatura
damska) ze względu na poczucie humoru, które ukryte jest w postaci Dory, Oskara
i Mo, gdy już obierzemy je z nadmiaru absurdu, monotonii, przydługich opisów,
niepotrzebnych problemów i braku subtelności w pewnych kwestiach. Mam tu na
myśli wątek morału przeprowadzony nie do końca umiejętnie, przywodzący na myśl
słonia w składzie porcelany- może narobić więcej szkód niż pożytku. Gdy zaś usuniemy
moralizatorskie tony, których nie zniesie żaden nastolatek, historia nabierze
wdzięku. Jeśli kierować tytuł do nastolatek, trzeba by nad tą książką trochę
bardziej popracować, włożyć w nią więcej humoru, przestać bawić się w rodzica
pouczającego swoje dzieci hasłem: „bo ja przecież żyję dłużej więc wiem lepiej”
(jak wiadomo, żaden to argument i może rozsierdzić każdego, bez względu na
wiek), a wówczas tytuł mógłby się okazać hitem dla nastolatków. Bo w tej
postaci chyba mu do tego daleko.
Czy poleciłabym tę książkę? Tak,
myślę, że tak. Podobał mi się styl dziennika. Ubawiłam się przy wielu
fragmentach. Chętnie do niej wracałam. Poziom nudności był do przeżycia. Wiele
problemów potraktowanych było po łebkach, ale przecież to tylko lekka komedia,
nie ma co spodziewać się kolejnej „Romeo i Julia”. Książka ma swoje słabe
strony, zwłaszcza sposób kreowania bohaterów, który choć świeży, nie do końca
był sukcesem. Mimo to Dorę bardzo polubiłam, a to naprawdę mówi wiele, bo mi
niełatwo nawiązywać przyjaźnie, zarówno te realne jak i nierzeczywiste. Dawn French
ostatecznie udało się przekonać mnie do siebie i za to ją cenię. Gdy wpadnie mi
w ręce jej kolejna książka, na pewno z ciekawości do niej zajrzę. Czy Wy macie
zrobić to samo? Decyzja należy tylko do Was.
P.S. podczas pisania tego postu
towarzyszył mi ten album. Kawałki zaczynające się w 15:41 i 39:49 to
mistrzostwo świata, nawet dla tych, którzy nie oglądali żadnej z części o
Rockym Balboa. Najbardziej motywujące kawałki, jakie sobie przypominam. Polecam
również. Doskonałe do wszystkiego, gdzie musimy wygrać z samym sobą i własnymi
słabościami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz