Feri’ana po raz ostatni wzywa Anaelę del’Soll do walki
z zagrożeniem, tym razem ze strony Lanorii. Bo oto rośnie w siłę nowy bóg,
nieznany i silniejszy niż Primea i Saetin razem wzięci. W grę wchodzi najwyższa
stawka, wolność ferrińskich kobiet i życie mężczyzn, a także ocalenie tych,
których Anaela kochała najbardziej. Okrutny Lucciferin nie cofnie się przed
niczym aby osiągnąć swój cel jakim jest przetrwanie. Czy Wielkiej Władczyni
Ferrinu uda się ocalić Ferrin raz na zawsze i osiągnąć spokój, którego szukała
od początku swego istnienia? Odpowiedź na to pytanie jest tylko jedna- ostatnia
z Kronik Katarzyny Michalak- „Pani Ferrinu”.
Sama nie potrafię
siebie zrozumieć. Wiem, jak kiepska jest ta seria, a mimo to, widząc ostatni
tom Kronik Ferrinu, nie mogłam się powstrzymać i kupiłam go. Wiecie jak rzadko
zdarza mi się kupić książkę na własność? Jest to dopiero trzeci taki przypadek.
Pierwsze było „Serce Ferrinu”, potem trzy tomy serii Sue Limb, teraz „Pani
Ferrinu”. Na szczęście książka kosztowała mnie jedyne 15 zł. Na nieszczęście,
nie mogę przestać myśleć o kupnie poprzedniego tomu, którego nie czytałam:
„Wojna o Ferrin”. Co gorsza, czytałam tom trzeci, „Serce Ferrinu”, tak dawno,
że chętnie kupiłabym jeszcze raz tę książkę, bo tamtą, kupioną rok temu,
odsprzedałam. Teraz tego żałuję. Ale wówczas myślałam, że gorączka Ferrinu już
dawno mi minęła. Niestety widzę teraz, że tylko czekała w ukryciu. Czekała, aż
Michalak wyda kolejne obiecane tomy. Teraz trwam w ogromnym dylemacie. Kupować
czy nie? Jeśli nie, to skąd wziąć te książki, gdy Biblioteka zawodzi? Mogę
poczekać, aż gorączka znowu się uciszy, ale tak naprawdę wcale tego nie chcę.
Chcę wrócić do Ferrinu, do krainy bólu i cierpienia, a także wielkiej miłości,
której nie da się znaleźć w świecie rzeczywistym. Chcę jeszcze raz zamknąć się
w nierealnym świecie Katarzyny Michalak.
Wiecie, potrafię
rozpoznać dobrą książkę i wiem, że Kroniki Ferrinu dalekie są temu określeniu.
Zdaję sobie sprawę, że książka jest nieprzemyślana, dużo w niej męczących
powtórzeń i kiepskich dialogów, nie pasujących do opowieści a chaos zdaje się
królować pomiędzy rozdziałam, a i tak czytając tę serię potrafię się zapomnieć
w ciągu jednej chwili. I co gorsza, nie potrafię się wyrwać z tej iluzji.
Zawsze miałam słabość do fantasy, do obcych światów i reguł, panujących w wymyślonych
światach. Zawsze kochałam wczytywać się w coś, co nie istnieje, bo wtedy życie
wydawało mi się pełniejsze.
Dlatego myślę, że
to właśnie jest największym powodem, dlaczego oddaję się Ferrinowi całym
sercem. I nieważne staje się to, że autorka nie ma pojęcie o fantasy, robi błąd
na błędzie i zdaje się nie zwracać uwagi na czytelników, którym pewne rzeczy
należałoby wytłumaczyć, zamiast zapominać się w pisanej przez siebie i jakoby
dla siebie historii. Ważne, że kraina staje mi przed oczami jak żywa, a ja
znikam w tym świecie, jakbym sama potrafiła przechodzić przez portale. Zawsze
fascynowała mnie moc, która pozwala władać światem, czasem śniła mi się magia,
czasem o niej marzyłam. W książce Michalak dostaję to wszystko, czym tak
uwielbia się karmić moja wyobraźnia. Za sprawą tej książki odchodzę w świat
magii i nieważne jest to, że świat ten jest tak słabo wykreowany, że nie dba
się w nim o szczegóły i że poszczególne małe historie nie są ze sobą powiązane
tak jak powinny, a tłumaczenia autorki dlaczego coś się dzieje, powodują
jeszcze więcej pytań i powiększają ogólny chaos. Najważniejsze jest to, że
odnajduję w Ferrinie uczucie zwane miłością, które jest najwyższą magią zdolną
zwalczyć nawet największą ciemność. I nawet jeśli giną moi ukochani
bohaterowie, cały czas towarzyszy mi to uczucie pewności, że na końcu wszystko
będzie dobrze.
Tak naprawdę nie
potrafię wytłumaczyć, dlatego tak lubię książki o Ferrinie. Przecież nieraz
łapałam się za głowę za kolokwializmy, którymi ta książka jest wypełniona, za
złe dobranie języka i płaskie tłumaczenia wydarzeń, za słabe dialogi i
przemieszanie języków, gdzie raz Anaela przemawiała jak władczyni, by innym
razem stać się prostaczką, która przemawia językiem tabloidów. Przecież zdaję
sobie sprawę, że książka budowana jest na akcji, która ma się toczyć szybko i
wartko, bez zwracania uwagi, czy wszystko trzyma się kupy. Przecież wiem, że to
nie jest prawdziwe fantasy, a przekonanie wydawców, że autorka porusza się
swobodnie między stylami literackimi jest tylko ich pobożnym życzeniem. Widzę
wszystkie nieścisłości i niedociągnięcia w łączeniu wydarzeń ze sobą. Nie mogę
przymknąć oczu na natłok wydarzeń, których nie da się wytłumaczyć lub które nie
mają żadnego uzasadnienia, a dzieją się tylko po to, aby akcja była szybka i
dynamiczna. Często zadawałam sobie pytania dlaczego coś się działo i wracałam
do przeczytanego przed chwilą rozdziału, aby poszukać w nim odpowiedzi, których
nigdy nie znalazłam. Wielokrotnie się zdarzało, że nie rozumiałam zamysłów
autorki, gdzie najzwyczajniej w świecie nie rozumiałam o co chodzi. Widziałam,
że Michalak ze wszystkim rozprawia się szybko i bez poświęcenia temu drugiej
myśli, nie bacząc na sens wydarzeń, skupiając się tylko na akcji, pomijając
zbędne według niej opisy. Wiem, że nie jest to epicka opowieść i nigdy nie
będzie.
A mimo wszystko
daję się porwać tej akcji, nawet nie wiedząc kiedy staję w samym środku
wydarzeń, jakby jakaś niewidzialna siła przenosiła mnie do Ferriany mimo
rozsądkowi i temu, że jako blogerka wydająca opinie o książkach powinnam mieć
bardziej wygórowane potrzeby. Jednak mój rozum przegrywa z sercem za każdym
razem i przenosi się do Ferrinu razem z Anaelą pomimo wszystkich
niedoskonałości tego zmyslonego świata jak i kunsztu pisarskiego jego autorki.
Chyba po prostu nie zasługuję na to, aby prowadzić blog z recenzjami książek,
skoro tak łatwo obdarzam miłością książki słabe. Bo muszę się do tego przyznać
na głos. Kocham Fer’ianę i zawsze będę do niej wracać z sentymentem. Nie wiem
czy dzieje się tak dlatego, że akcja toczy się szybko i nie ma czasu na
przemyślenia, czy dlatego, że występują tam bardzo silne emocje i można doświadczyć
prawdziwej miłości? Czy dlatego, że wiem, że dobro zawsze zwycięży, w
przeciwieństwie do szarego świata szarej rzeczywistości? Czy może dlatego, że
Anaela jest tak silna jak ja zawsze chciałam być? Że jej siła sprawia, że
gotowa jest ona poświęcić siebie dla swojego ludu, nawet gdyby miała za to umrzeć
w cierpieniach? Przyznacie, że taka wewnętrzna siła i przekonanie o swoich
racjach to całkiem silny środek uzależniający… A może to ta magia, której nie
umiem się oprzeć, a która wypełnia świat stworzony przez Michalak, decyduje, że
gdy czytam opowieści o Ferrinie przestaje się liczyć dla mnie wszystko inne?
Ach, naprawdę ciężko znaleźć źródło mojego uwielbienia dla tej serii. A jednak
muszę to tak nazwać. Uwielbiam być wciągana przez Michalak w ten jej wydumany i
nie perfekcyjny świat.
Pamiętacie jak kiedyś pisałam Wam o tym, czego
szukam w książkach? Jest to ta gorączka, którą odczuwacie na samą myśl o
zanurzeniu się w historię serwowaną nam przez autora. Jest to owo całkowite
zapomnienie się, które sprawia, że przez dwa dni możecie się do nikogo nie
odzywać, nie włączając telewizji, nie wychodząc z domu, a nawet nie pamiętając,
że trzeba wyjść do pracy tylko dlatego, że zapomnieliście, gdzie jesteście i że
książka którą czytacie jest tylko książką, a nie realnym światem. Dawno, bardzo
dawno nie odczuwałam takiej gorączki. I to właśnie ta sponiewierana przez wielu
seria Katarzyny Michalak przywróciła to dawno zapomniane uczucie, tę gorączkę
powodującą, że nie byłam nawet w stanie wrócić do wysławianej przeze mnie serii
Sue Limb, bo w moim sercu nadal szalała walka o władzę między bogami Świata
Światów. A naprawdę próbowałam. Skończyłam czytać wczoraj „Panią Ferrinu”, po
paru godzinach wyciągnęłam książkę o Jess Jordan i po prostu wpatrywałam się w
nią pięć minut, niezdolna jej otworzyć. Bo czułam, że byłaby to profanacja
zaczynać tak szybko z inną autorką, gdy w moim sercu rozgrywały się jeszcze
wydarzenia z Feri’any. Po prostu nie mogłam opuścić Sarisa, Sirdena, Anaeli ani
Sellinarisa, ani całej tej wspaniałej, wydumanej i niedoskonałej krainy.
Gorączka, która ciągle mnie trawi nie pozwoliła mi na to. Ona też sprawiła, że
zaraz po przeczytaniu „Pani Ferrinu” musiałam od razu zasiąść do pisania postu.
Ona prowadziła moje palce po klawiaturze w tempie, w jakim już dawno nie
pisałam i ona kazała mi potem gnać do księgarni w poszukiwaniu „Wojny o
Ferrin”. Dawno nie odczuwałam takiej gorączki wyobraźni, dlatego cenię Kroniki
Ferrinu wyżej niż inni, bo to uczucie pozytywnego zniecierpliwienia, które
wywołała u mnie seria Katarzyny Michalak, jest dla mnie najcenniejszym uczuciem
jeśli chodzi o książki. Takiego efektu oczekuję od powieści i to właśnie od autorki Kronik otrzymałam to wszystko,
czego szukam w książkach.
Wiecie, gdybym
miała na to czas, mogłabym trzystustronicowy tom przeczytać w jeden dzień, nie
odrywając się od niego nawet na chwilę. Tak się działo z każdą z części, nawet
z „Sercem Ferrinu”, gdzie Anaela została zastąpiona jej słabszą wersją,
Gabrielą, córka Anaeli. Na szczęście autorka szybko odeszła od tego pomysłu,
zapewne reagując na prośby czytelnicze i oddała nam Anaelę (w dość ceremonialny
sposób, nie dbając o żadne wytłumaczenia, jak to na Michalak przystało), a
także Sellinarisa, jej Dopełnienie. I do końca możemy się nimi cieszyć, mimo iż
z każdym tomem Sellinaris traci swój urok, gdyż jego uczucie zdaje się być tak
nietrwałe, jak to bywa na Ziemi. A ja lubię, jak książka trzyma mnie w
przekonaniu, że chociaż w wymyślonych światach miłość jest zdolna przetrwać
wszystko i nie jest zdolna do zdrady. Tymczasem Sellinaris ogląda się za innymi
kobietami nawet w chwili gdy Anaela walczy o życie. Cóż, jest to jedyna słaba
strona tej serii i właściwie nie wiem dlaczego Michalak uparła się, aby stworzyć
Sellinarisa tak ludzkiego. Być może aby przypominać mi tym samym, że nie da się
żyć w Ferrianie na stałe i czasem trzeba zejść na ziemię : )
Ostatni tom Kronik,
jak to przystało na ostatnie tomy serii, jest końcem wszystkiego. Wojen
panujących w Feri’anie i Anaeli del’Soll, Wielkiej Władczyni Ferrinu. Czy można
nazwać zakończenie happy endem, sami musicie to rozstrzygnąć, bo ja tego nie
wiem. I nie mam pojęcia czy to dlatego, że w Ferrinie nic nie jest ostateczne i
jednoznaczne, czy to dlatego, że autorka nie potrafiła tego zakończyć tak
stuprocentowo. Na dobrą sprawę każda z części niesie swoje własne zwycięstwo i
zawsze na drodze do szczęścia mieszkańców Ferrinu stawało jakieś nowe
niebezpieczeństwo, które Anaela musiała zwalczyć. Przez tworzenie coraz to
nowych zagrożeń te książki można byłoby na siłę czytać oddzielnie, mimo iż są
ze sobą połączone pewnymi wydarzeniami (zwłaszcza część pierwsza i druga). Nie
wiem czy dobrze to zrozumiałam, ale ostateczne zwycięstwo dobra nad złem nie
miało się odbywać między śmiertelnikami, bo czy tak naprawdę Lanoria została
pokonana, nie zostało tak naprawdę rozwikłane według mojego mniemania. Dlatego
wydaje mi się, że bardziej chodziło tu o odwieczną walkę między bogami Świata
Światów i przełamanie tradycji, na którą zdecydowała się tylko Anaela. A co z
tego wynikło, musimy sobie sami dopowiedzieć, bo autorka dała nam tu ogromne
pole do popisu, nie trudząc się, jak to ona, odpowiadaniem na zadawane w duchu
przez czytelników pytania.
Jedyna rzecz, którą
uważam w całej tej powieści bez skazy, jest pomysł Dopełnienia. Wydaje się być
on całkowicie pomysłem autorki (mimo iż wielokrotnie miałam wrażenie, że
pomysły autorka lubi ściągać z innych książek) i jest bardzo ciekawy i
przemyślany. Każdy w Feri’anie ma swoje dopełnienie, bez którego umiera. Tak
właśnie Feri’ana dba o swoją ciągłość- wrogowie są swoimi dopełnieniami i
zabijając wroga, zabijają samych siebie. Nie mogą żyć razem, ale i giną bez
siebie, bo przeznaczenie na zawsze ich ze sobą połączyło. Naprawdę świetny
pomysł i nie ma się do czego przyczepić. Bardzo mi się spodobał i jest to
najlepszy pomysł od dawna, jaki przeczytałam w książkach typu fantasy.
To chyba wszystko,
co chciałam powiedzieć o Kronikach Ferrinu. Uwielbiam je. I możecie mnie za to
zlinczować. Uwielbiam się zapominać, gdy je czytam, uwielbiam płakać nad
ukochanymi bohaterami i uwielbiam to nieodparte uczucie, że muszę je mieć,
nawet za cenę kupna. Takie uczucie nie zdarza się codziennie. Dlatego szanuję i
lubię autorkę, która potrafiła we mnie to uczucie wyzwolić. Po jej obyczajowe
książki nie sięgnę. Ferr’iana jest jedyną serią, której tak naprawdę
potrzebuję. I niech sobie nawet będzie niedoskonała. Niech nosi w sobie znamię
nieścisłości, jak choćby to, że raz liczy się dla Anaeli tylko Ferrin, by innym
razem przeskoczyć na miłość. Niech sobie będą te wszystkie niedomówienia i
nieprzemyślana akcja. Jeśli tylko Michalak potrafi tak mnie wciągnąć swoją żywą
narracją, mnie to wystarcza. Nie będę Wam polecać Kronik, sami musicie podjąć
Waszą własną decyzję, czy jest to książka dla Was. I żyjcie z tą decyzją do
końca. Ja dziś będę kontynuować szukanie „Wojny o Ferrin”, aby spotkać się z
ukochanymi bohaterami po raz ostatni, a gdy mi się to nie uda, przeczytam serię
od początku, bo na dzień dzisiejszy nie mogę się bez niej obejść. A tych,
którzy przestali we mnie wierzyć po tym poście serdecznie przepraszam, ale ja
po prostu kocham magię, jednorożce i tę książkę : )
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz