Pamiętacie jak wychwalałam pod niebiosa nową Georgię Nicolson stworzoną przez Sue Limb w postaci Jess Jordan? Przypominacie sobie, jak byłam nią zachwycona? Ten zachwyt doprowadził mnie do szaleńczego zakupu trzech kolejnych książek z serii. Dzięki Bogu znalazłam te książki przez Internet, więc kupiłam je niemalże za grosze. Kocham książki, ale kiedy muszę jakąś kupić na własność, moje serce krwawi. Z powodu wydanych pieniędzy, które mogłam odłożyć na ważniejszy cel (jak np. zakup czekolady) oraz przez brak miejsca w mojej kawalerce. Nie wiem gdzie mam składować moje książki, nie mam doprawdy miejsca na ich upchnięcie, więc wolę ich w ogóle nie mieć. Życie bez książek jest dużo łatwiejsze, jeśli wiecie co mam na myśli. To tak jak z posiadaniem psa. Kochacie psy, ale najlepiej cudze. A za wszystkim stoi słowo- wolność. Ja uwielbiam być wolna, a bałagan sprawia, że czuję się jakbym miała nałożone kajdany, bo nie mogę przestać o tym myśleć, bo ciągle kombinuję jak znaleźć czas na posprzątanie wszystkiego, bo nie mam tak naprawdę jak sprzątnąć tego, co zalega na półce pod stolikiem, gdyż nie mam mojej upragnionej komody, którą kupujemy z mężem od 3 lat. Także widzicie, jakie to było z mojej strony poświęcenie, kupno owych trzech książek. Ale po prostu nie mogłam wytrzymać z ciekawości, co znowu wymyśli Jess w następnej części.
Gdy przeglądałam Internet
w poszukiwaniu informacji o książkach, które aktualnie miałam na tapecie,
dowiedziałam się, jaka jest właściwa kolejność czytania przygód Jess Jordan. I
okazało się, że jak zwykle zaczęłam od złej strony. A mówiąc bardziej
szczegółowo, od części drugiej. A że zakupiłam sobie część pierwszą, trzecią i
czwartą, więc zdecydowałam się cofnąć, mimo iż wiedziałam już jaka będzie
przyszłość głównych bohaterów. Okazało się, że ta mała pomyłka nie wpłynęła w
ogóle na odbiór książki, bo wygląda na to, że tą serię można czytać osobno,
gdyż dzięki urokowi i szaleństwie Jess będziemy się z nią dobrze bawić nawet
bez chronologicznej ciągłości, tym bardziej, że tak naprawdę nie jestem tej
kolejności wcale taka pewna.
Skąd ta niepewność. Ano
stąd, że część „Girl 15: Flirting for England” na jednej ze stron internetowych
opisana jest jako część 0,5, co każe mniemać, iż została napisana w innej
kolejności, niejako dodana na początek jak pismo przewodnie w urzędowym liście.
Daje się to także trochę wyczuć z konceptu, gdyż cała historia zaczyna się ni z
gruszki, niż z pietruszki, zupełnie jak w części „Charming but Insane”. W
związku z tym tak naprawdę nie wiem, która z części była pierwsza (przyjmijmy
więc dla ułatwienia recenzji kolejność, którą opisałam pod pierwszym postem
dotyczącym Sue Limb), ale zdecydowanie wiem, która była lepsza. Bezapelacyjnie
wyznaczam na królową balu część „Charming but Insane”.
A dlaczego? Bo była
zabawniejsza, bardziej szalona, lepiej przemyślana i… zabawniejsza. Powtarzam
się? No cóż, piszę tylko szczerą prawdę. W „Flirting for England” też mamy
kawał dobrego humoru i całkiem niezły misz masz spowodowany kombinacjami Jess,
ale tak naprawdę prawdziwa Jess Jordan zaczyna się dopiero od drugiej połowy
książki, pierwsza zaś jest trochę zbyt niewinna jak na mój gust i cały koncept.
I jak już wspomniałam, jest jakby lekko wstawiona na siłę, a co za tym idzie,
wydaje się być trochę nieprzemyślana. Myślałam, że ta część będzie prologiem do
następnej, tymczasem była zupełnie odrębną historią, która dopiero w ostatnim
rozdziale zazębiła się z „Charming but Insane”. Jednak sądząc z tego, że
pozostałe rozdziały są o zupełnie innej parze kaloszy, śmiem twierdzić, że moja
teoria z początku, jakoby ta część wcale nie powstała pierwsza, może nosić
spore ziarenko prawdy. A nawet ziarno, jeśli nie cały kłos. Cóż, nic się złego
nie stało, wszystko wygląda w miarę spójnie, ale mimo wszystko ciut zwątpiłam w
Sue. Ale tylko ciut.
Już niedługo sięgnę po
następną część, czuję już nawet lekkie mrowienie w wyobraźni, a nawet maleńką
ekscytację na myśl o tym, że niedługo wrócę do Jess. Bo wydaje mi się, że ta kolejna
część będzie lepsza. Znając główną bohaterkę, teraz, kiedy jest w prawdziwym
związku, będzie jeszcze więcej okazji, by namieszać wszędzie dookoła. Mam
naprawdę dobre przeczucia co do „Girl, nearly 16: Absolute Torture”. Czujecie
to? Nawet tytuł brzmi niesamowicie zachęcająco. Tak, zdecydowanie czuję
pozytywne wibracje!
A co do „Flirting for
England” mamy tu Eduarda, który przybywa wraz z grupą francuskich dzieciaków na
dwutygodniową wymianę, w celu przebywania z żywym angielskim. Najwidoczniej w
Anglii takie wymiany są na porządku dziennym, zwłaszcza z dzieleniem mieszkania
z angielskimi rodzinami w pakiecie. Tym sposobem Jess otrzymuje jako swojego
prywatnego ucznia tajemniczego Eduarda, który wyglądał dobrze na zdjęciach,
podczas gdy prawda okazała się lekko odbiegająca od rzeczywistości. A gdy do
tego dochodzi jeszcze kompletny brak umiejętności językowych po obu stronach,
katastrofa wisi w powietrzu. Ale katastrofa to przecież drugie imię Jess. Gdyby
jej krąg zainteresowań poszerzył się kiedykolwiek o coś więcej niż randki, być
może skończyłaby z jakąś miłą angielskojęzyczną Francuzką, tak jak stało się to
udziałem Flory.
Koszmar spędzania czasu z
hobbitem niemową staje się coraz trudniejszy do zniesienia, zwłaszcza gdy
okazuje się, że Eduard skrywa romantyczne uczucia co do swojej gospodyni. Ale
nie ma się co martwić, pomysłowa Jess z każdej opresji wybrnie z twarzą. Od
czego są przyjaciele, a zwłaszcza Fred? Nie jest to chyba zbyt wielkie
poświęcenie udawać w ramach przyjacielskiej pomocy chłopaka Jess? Cały sprytny
plan układa się jak po maśle dopóki na horyzoncie nie pojawia się
charyzmatyczny Gerard, który zdaje się mieć chrapkę na Jess. I znów pojawiają się
kłopoty. Jak pozbyć się Freda, którego wciągnęło się na siłę w mistyfikację? I
jak dać się uwieść Gerarda pod okiem jego wiernego strażnika i gospodyni zarazem, Jodie, oraz
kręcącego się pod nogami Eduarda? Z tego potrafi wybrnąć tylko Jess. Wpadając z
jednych kłopotów w drugie.
Tak naprawdę prawdziwa
akcja zaczyna się dopiero od tego momentu. Trochę szkoda, ale ma nadzieję, że w
następnych częściach Sue poradzi sobie lepiej. Właściwie jestem o tym
przekonana. Odezwę się jak tylko to sprawdzę. A tymczasem uciekam do Katarzyny
Michalak i jej Ferrinu. Tak, wróciłam po latach do tej książki i co więcej,
wstyd się przyznać, zakupiłam ostatnią część Kronik o Ferrninie. Na moją obronę
dodam, że książka kosztowała tylko 15 zł i wcale jej nie szukałam, a znalazłam
ją przypadkiem w koszu z książkami, gdy szłam do półek z czekoladami. Leżała na
samym wierzchu stosu. To było przeznaczenie, mówię Wam. A z przeznaczeniem się
nie walczy, prawda? :)
Zatem do zobaczenia moi
drodzy już niedługo, bo już prawie kończę Ferrin i aż palce mi się palą do
recenzji :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz