Myślałam,
że będę bardziej przeżywać fakt, że
skończyłam czytać ostatni, wydany w Polsce, tom sagi „Gra o tron”. Bałam się
uczucia pustki, jakie miało mnie ogarnąć po utracie możliwości codziennego
spotykania się z dobrze znanymi przyjaciółmi, a także wrogami, do których
zdążyłam przywyknąć. Spodziewałam się, że nie będę w stanie wziąć do ręki innej
książki i przynajmniej przez miesiąc będę uparcie trwać w książkowym celibacie,
odmawiając wejścia do nowych światów, które już na mnie czekają, nieodkryte i
bajeczne. Tymczasem autor, jakby wychodząc naprzeciw moim potrzebom i obawom,
przygotował mnie do tego rozstania w swoim ostatnim, choć nie kończącym sagi
tomie pt. „Taniec ze smokami, cz. 2”. Ten ostatni tom był jednocześnie kojącym
balsamem na moją duszę i ziarnem goryczy. W tym samym czasie pomógł mi uporać
się z nadchodzącą samotnością i przygotował do rozstania ze wszystkim, co
zdążyłam pokochać oraz zasmucił mnie trochę. Zasmucił i lekko znudził. I tym
samym dość mocno zdziwił. Bo nie spodziewałam się aż takiego marazmu.
To,
że będę znudzona, podejrzewałam od samego początku. Wszak wszystko miało się
toczyć wokół Daenerys Targaryen i Wolnych Miast, a ja już wiele razy
przekonałam się, że ta część opowieści zbytnio zbliża się do baśni i nie ma
wiele wspólnego z odrobiną magii, którą sączył autor w Westeros. Wolne Miasta
były dzikie, bajkowe i nudne. Wszystko, co miało z nimi wspólnego, nie
potrafiło przykuć mojej uwagi na dłużej. Nie mogłam się wręcz doczekać, aby
wrócić do Westeros. Tymczasem jak na złość autor większą część akcji drugiego
tomu „Tańca ze smokami” umieścił w Wolnych Miastach. Nawet Żelaźni Ludzie
popłynęli na podbój serca Daenerys. Syn Dorana Martella, Quentyn, ochoczo
powędrował do Yunkai i Mereen, aby poślubić Daenerys. Tyrion również udał się w
tamte strony, co spowodowało natychmiastowe zwolnienie akcji z jego udziałem.
Zawsze lubiłam czytać o Tyrionie, bo wokół niego zawsze się dużo działo. Ale
jak tylko znalazł się w krainie za morzem, nagle akcja zwolniła do żółwiego
tempa, a to, co się działo, było zbyt nudne, aby za tym tęsknić.
Autor
uparcie trzymał Aryę z rodu Starków w domu Czerni i Bieli w Braavos, a tam
kompletnie nic się nie działo. Sansa zupełnie zniknęła z pola widzenia. O Jaime
i Dziewicy z Tarthu słuch zaginął, więc najciekawszy wątek tej powieści został
mi odebrany bez żadnych skrupułów. Została mi tylko Cersei i Jon Snow. To były
jedyne wątki, o których warto było czytać. Nawet pochód Stannisa Baratheona na
Winterfell i Roose’a Boltona i jego bękarta Ramsaya był naznaczony skazą w
postaci Fetora. Dawny Theon Greyjoy, żelazny człowiek, złamany przez Bękarta z
Dreadfort , stał się tak denerwujący, że chętnie zmazałabym rozdziały o nim i
więcej nie wspominała jego imienia. I nie chodzi tu o niego samego, ale o
uparte ględzenie autora w stylu, „jestem Fetor, muszę kłamać przeto”. Nigdy nie
lubiłam powtórzeń i drobnych denerwujących nawyków, powtarzanych do upadłego,
zatem Fetor stał się uporczywym cierniem w bucie, drażniącym stopę przy każdym
kroku.
Mam
nieodparte wrażenie, że George R.R. Martin uparł się na mnie w swoim ostatnim
tomie i zostawił same denerwujące i nudne wątki, a usunął wszystkie, które
miały jakiekolwiek znaczenie w grze o władzę, która tak mnie zainteresowała w
pierwszym tomie. Co chciał przez to osiągnąć? Ciężko mi stwierdzić. Wiem tylko
jedno, stracił tym większość mojego zainteresowania.
Zorientowałam
się, że straciłam serce do „Gry o tron”, gdy w wyniku różnych zdarzeń musiałam
odłożyć książkę na całe dwa tygodnie. Ten czas uświadomił mi, że wcale nie tęsknię
za książką i jej bohaterami. A przynajmniej tymi, których mi autor zostawił.
Oczywiście Jaime i Brienne z Tarthu pozostali w mej pamięci, ale wiedziałam, że
nie mam co liczyć na nasze ponowne spotkanie w drugiej części „Tańca”. Ich
Martin zabrał, żeby oddać mi w innym tomie, który jeszcze się nie ukazał.
Jon
Snow ratował resztki mojej miłości do książki, a Cersei utrzymywała moją uwagę,
zwłaszcza, że wyślizgiwała się jak piskorz z matni, w jaką sama się wplątała. Byłam
ciekawa, z jakich czarnych mocy Qyburn stworzył jej tajemniczego Rycerza,
mającego bronić w pojedynku jej honoru i co z tego wyniknie. Miałam też sporą
satysfakcję, kiedy Cersei w końcu zaznała wstydu i upokorzenia, na jaki
zasługiwała. Ale co dziwniejsze, uważam, że mimo całej nienawiści, jaka się we
mnie narodziła do jej postaci, jest ona zbyt kluczowa, aby dokonać żywota
teraz. Kiedy zabraknie Cersei i jej intryg, książka straci swój pazur i
zostanie nudna jak flaki z olejem i nieciekawa Dany, jako jedyna pretendentka
do tronu Siedmiu Królestw. Muszę więc zdzierżyć obecność Cersei, bo wiem już,
jak ważna to postać. Na tle niewyrazistych sylwetek tych, którzy pozostali w
grze (pomijając Jona Snow i Ramsaya Boltona, Bekarta z Dreadfort, obecnego
Lorda Winterfell, którego nienawidzę jeszcze bardziej niż Cersei Lannister),
Regentka Żelaznego Tronu jest jedyną postacią godną uwagi. Jeśli prawdą jest,
że Jon Snow zapłacił za swoją niewiarę w ognie i moc widzenia przyszłości przez
Lady Mellisandre, to czy watro mi jeszcze czytać sagę? Na pewno zrobię to dla
Jaime. Jeśli i on zginie, zbuntuję się przeciwko Martinowi i nie tknę kolejnych
tomów. Bo dla kogo mam czytać? Dla nudnej Dany? Jeśli to właśnie ona ma władać
krainą Westeros, niech już się to stanie. Jeśli kolejne tomy mają być
opowieściami o niej, to książka dla mnie nie ma już racji bytu.
Oczywiście
zdaję sobie sprawę, że być może krzywdzę autora, a swoją słabą znajomością
książek fantasy przyznaję się do niekompetencji w tym obszarze, ale pragnę
zauważyć, że w swoich recenzjach piszę tylko o własnych odczuciach względem
książek, a nie o tym, jaką rolę odgrywają w literaturze współczesnej. A trzeba
tu zauważyć, że podczas czytania drugiego tomu „Tańca ze smokami” czułam lekkie
znużenie i brak tego dreszczyku emocji, który był moim towarzyszem przez
większość poprzednich tomów. Wydaje mi się także, że przez to, iż zbyt mało
uwagi poświęciłam pierwszemu tomowi, umknęły mi pewne ważne fakty historyczne,
przez co nie doceniam należycie zagadek, które autor ukrywa w z pozoru luźnych
i nic nie znaczących zdaniach oraz w chaotycznych wspomnieniach. Ale przyznać
muszę, że w zagadkach i tak jestem kiepska (stąd moja miłość do książek nie
obejmuje kryminałów), dlatego wydaje mi się, że mojej spostrzegawczości i tak
nic by nie uratowało, nawet gdybym postanowiła przeczytać w skupieniu cały
pierwszy tom od nowa. Ale teraz już wiem, po przeczytaniu w Internecie pewnej
teorii, że w Jonie Snow może tkwić jakaś tajemnica. Może dlatego tak lubiłam,
gdy opowieść zatrzymywała się na dłużej przy jego postaci. Pomimo całej swojej
niewiedzy i niedomyślności może podświadomie czułam, że jest ważną postacią dla
Siedmiu Królestw? A może tylko polubiłam go za jego inteligencję i prawość,
przebijające z każdej podjętej decyzji? Lub może to tylko próba połechtania swej
godności, zranionej samoświadomością o własnej niedoskonałości?
No cóż, moja przygoda z sagą Martina dobiegła końca. Kilka miesięcy wspólnej drogi wiąże ze sobą nierozerwalnymi więzami. Książka znalazła poczesne miejsce w jakimś zakamarku mojej duszy, w której przechowuję tytuły warte pamięci. Żałuję, że nie mogę kontynuować tej miłej znajomości, ale autor nie spełnił moich gorących próśb i nie wydał kolejnej części na czas. Dołączam więc do listy osób, które z niecierpliwością czekają na kolejny ruch Georga R.R. Martina. Zobaczymy, czy zdąży, zanim gorączka minie i wchłonie mnie kolejny niezapomniany świat jakiegoś innego utalentowanego autora. Scenariusz może wówczas wyglądać tak, że moje przywiązanie do „Gry o tron” osłabnie, a ja już nigdy nie sięgnę po tę sagę. Byłaby to wielka strata dla nas obojga. Być może będzie tak, że pozostanę przez jakiś czas przy półce fantasy, do czasu aż ukaże się kolejny tom „Gry”. Tylko czy to będzie jeszcze za tego stulecia? Zobaczymy. Może ciekawość, kim jest legendarny Azor Ahai, pomoże mi odnaleźć drogę powrotną do książki nawet po latach, a może również przezwycięży żal do autora, że zabił Jaimego Lannistera, jeśli właśnie to się szykuje. Martin jest nieobliczalny i muszę być przygotowana na wszystko. Nie jestem przyzwyczajona do patrzenia na śmierć najlepszych bohaterów, ale jestem już dorosłą osobą i wiem, jak wygląda życie. Wygrywają silniejsi i sprytniejsi. A taka właśnie jest „Gra”. Zbyt bliska życiu. Martin zrobił coś odmiennego, myślę mało spotykanego w literaturze w ogóle, jak i literaturze fantasy. Mianowicie zabija kogo chce, nie patrząc na to, jaką rolę w książce ta postać odgrywa. Dzięki temu jego książki wywołują takie emocje i tak mocno odstają od innych ze swojego gatunku. Myślę, że dzięki temu wrócę do gry, nawet jeśli będę musiała długo poczekać. Póki co czuję się na tyle wolna, że jestem gotowa sięgnąć po inny tytuł, mimo iż moje myśli przez jakiś czas będą jeszcze krążyć wokół utraconych przyjaciół z sagi Martina. Miłość tak szybko nie przemija, a nawet pokonuje czas. A ja czuję miłość do „Gry o tron”, pomimo jej wzlotów i upadków. Czekam więc z cierpliwością, ponieważ gdy chodzi o miłość, nie można się poddawać z powodu byle przeszkody. Czekam na Twój ruch Panie autorze, czekam na zaproszenie na kolejną randkę. Proszę nie igrać ze mną i wysłać je jak najszybciej:)
Też chciały poczytać, ale nie podzieliłam się z nimi książką :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz