Jak to możliwe, że Arthur C.
Clark wciąż potrafi przyciągnąć maksimum mojej uwagi, pisząc o rzeczach,
którymi się nigdy nie fascynowałam i których nawet nie rozumiem, podczas gdy
Sylvia Day znudziła mnie swoim „Wyznaniem Crossa”, mimo że poruszała się w tematyce,
o której uwielbiam czytać- tematyce uczuć. „Wyznania” czytałam trzy tygodnie,
„Odyseję kosmiczną 2061” pochłonęłam w jeden krótki weekend, a właściwie w pół
weekendu, gdyż resztę soboty i niedzieli przeznaczyłam na spotkania
towarzysko-naukowe. Od „Odysei” nie potrafił mnie odciągnąć nawet kręcący się w
pobliżu mąż, domagający się mojej uwagi, podczas gdy „Wyznania” przegrywały
nawet z przykrymi obowiązkami. Wygląda na to, że Clark ma niesamowity dar
opowiadania, mogący wciągnąć czytelnika w tematykę całkiem mu obcą i jeszcze na
tyle mu ją przybliżyć, żeby stała się ona spójną częścią historii, już nie tak
obcą. Dzięki Clarkowi Kosmos wydał mi się znajomy jak najlepszy z przyjaciół, a
jednocześnie cały czas tkwiło we mnie przekonanie, że jeszcze niejedną
niespodzianką zdoła mnie zaskoczyć. Bardzo lubię styl pisarki Clarka, który w
genialny sposób łączy elementy naukowe z fikcją. Robi to w taki sposób, że
wszystkie najbardziej nieprawdopodobne cuda zdają się być możliwe. Kosmos, w
który tak często ucieka mój wzrok w bezchmurną noc, dzięki słowu Clarka staje
się groźny, nienasycony i zdolny zniszczyć tak dobrze znany mi świat.
Gdy udaję się w podróż kosmiczną
z bohaterami powieści Clarka, wszystko staje się znajome i tajemnicze zarazem.
Zaczynam odczuwać napięcie i niepokój związany ze świadomością, że człowiek,
mimo wszelkich swoich wysiłków, nigdy nie zdoła opanować potęgi Kosmosu. Ta
wiedza zaś budzi we mnie szacunek do tej niszczycielskiej i wciąż nie zbadanej
potęgi. Kiedy przebywam w próżni, na statku kosmicznym stworzonym dla mnie w
umyśle autora, wśród ludzi, których powołała do życia wyobraźnia Clarka,
odczuwam podekscytowanie prawdziwego odkrywcy, a jednocześnie towarzyszy mi
uczucie obawy o wyniki moich odkryć. Nigdy nie wiem, czy to, co odkryję,
przyniesie korzyść rodzajowi ludzkiemu, czy wywoła atak paniki przed nieznanymi
siłami, zdolnymi sterować ewolucją światów. Tli się też we mnie obawa, że w
Kosmosie nawet najdrobniejszy błąd może kosztować najwyższą cenę i że nawet
najbardziej dopracowane plany mogą zawieść z obliczu potęgi próżni kosmicznej i
tajemnic, które skrywa.
Uczucia te towarzyszą mi przez
całą magiczną podróż, którą oferuje mi w swoich powieściach Clark, a to
wszystko dzieje się przy akompaniamencie świadomości, która wciąż stara się
dojść do głosu i przypomnieć mi, że to, co czytam, to zwykła fikcja literacka.
Jednak talent Clarka objawia się także w tym, że jego opowieści potrafią
zepchnąć tę świadomość w nieznane mi zakamarki mózgu i sprawić, że wszystko
staje się prawdziwe. Nagle otwiera się przede mną Kosmos, ze swoją zabójczą
próżnią, wszystkimi gwiazdami i nie odkrytymi światami, z planetami Układu
Słonecznego, jedynego układu, który udało się poznać ludzkości. Zaczynam wbrew
rozsądkowi wierzyć w to, że poza naszym
układem, gdzieś pomiędzy gwiazdami, znajdują się inne światy, daleko bardziej
od nas rozwinięte i dużo bardziej inteligentne, niż którykolwiek z ludzkich
geniuszy. I z każdą stroną książki narasta we mnie napięcie i obawa o to, co za
chwilę odkryje ludzkość. A kiedy kończy się książka, odkładam ją w zdumieniu,
bo zdaję sobie nagle sprawę, że nie tylko nie nudziłam się ani przez sekundę,
mimo iż dużą część książki zajmuje astronautyka, nauka, która nigdy nie będzie
moją mocną stroną, ale też nie potrafię od razu zapomnieć o tym, co przed
chwilą przeczytałam, bo ogarnęła mnie zaduma nad bezkresem Kosmosu i wszystkich
jego tajemnic, których tak zazdrośnie strzeże przed ograniczonym ludzkim
umysłem. Do tego nagle stwierdzam z żalem, że jeszcze nie chcę się rozstawać z
gwiazdami, planetami i ich satelitami i zaczynam żałować, że nie mam przy sobie
kolejnej części, którą mogłabym natychmiast zacząć czytać. I w tym się według
mnie objawiają największe talenty pisarskie. Umiejętnością związania na zawsze
umysłu i serca czytelnika ze swoimi historiami zawartymi w książkach.
A o czym jest trzecia cześć serii
„Odysei Kosmicznej”? Tym razem, w 60 lat po ostatniej wyprawie kosmicznej,
mającej na celu zbadać tajemniczy Monolit, unoszący się obok Jowisza, Układ
Słoneczny wygląda inaczej, niż znamy go w obecnym układzie sił. Implozja
Jowisza i jego przemiana w gwiazdę, sztuczne słońce zwane Lucyferem, wywołane
działaniem milczącej czarnej płyty, wpłynęło nie tylko na ludzi, którzy nie
byli już uzależnieni od wschodów i zachodów starego Słońca, ale i na satelity
dawnego Jowisza. Ganimedes, jeden z satelitów dawnego Jowisza, jest już
zasiedlony przez ludzi, naukowcy bliżej poznają również inne satelity, zmieniające się pod wpływem działania nowego
słońca. Ludzkość ma bardzo wiele do odkrycia po zniszczeniu największej planety
Układu Słonecznego. Jednak oczy co ciekawszych wciąż są zwrócone ku Europie,
jednym z satelitów Jowisza, na którym nieznana inteligencja zabroniła ludzkości
lądować. Ale cóż lepiej smakuje niż zakazane jabłko? Tym bardziej, kiedy na tym
jabłku kryje się skarb, dla którego potęgi światowe są w stanie porwać statek
kosmiczny i złamać zakaz, być może przynosząc tym samym zgubę dla ludzkości?
Wciąż pozostaje też zagadką, kim są istoty, które stworzyły Monolit, narzędzie
tak potężne, że zdolne zniszczyć planetę i przemienić ją w gwiazdę? I co też
znajduje się na Europie? Co jest na tyle cenne, aby przerwać trwające cztery
miliony lat milczenie istot z gwiazd, w celu wysłania ludzkości ostrzeżenia przed
nadmierną ciekawością? Jednak najważniejsze pytanie pojawia się na końcu
książki- co się stanie, kiedy nowe słońce, odpowiedzialne za wybuch ewolucji na
Europie i podtrzymujące przy życiu tę ewolucję, zgaśnie i Europa znowu zacznie
pokrywać się zabójczą wieczną zmarzliną? Czy Europejczycy będą potrzebować
nowego świata do życia? I jeśli tak, to w którą stronę się zwrócą?
I jak tu nie chcieć rzucić się
chciwie na kolejną i zarazem ostatnią część „Odysei Kosmicznej”?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz