Myślałam, że nie przeczytam tej książki. Chyba zły moment
wybrałam na jej czytanie. Ciężki temat okrutnego świata Pogranicza Texasu i
Meksyku chyba nie jest chyba dobrym wyborem po lekkiej i zabawnej Georgii
Nicolson i wizycie na Zielonym Wzgórzu. Zdaje mi się, że ciężka proza
McCarthy'ego powinna poczekać na lepsze czasy. Na szczęście dałam książce
szansę i to tylko dlatego, że miałam w zanadrzu kilka ekstra godzin wolnych na
czytanie. A już miałam ją odnieść do biblioteki, po miesiącu ślizgania się
mojego wzroku po jej grzbiecie i po kilku stronach męczenia się nad stylem
pisarskim McCarthy'ego, gdzie można się pogubić w dialogach, jeśli nie odda się
książce maksimum uwagi. Leżała więc ona spokojnie na półce i czekała na mój
ruch. Teraz mam wrażenie, że książka celowo została napisana takim stylem, że
nie wiadomo czasem, kto z kim rozmawia, lub kogo autor akurat opisuje, jeśli
się czytelnik maksymalnie nie skupi. Tak jakby autor chciał powiedzieć:
"Jeśli nie masz czasu na moją książkę, daruj sobie!". Musiałam więc
posłuchać tego niemego nakazu, w przeciwnym wypadku książka nie miała żadnych
szans, aby do mnie dotrzeć. Tak się złożyło, że przez dwa dni nie miałam nic
innego i lepszego do roboty, więc postanowiłam dać książce szansę.
Stwierdziłam, że niczego nie tracę i jak okaże się, że po kilkudziesięciu
stronach nadal nie odnajdę więzi z autorem i bohaterami powieści, to poddam się
bez dalszej walki. I tak oto przyłapałam się na stronie 115 i z uczuciem
wielkiego zaciekawienia. Jej bohaterowie wrośli już w moją głowę i musiałam,
po prostu musiałam wiedzieć, co się z nimi stanie. A gdy już dotarłam do
największych brudów Meksyku, schowanych za dziecinnymi wyobrażeniami Johna
Grady, wiedziałam już, że tej historii nigdy nie zapomnę. Tak właśnie
rozpoznaję dobre pisarstwo. Kiedy nie mogę zapomnieć historii i osób przez nią
się przewijających, nawet gdy bardzo tego chcę. Gdy historia na dobre zagości,
wręcz zakorzeni się w moich wspomnieniach, jest to dla mnie podpowiedź, że
przeczytałam wartą mojego czasu książkę.
Nie znałam wcześniej pisarstwa tego autora, zainteresował
mnie tytuł książki, wziętej przypadkowo z półki bibliotecznej. I chociaż
początkowo było mi ciężko przestawić się na nowy typ literatury, którego wcześniej
nie poznałam, w końcu dałam się wciągnąć w ten mroczny świat, który kołacze mi
się teraz w głowie. Zastanawiam się, czy nie sięgnąć po inne książki tego
autora, a to już coś znaczy:)Kiedyś więcej czytałam literatury, którą nazywam mroczną, gdzie nie ma
szczęśliwych zakończeń, gdzie do głowy wdzierają się różne czarne wizje, a po
zakończeniu książki nie można odpędzić się od przemyśleń. Obecnie przerzuciłam
się na literaturę lekką, przyjemną, zabawną. Myślę, że chcę w ten sposób
rozjaśnić swoje szare dni, kiedy obowiązki i praca przesłaniają mi przyjemność
życia.
Nie żałuję, że otworzyłam się na tą powieść. Historia, choć
na początku nieco zagmatwana z powodu przeskakiwania z miejsca na miejsce i z
osoby na osobę, wreszcie pozwoliła się ujarzmić mojej głowie. Poskładałam
wszystko jak puzzle i dałam się wciągnąć w życie dwójki przyjaciół.
Surowe opisy, bez zbędnych wyjaśnień, początkowo trudne do opanowania,
stworzyły nieco mroczny klimat, ukazały problemy, wśród których przyszło żyć
Johnowi Grady’emu i wyciągnęły na światło dzienne powody jego ucieczki z domu. Gdy
John podejmował tę decyzję, miał dopiero 16 lat, prawie 17, tak jak jego przyjaciel Lacey Rawlins. John uciekał z domu, ponieważ nie
wyobrażał sobie innego życia niż życie ranczera, a tymczasem matka podjęła
decyzję o sprzedaży od lat należącej do rodziny, obecnie podupadłej, farmy. John
postanawia szukać szczęścia i lepszej przyszłości dla siebie za granicą
Meksyku, oczarowany swoją własną wizją tego surowego kraju. Swoją decyzją
wymusił konieczność stawienia czoła przedwczesnej dorosłości, która pozbawiona była tej
czystości i niewinności, charakteryzującej życie dziecka. Wypadki losowe
spowodowały, że chłopak szybko i brutalnie został odarty z idei i marzeń i
nawet miłość, która go spotkała, okazała się niczym w zderzeniu z szarą
rzeczywistością, gdzie brak majątku odbierał szansę na szczęście, a szalone i
nieprzemyślane ruchy rujnują życie dwojga ludzi, ojca i córki. O tym wszystkim
John Grady nie wiedział, gdy wybierał się z Lecayem Rawlinsem na poszukiwanie
przygody życia. W końcu obaj byli tylko dwoma młodymi chłopakami, z głowami
pełnymi idei, nie zweryfikowanych jeszcze przez życie. Kiedy Rawlins, w którymś
dniu podróży, podczas spania na gołej ziemi, mycia się w strumieniu, polowania
na dziczyznę i życia wśród natury, powiedział, że mógłby tak żyć do końca
życia, żaden z nich nie zdawał sobie wtedy jeszcze sprawy, że dawni kowboje już
dawno wyginęli, a obcy kraj wcale nie musi być przyjazny. Obaj chłopcy
zafascynowani byli kowbojskim życiem, myśleli że taki styl życia pełen jest swobody i wolności,
nieświadomi byli niebezpieczeństw takiego życia z daleka od domu. John już od
dawna tęsknił za takim stylem życia, dlatego nie wyobrażał sobie siebie w mieście, przy matce.
Powiedział, że woli umrzeć jadąc, niż żyć stojąc w miejscu. Ten zew natury
wołał go nawet wtedy, gdy „przygoda” chłopców dobiegła końca. Nie był w stanie
wrócić do domu, tym bardziej że tego domu już nie było. Dręczony wspomnieniami
tego wszystkiego, co się stało i co widziały jego oczy, a nie chciał zapomnieć
umysł, dręczony wyrzutami sumienia za to, że zabił i chciał zabić, dorosły w
ciele dziecka, pognał naprzód przed siebie, bez celu. Jedynym jego celem było
to, aby jechać.
Tak jak John Grady, wciąż nie mogę zapomnieć Jimmiego
Blevinsa. Mimo, że chłopak był narwany i nie słuchał się nikogo, mimo że
ściągnął na wszystkich niebezpieczeństwo, wciąż był tylko dzieckiem,
trzynastoletnim chłopcem, który za swoje nieprzemyślane, podyktowane gorącym
charakterem, czyny musiał zapłacić wysoką cenę. Wciąż myślę o tym, jaki musiał
być przerażony, gdy kapitan policji prowadził go w asyście brata człowieka,
którego zabił, w odludne miejsce, nie wiedząc co się z nim stanie, nie
rozumiejąc co się do niego mów, a mimo to czując w głębi duszy to, co za chwilę
miało się stać. Nie potrafię przejść do porządku dziennego nad tym, co tam się
stało, w tym groźnym, bezprawnym Meksyku, gdzie stróże prawa pozwalają to prawo
naginać, zależnie od własnych potrzeb i od tego, kto za tę potrzebę zapłaci.
Wciąż myślę o tym miejscu, gdzie dzieci traktowani są jak dorośli i nawet za
brak winy muszą zapłacić swoją część kary. Przykro mi, gdy pomyślę, że te
zdarzenia wcisnęły dwóch chłopców na siłę w dorosłość, karząc im żyć z
poczuciem winy i chęcią zabicia. Myślę, że po tym wszystkim życie chłopców nie
mogło już wrócić do dawnego biegu, na zawsze stracili swoją niewinność, mimo że
wcale na to nie zasłużyli.
Rawlins był słabszy psychicznie od Johna Grady. Załamał się, kiedy zaczęły się kłopoty, podczas gdy John do samego końca panował nad sobą. To John zdawał się być przywódcą, mimo że
wcale nie aplikował do bycia liderem. Jednak to właśnie on był bardziej
opanowany, to on uspokajał Rawlinsa, gdy obaj patrzyli jak kapitan odchodzi z
Blevinsem, mimo że sam musiał sobie poradzić z bezsilnością, która potem
obróciła się w gniew i żądzę zemsty. Także Blevins wyczuł silniejszego, i to do
Johny’ego zwracał się o pomoc, czy o rozsądzenie jakiejś kłótni z Rawlinsem. I
to John mimowolnie wymógł na swoim przyjacielu, aby zabrać Blevinsa ze sobą. To
także on zdecydował się pomóc Jimmiemu odzyskać straconego konia i z tego
powodu to na nim ciąży po części wina za kolejne wypadki. Rawlins od samego
początku sprzeciwiał się pomaganiu chłopakowi i mówił przyjacielowi, że jeszcze
będą kłopoty z dzieciakiem. Myślę, że John też musiał tak myśleć, musiał czuć
się odpowiedzialny za to, co przydarzyło się jemu i Rawlinsowi i zapewne
właśnie to poczucie winy pchnęło go do powrotu do miasteczka La Encantada, by
odebrać skradzione konie kapitanowi. W głębi umysłu na pewno zalęgła się w nim
myśl o zemście i wydaje mi się, że właśnie to nim powodowało, a nie próba
odzyskania koni, by wrócić do miejsca, gdzie wszystko co złe się zaczęło. Potem
zaś nie mógł sobie wybaczyć uczucia, że chciał zabić człowieka z zimną krwią,
nawet jeśli ten człowiek zasługiwał na śmierć.
Początek historii wcale nie daje wyobrażenia o okrucieństwie
ludzkim, jakie ze sobą nosi. Zdaje się być ona zwykła westernową historią. Dwaj
chłopcy postanawiają uciec z domu, ze swojego kraju, gdzie zdaje im się, że nic
ich nie czeka. Podczas upragnionej podróży do Meksyku czują się jak prawdziwi
kowboje. Niczym nie ograniczeni, mogą żyć tak, jak chcą. Sami zaspokajają swoje
potrzeby. Śpią pod gołym niebem, strumień daje im życiodajną wodę, natura
pożywienie. Wreszcie znajdują się po drugiej stronie granicy, w Meksyku, u celu swojej
podróży. Tam zaczepiają się na hacjendzie, gdzie pracują dla bogatego ranczera.
John przeżywa swoje pierwsze prawdziwe uczucie do córki ranczera, z którą
spotyka się po kryjomu i dzieli nie tylko łóżko, ale i miłość. Do tego zajmuje
się układaniem dzikich koni, a jest to rzecz, którą lubi najbardziej. Całe jego
życie obracało się wokół koni i teraz wszystko zdaje się być na swoim miejscu.
Także Rawlins odnalazł to, czego szukał- prostego życia ranczera. Niestety
wkrótce sielanka legnie w gruzach za sprawą wcześniejszych wydarzeń, które
wymknęły się spod kontroli. Wobec brutalnej siły, chłopcy wchodzą w dojrzałość o
wiele za szybko, a ta odsłania przed nimi prawdziwe oblicze Meksyku i na zawsze
odbiera im niewinność i naiwność dziecięcą. Johnowi otwierają się oczy na
prawdziwy świat, gdzie uczucie nic nie znaczy w obliczu tradycji i historii.
Johna Grady Cole’a poznajemy w chwili śmierci dziadka,
właściciela niegdyś pięknego, a dziś podupadającego rancza. Z dniem śmierci
tego pełnej krwi ranczera zmienia się życie Johna, którego świat obraca się
wokół koni i życia na ranczo. Nagle dowiaduje się, że matka, w wyniku rozwodu,
o którym nie wiedział, stała się właścicielką ziemi i pragnie ją sprzedać. Nie
chce też oddać synowi rancza i dalej je prowadzić, ponieważ nigdy nie miała
serca do takiego życia. Zawsze ciągnęło ją do miasta, a w małżeństwie z ojcem Johna
nie była szczęśliwa. Gdy chłopiec był mały, opuściła swoją rodzinę i wyjechała
do Kalifornii, ściągając tam na chwilę swojego męża. Jednak tak jak ona nie mogła
mieszkać na wsi, tak ojciec Johna nie mógł ścierpieć życia w mieście. W pewnym
momencie matka chłopca wróciła na ranczo dla swojego syna, ale nie odnalazła
szczęścia. Prawdopodobnie wtedy, lub po wojnie,z której ojciec chłopca wyszedł okaleczony psychicznie i stracił serce
do prowadzenia rancza, podpisał dokument zrzekający się praw własności rancza
na żonę. Ta zaś po śmierci dziadka, wwieku 36 lat postanowiła pozbyć się kłopotliwej ziemi, nie zważając na
protesty syna, bowiem chciała wreszcie zaznać prawdziwego życia, z którego
mogła czerpać zadowolenie. Pewnego dnia chłopiec wyśledził ją jak wychodziła z hotelu z
obcym mężczyzną, podając w recepcji inne nazwisko, co dało Johny’emu jasność co
do tego, że matka związała już swoje życie z innym. Mimo namów ojca, nie był w
stanie przebaczyć jej win i postanowił uciec z domu, nie mówiąc nic ojcu i
matce, zabierając ze sobą tylko konia Redbo i kuzyna Lacey’a Rawlinsa, który
był jego najlepszym przyjacielem. Z chwilą podjęcia przez matkę decyzji o
sprzedaży ziemi, jego życie w Ameryce się skończyło. Nie mógł żyć poza ranczem,
nie związany z ziemią.
W pewnym momencie, jeszcze po stronie amerykańskiej,
spotykają na swojej drodze młodego chłopaka na pięknym gniadym koniu. Jako
znawcy, John Grady i Rawlins od razu poznali, że zwierzę jest sporo warte,
uznali więc, że chłopiec musiał konia ukraść. W związku z tym, aby nie napędzić
sobie kłopotów, odmawiają chłopcu swojego towarzystwa i odjeżdżają, mimo że
chłopiec zaklina się, że koń jest jego i nie dopuścił się kradzieży. Jednak coś
w jego zachowaniu niepokoi, zwłaszcza że chłopak najwyraźniej kłamie, podając
wiek, na jaki nie wygląda i nazywając się imieniem pastora, który w radio
wygłasza swoje kazania. Nie chce też opowiedzieć przyjaciołom swojej historii,
czym skazuje się na banicję. Jednak to chłopcu nie przeszkadza jechać za nimi,
aż w końcu przed samą granicą dogania ich i przekonuje Johna, aby mógł się do
nich przyłączyć. Decyzja Johna Grady wkrótce miała się położyć cieniem na życiu
jego i Rawlinsa, ale kto zna wyroki boskie? Tak wiele zła można by uniknąć w
życiu, gdybyśmy zdolni byli przewidzieć przyszłość.
We trójkę przeprawiają się przez rzekę wraz z końmi do
Meksyku. Tam spotyka ich burza, w wyniku której młody chłopiec, nazywający
siebie Jimmym Blevinsem, traci swojego konia, broń i cały swój dobytek, łącznie
z ubraniem. Trzech chłopców, z których jeden ubrany jest tylko w koszulę i majtki, na dwóch koniach udają do najbliższego miasteczka La
Encantada, gdzie natrafiają na mężczyznę, z którego kieszeni wystawał rewolwer
Blevinsa. Gdy dzieciak zaczyna się odgrażać, że odbierze natychmiast swoje
rzeczy, John Grady i Rawlins dla własnego bezpieczeństwa postanawiają zostawić chłopaka na granicy
miasteczka. Sami ponownie udają się do La Encantady na zwiady. Tam odnajdują konia Blevinsa.
Gdy wracają do chłopca, ten wymusza na Johnym obietnicę, że pomogą mu w
odzyskaniu jego konia. Blevins upiera się, aby odzyskać też broń, siodło i
wszystkie rzeczy, jednak John pozostaje nieugięty i zgadza się tylko na
zwierzę. O świcie podkradają się do miejsca, gdzie trzymano zwierzę. Blevins
wykrada swojego konia, jednak wszyscy trzej muszą uciekać, gdyż miasteczko się
obudziło i puszczono się za nimi w pogoń. Powagę sytuacji podkreśliły strzały
za uciekającym Blevinsem. Wkrótce chłopcy rozdzielają się. Blevins jedzie w
swoją stronę, a John i Rawlins w swoją. Mieli się spotkać gdzieś na drodze,
jednak do spotkania nigdy nie doszło. Chłopak zniknął i słuch o nim zaginął. Po
jakimś czasie, gdy pewnym już było, że pogoń zgubiła ich ślad, John Grady i
Lacey Rawlins znaleźli pracę na meksykańskiej Hacjendzie. Spędzili na niej
cztery miesiące na dobrym wiejskim życiu. Żaden z nich nie miał pojęcia, że po
dwóch miesiącach ukrywania się w meksykańskim miasteczku Palau, gdzie pracował
dla niemieckiej rodziny, Blevins wrócił do la Encantada po swoją broń,
ściągając na wszystkich nie tylko prawdziwe kłopoty, ale i całkowitą zmianę
światopoglądu młodzieńców.
Zauważyłam, że dałam się wciągnąć w tym miejscu, gdzie przyjaciele
spotykają trzynastolatka, udającego kogoś innego, niż był. Czułam w nim jakąś
tajemnicę, która bardzo chciałam odkryć. Myślę, że to właśnie w tym momencie nastąpił
przełom. Nie byłam już w stanie się cofnąć, odłożyć książkę na miejsce. Coś w tym chłopaku, w tym Jimmym
Blevinsie, sprawiło, że uległam historii, bo czułam, że coś przełomowego się wydarzy. Autor
chwycił moją ciekawość, która wcześniej zręcznie mu umykała. Od tego momentu
żyłam tylko dlatego, aby dowiedzieć się, co się stanie za chwilę, na kolejnej stronie. Potem zaś wciągałam się coraz bardziej i bardziej, zupełnie jakby trzej
chłopcy złapali mnie za rękę, tonąc w swoich kłopotach, i próbując się uratować,
a ja nie mogę się od nich oderwać. Jakbym miała jakąś moc, aby ich z tych
kłopotów wyratować tylko dlatego, że będę czytać dalej. Teraz widzę, że cały
czas oczekiwałam jakiegoś happy endu, jakiejś pomocy z niebios, a kiedy ona nie
nadeszła, byłam w szoku, i dalej nie mogłam się oderwać od powieści, brnęłam
w historię, wciąż mając tą złudną nadzieję, że będzie dobrze. Wpadłam w jakieś zaczarowane
koło, z którego nie mogłam, a może nawet nie chciałam się wyrwać. Teraz w moich
myślach krąży jakiś smutek, gdy pomyślę o tych chłopcach. Nie tak miało być.
Chciałam ich chronić przed dorosłością, ale oni byli głusi na moje myśli, brnąc
coraz głębiej w bagno okrucieństwa i bezprawia. Nie udało mi się ich uratować,
ochronić, pozwoliłam im otworzyć oczy na szarą rzeczywistość. I to mi leży do
tej pory na sercu.
Oczywiście wiem, historia była wymyślona, bohaterowie nie
istnieli, to co się zdarzyło, nie zdarzyło się naprawdę. Ale ja czuję inaczej.
Dlatego wysoko cenię tę książkę, bo tak dalece mnie ona wciągnęła, że postacie,
takie jakie poznałam w książce, ożyły w mojej głowie i wciąż żyją. I myślę, że
nigdy o nich nie zapomnę, nawet jeśli dwoje z nich dziś powinno już być dorosłe.
Nawet jeśli w ogóle nie istnieli…
Kolejny raz spotkałam się z Anią Shirley. Towarzyszyłam jej przez trzy okresy jej życia, od momentu przybycia na Zielone Wzgórze jako sierotka, która nie zaznała miłości, a mimo to żyjąca pełnią życia dzięki swej wyobraźni, poprzez okres nauczania w szkole w Avonlea, kończąc na wyjeździe na uniwersytet w Redmond. Myślę, że na tym nasza wspólna przygoda się zakończy. Mimo zachęty ze strony pięknej audrey, prowadzącej bloga Be glamour, nie jestem w stanie dłużej towarzyszyć Ani. Wydaje mi się, że jestem już za stara na towarzyszkę coraz starszej Ani. Obie dorosłyśmy, a w moich oczach Ania dużo straciła przez swoją dorosłość. Autorka książki miała wspaniały pomysł, pisząc swoją pierwszą powieść, rozpoczynającą cykl opowieści o rudowłosej sierocie, jednak chyba za szybko wcisnęła ją w dorosłość. Straciłam przez to tę więź, która połączyła mnie z 11-letnią rudowłosą dziewczynką, której głowa wciąż pełna była fantazji i marzeń. Z chwilą, gdy autorka pozwoliła je zabrać nadchodzącej dorosłości, Ania stała się zwykłą dziewczyną, której już nic nie wyróżniało z tłumu bohaterów literackich.
Ubolewam nad tym, naprawdę. Tak bardzo pokochałam tę młodziutką, chudą i zawziętą, jeśli chodzi o kolor jej włosów, dziewczynkę i naprawdę nie chciałam się z nią żegnać. Jednak autorka zadecydowała za mnie i rozerwała naszą przyjaźń. Z żalem odkładam Anię na biblioteczną półkę, więcej nie będę śledzić jej losów, gdyż nie lubię się zmuszać do czytania książek, tylko dlatego, że spodobała mi się któraś z części czy jakaś inna książka tego samego autora.
Tak naprawdę już przy drugiej części, zatytułowanej "Ania z Avolney" poczęłam się nudzić, jednak przy tej książce trzymał mnie blask pierwszej części, która na stałe zajęła sobie miejsce w moim przepełnionym tytułami ciekawych książek, sercu. Mgliste wspomnienia kazały mi trzymać się wiary, że po tej drugiej, według mnie, przejściowej części, mój obraz Ani Shirley wróci na właściwe miejsce, że ponownie pokocham tę osobę, że znowu poczuję tę tajemniczą wieź, że będę dzielić marzenia z Anią. Serce podpowiadało mi, że w następnej części poczytam o Gilbercie i Ani i będzie to równie emocjonujące, jak ich potyczki, kiedy byli dziećmi.
Niestety, zawiodłam się na całej linii. Przeczytałam "Anię na uniwersytecie" tylko dlatego, że nie jest w moim zwyczaju odłożyć nie dokończoną książkę. Niejako nakazałam sobie, że ją przeczytam. I tak zrobiłam, ale przyjemności miałam mało. Postacie jakoś pobladły, wydawały mi się przerysowane, lub pozbawione wyrazu. Zupełnie jakby ktoś inny napisał kolejne części Ani z Zielonego Wzgórza. Możliwe, że autorka nie wiedziała, w którą stronę popchnąć swój pomysł, który zaczęła, osieracając rudowłose dziewczę i oddając ją pod opiekę Mateusza i Maryli Cuthbert. Nudziły mnie koleżanki Ani, nudziło mnie jej życie, w którym nic się nie działo, nudziły mnie nieco naiwnie przedstawione różne szczęśliwe przypadki w życiu Ani, jak choćby sposób, w jaki spotkała Roya Gardnera i to właśnie w takim momencie, kiedy wydawało jej się, że nigdy nie spotka nikogo, kogo mogłaby pokochać. Lub moment, w którym udało się dziewczętom wynająć "Ustronie Patty", domek, który Ania pokochała w momencie, w którym go pierwszy raz ujrzała. Zbyt dziecinne wydały mi się argumenty, które powiedziały Patty, że to właśnie Ania i jej koleżanki będą się idealnie nadawały na najemczynie domku.
Sama Ania wydała się mniej sympatyczna, do tego nie wyobrażałam jej sobie jako osoby, która mogłaby pozwolić na zabicie kociaka, tylko dlatego, że nie lubi kotów. Straciłam do niej wtedy całkiem serce. Jej miłość względem Roya Gardnera była jakaś taka płaska, a jej niezdecydowanie w kwestii ślubu było bardziej denerwujące niż godne zrozumienia. Także Gilbert stracił swój dawny charakter. Rozmowy jego z Anią stały się nudne i nieco monotematyczne, bo obracające się wokół nauki i planów na przyszłość. Zabrakło mi tej iskierki emocji między tym dwojgiem, tej iskierki, którą wytworzyła autorka na Zielonym Wzgórzu. Mimo, iż wtedy byli dziećmi, to bardziej potrafili mnie porwać niż obecnie, przebywając w Redmondzie. Późniejsza choroba Gilberta wydawała mi się wymyślona naprędce, by znaleźć sposób, aby połączyć dwoje młodych ludzi. Zbyt dramatyczne to było, zbyt przypominające zwykłe romansidło, zbyt nachalne i naiwne jednocześnie. Chyba zbyt jestem dorosła na dalsze losy tych dwojga, których niestety nie mam już ochoty śledzić. Z pewnym żalem więc rozstaję się z Anią, bo wolałabym mieć milsze wspomnienia z jej dorosłego życia. Czasem jednak trzeba pójść dalej, pozwolić ludziom się zmieniać, nie starać się ich na siłę zatrzymywać w rozwoju, tylko dlatego, że nam jest tak wygodniej. Zatem żegnam Anię z melancholią i mam nadzieję, że będzie szczęśliwa w swoim dalszym życiu, którego ja już nie będę częścią...
Moja mama pochodzi ze wsi. Atam ludzie mają zupełnie inną mentalność. Przynajmniej ci, których znam,
czyli ludzie starsi, poprzednie pokolenie. Oni mierzą wartość zwierząt ich
przydatnością w gospodarstwie. Jeślinie
widzą pożytku ze zwierząt, po prostu ich nie trzymają. I tak psy pilnują
obejścia, bronią drób przed atakami lisów, koty polują na myszy i inne
gospodarskie szkodniki. Na wsi nie traci się pieniędzy na weterynarzy. Jeśli
zwierzę zachoruje, czeka się czy jego organizm sam da sobie radę z chorobą.
Jeśli pies lub kot zdechnie, zastępuje się go innym. Bez zbędnych uczuć, jeśli
nie liczyć kłopotu znalezienia następnego zwierzaka.. A sprawę kontroli narodzin załatwia się samemu, w dość brutalny sposób. Inaczej ma się sprawa z krowami czy świniami.
Gdy te zachorują, wzywa się weterynarza, ale nie z powodu wyższych uczuć, ale by
uratować włożone w zwierzę pieniądze. Może i powoli się to zmienia na wsiach,
ale wciąż psy cierpią na łańcuchach, a młode kociaki zdychają bez pomocy
lekarskiej. Ja pamiętam z czasów kiedy byłam dzieckiem, że nie planowane
kocięta i psiaki topiono, aby pozbyć się niewygodnego kłopotu. Nikt wtedy nie
myślał, aby oddać je do schroniska, bo takie były tylko w miastach, a szkoda
było pieniędzy na paliwo. Nie wiem, czy dużo się w tej kwestii na wsi zmieniło od czasu
mojego dzieciństwa, ale nie sądzę. Jednak nie chcę o tym myśleć,
gdyż powoduje to ból w moim sercu. Dla mnie każda żywa istota zasługuje na to,
by żyć, nawet jeśli inni uważają, że jest nieprzydatna.
Mimo, że jestem córką mojej matki,
wychowanej w braku miłości do zwierząt, jestem zupełnie inna niż ona. Kocham
wszystkie zwierzęta i chciałabym pomóc każdemu, które potrzebuje pomocy. Mam
takie wspomnienie z dzieciństwa, które zawsze wywołuje w moich oczach łzy
bezsilności. Pewnego dnia znalazłam pod oknami naszego bloku malutkiego
kociaczka. Być może został porzucony przez matkę żyjącą na wolności, ale równie
dobrze mógł go wyrzucić z domu człowiek, dla którego był problemem. Kociak miał
zaropiałe oczka i nic nie widział. Ciągle tylko miauczał, jakby chciał
przywołać matkę. Ta jednak była głucha na jego wołania. Gdy usłyszałam to
piskliwe miauczenie, wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, jak pewien mężczyzna
wrzuca kociaka do niewielkiego dołku, gdzie tkwiło okno od piwnicy. Kociak,
mimo że nic nie widział, instynktownie wydrapał się z tego dołka i zaczął iść w
kierunku mężczyzny, prawdopodobnie czując jego zapach. Na to mężczyzna wrzucił
go ponownie do dołka i odszedł. Pewnie chciał, żeby kociak wszedł przez okno do
piwnicy. Widocznie nie zdawał sobie sprawy, że okno było zbyt wysoko i kociak, nic
nie widząc, mógłby się zabić, spadając do piwnicy. Szybko więc wyszłam z domu i
zabrałam go z tego niebezpiecznego miejsca. Niestety nie miałam z nim co
zrobić, bo mama nie chciała go widzieć w domu. Wyszłam więc z nim z mieszkania,
i poszłam w jakieś ciche miejsce na podwórko. Tam usiadłam i otulałam kociaka
dłońmi, chroniąc go przed chłodem. Nie miałam pieniędzy aby kupić dla niego
mleka, w domu zaś nie było nic stosownego dla niego, czym mogłabym go nakarmić.
Mama natomiast nie chciała słyszeć o jego zatrzymaniu. Byłam zdana sama na
siebie, małe dziecko, które rozpaczliwie chciało pomóc biednemu zwierzęciu.
Jednak jedyne co mogłam zrobić, to trzymać go na rękach i od czasu do czasu
przemywać mu oczka rumiankiem, którego kilka saszetek pożyczyłam od kuzynki.
Nigdy nie zapomnę tego
uczucia bezsilności. Żałowałam, że nie jestem dorosła. Wtedy na pewno miałabym
pracę i mogłabym kupić małemu przybłędzie wszystko czego potrzebował. Miałabym na pewno swój
dom, gdzie mogłabym go zatrzymać. Jedyną pociechą dla mnie było to, że kociak
milkł i zasypiał jak tylko brałam go w dłonie. Był tak mały i bezbronny, czułam
że beze mnie nie przeżyje. Gdy tylko stawiałam go na czymś, co nie miało mojego
ciepła i zapachu, kociak zaraz zaczął miauczeć i próbował iść na swoich drżących
łapkach. A kiedy znów go brałam na ręce lub na kolana, momentalnie się
uspokajał. Siedziałam tak z nim wiele godzin, w ogóle nie czując upływającego
czasu. Wreszcie zapadł zmierzch i trzeba było kociaka gdzieś odstawić. Nie
mając innego wyjścia, zaniosłam go do piwnicy. Wzięłam jakąś starą szmatę,
znalezioną na dworze i zrobiłam mu posłanie koło naszych drzwi do komórki
piwnicznej. Przedtem dokładnie przeszukałam korytarze, z nadzieją, że znajdę
matkę malca. Nadzieje okazały się płonne i musiałam z ciężkim sercem zostawić
malucha samego. Oczywiście miauczał za mną, ale choć serce mi pękało, nie
miałam innego wyjścia. Bałam się co zastanę następnego dnia. Kiedy z
drżącym sercem schodziłam do piwnicy z samego rana, miałam różne okropne wizje. Żadna z
nich na szczęście nie okazała się prawdziwa. Kotek wciąż był tam, gdzie go
zostawiłam. Był cichutko, na pewno zmęczony płaczem, jednak kiedy usłyszał moje
kroki i moje wołanie, zaczął znowu miauczeć i iść w moją stronę. A kiedy brałam
go na ręce, zaraz zasypiał. Tak spędziliśmy dwa dni, spędzając wiele godzin
razem. Kotek otrzymał imię Miniuś. Dałam mu kawałek pasztetu, który niezdarnie lizał,
nie wiedząc jak zrobić użytek z małych ząbków. Raz podeszła do nas starsza pani
i powiedziała do mnie, że męczę kotka. Sama nic dla niego nie zrobiła, chociaż
miała większe możliwości niż ja, a tylko potrafiła mówić mi bezduszne i nieprzemyślane rzeczy, robiąc mi tym wielką
przykrość. W końcu nastał wieczór i musiałam odnieść kotka do piwnicy. Znał już
swoją szmatkę, więc kiedy go na niej sadzałam, był cichutko, tylko trochę miauczał.
Nie ruszał się też niej, jakby się bał, że się zgubi i go nigdy nie odnajdę. Kiedy
go ostatni raz zostawiłam na szmatce w piwnicy i wychodziłam na klatkę,
usłyszałam trzech chłopców, którzy kręcili się po piwnicy. Piwnica w moich
czasach była źródłem wielu zabaw dziecięcych i tego dnia się złożyło, że tych trzech
chłopaków znalazło się przypadkowo koło mojego malutkiego Miniusia. Usłyszałam
tylko: „zobaczcie, kotek!”. Byłam wtedy tylko małą dziewczynką, a stawianie
czoła trzem chłopakom to było dla mnie za wiele. Wyszłam z piwnicy i jak struta
kręciłam się po podwórku, po czym po pół godzinie wróciłam sprawdzić, jak się
ma moje maleństwo. Niestety zostałam tylko pustą szmatkę i ciszę dookoła. Kotek
nie zareagował na moje wołanie ani go nigdzie nie znalazłam. Znalazłam się w
otchłani rozpaczy i do dnia dzisiejszego pamiętam każdą minutę tamtych
wydarzeń. Myśl, że coś się stało Miniusiowi była dla mnie zbyt bolesna, więc
wytłumaczyłam sobie, że któryś z chłopaków wziął małego do siebie i się nim
zaopiekował lepiej niż ja mogłam. Ale wciąż męczę się z niepewnością, co się właściwie z nim stało...
Tamto wydarzenie było dla mnie
podwójnie bolesne, bo nie dość, że sama nie mogłam nic zrobić, to moja mama
odmówiła pomocy, ponieważ jej serce stwardniało przez lata patrzenia, jak źle
się traktuje zwierzęta w jej środowisku. Żyjąc w otoczeniu ludzi, którym
świadomość cierpienia zwierząt była obca, uznała że życie kociaka jest za mało
warte, aby poświęcić mu pieniądze i czas. Nie wzruszyła jej nawet prośba
wrażliwego dziecka, bo nie rozumiała moich uczuć. Pewnie nawet nie zdaje sobie
sprawy, że wspomnienie tamtego wydarzenia z dzieciństwa wciąż mnie rani. Trudno
jej się dziwić, skoro została wychowana w twardych warunkach, gdzie liczył się
tylko człowiek i jego przetrwanie.
Ja jestem zupełnie inna, mam
całkowicie odmienne poglądy. Moja mama śmieje się z ludzi, którzy rozmawiają ze
zwierzętami, uważa, że psy powinny żyć wyłącznie przy budzie, prędzej by chyba
umarła niż zjadła u kogoś, kto pozwala psu wylizywać talerze po jedzeniu. Gdy
ogląda w wiadomościach program o maltretowanych zwierzętach i słyszy, że ludzie
za złe traktowanie zwierząt otrzymują kary, dziwi się, że ktoś się w ogóle
takimi sprawami zajmuje i mówi, że sądy lepiej by zajęły się karaniem
prawdziwych przestępców. Wtedy ja jej tłumaczę, że ludzie mają ochronę,
natomiast zwierzęta są zupełnie bezbronne i nikt nie dba o ich bezpieczeństwo,
tak mało one dla ludzi znaczą. Jednak wiem, że to w ogóle do niej nie trafia i
przy następnych tego typu wiadomościachznowu słyszę te same, pełne pogardy dla zwierzątteksty. Podczas gdy ja uważam, że zwierzęta
nie służą wyłącznie zaspokojeniu naszych potrzeb, że też czują ten sam ból co
człowiek i należy im się godne traktowanie, moja mama wyśmiewa potrzebę ludzi,
którym zdechło zwierzę, do godnego pochowania zwłok zwierzęcia na cmentarzu dla
zwierząt. Wychowana w przekonaniu, że zwierzę to rzecz i można ją wyrzucić, gdy
staje się niepotrzebna, nie potrafi zrozumieć miłości, którączłowiek może czuć do innej istoty,
nie będącej człowiekiem. Ta przepaść między nami dwiema dała impuls do moich
dzisiejszych rozważań. Czy naprawdę jest w tym coś złego, że chowamy naszych
zwierzęcych przyjaciół, z którymi przeżyliśmy czasem wiele lat, na specjalnym
cmentarzu? Czy to wstyd i hańba, że potem odwiedzamy te groby? Czy to śmiechu
warte, że uronimy łzę nad takim grobem, lub gdy wspominamy nasze wierne zwierzęta?
Jako miłośniczka zwierząt nie mogę
być obiektywna w tej sprawie, zdaję sobie z tego sprawę. Jednak czy nie wydaje
się Wam, że istota żyjąca, oddychająca i czująca, nie ma prawa do szacunku i
miłości? Ja wiem, że zwierzęta potrafią kochać, bo inaczej jak wytłumaczyć to,
że bite i dręczone zwierze wciąż jest lojalne wobec ludzi? Nie traci zaufania i
wciąż kocha człowieka? Jak wytłumaczyć fakt, że w wiadomościach co jakiś czas
pojawia się informacja o psach ratujących życie ludzkie? I wcale nie mówię o
tych specjalnie w tym celu trenowanych. Mówię tu o zwykłych domowych psach.
Uważam, że za taką bezwarunkową miłość należy odpłacić się tym samym.
Dlatego uważam, że nie ma absolutnie
nic wstydliwego okazywać uczucia swoim pupilom, a po ich śmierci oddać im hołd,
chowając ich na cmentarzu dla zwierząt, lub chociażby w przydomowym
ogródku. A gdy komuś nie starcza wspominanie zwierzątka, nie mam nic przeciwko
odwiedzaniu jego grobu, jeśli komuś ma to pomóc z uporaniem się z poczuciem
straty. Wszystko co kochamy i tracimy ma jakiś wpływ na nas. Dlaczego więc mamy
się wstydzić jednych uczuć, a innych nie? Dlaczego wspominanie zmarłych osób z
rodziny jest w porządku, a zmarłych zwierzęcych przyjaciół, do których
przywiązaliśmy się przez lata- już nie? Wszystko zależy od poziomu wrażliwości
poszczególnych osób, i nie powinniśmy brać sobie za cel śmianie się z uczuć i
przekonańinnych, nawet jeśli nasze
przekonania są zupełnie inne.
A czy sama miłość do zwierząt,
jawnie okazywana, musi być czymś złym? Przecież to normalne, że kochamy coś, co
widzimy codziennie i co sprawia nam radość. Jako dzieci każde z nas miało
ulubioną zabawkę, którą kochało ponad wszystko i nikt się z tego nie śmiał.
Dlaczego więc śmiać się z miłości do żywego stworzenia? Poza tym jak tu nie
kochać zwierząt? Są one takie słodkie. Każde z nich ma jakieś swoje zabawne
przyzwyczajenia, zupełnie jak ludzie. To świadczy o tym, że mają, jeśli nie
duszę, to chociaż uczucia, które należałoby szanować. Jak przebiegnę myślami po
swoich znajomych posiadających zwierzęta, to stwierdzam, że każdy z tych
zwierzaków ma swoje charakterystyczne cechy, wyróżniające je spośród innych
zwierząt, tak jak każdy człowiek jest inny i niepowtarzalny w tłumie ludzi.
Na przykład wilczur Fox, mimo że już
dawno jest dorosły, wciąż zachowuje się jak szczeniak. Cieszy się niesamowicie
z każdej wizyty, rzuca się na ludzi z radością, nie zważając na to, że jak
stanie na tylne łapy, to przewyższa niejednego człowieka. Jako powitanie nie
ściska ręki jak człowiek, ale na swój zwierzęcy sposób robi dokładnie to samo,
tylko pyskiem. Chwyta delikatnie rękę w przegubie i trzyma ją przez chwilę w
pysku jak patyk. Nie wiadomo z jakiego powodu boi się różnych rzeczy, które moi
znajomi wykorzystują, żeby zagradzać pokój dzienny podczas ich nieobecności.
Robią to w obawie przed zniszczeniami, jakich Fox mógłby dokonać w ich
mieszkaniu z nudów. Takimi straszakami są wiklinowy papasan, drabina, odkurzacz
i zielone hula-hop. I wystarczy, że w progu położą hula-hop, a pies nie wejdzie
do pokoju. Tylko czasem się zdarzy, że pod wpływem wielkiej odwagi, czy
zwykłego zapominalstwa, gdy nie zauważy leżącego hula-hop, wejdzie do pokoju,
lecz potem nie jest w stanie z niego wyjść, ogarnięty strachem. I tak jak
zawsze na odgłos otwieranych drzwi przybiega w szale radości, tak odgrodzony
hula-hop tylko szczeka nieszczęśliwie w progu pokoju dziennego, prosząc ouwolnienie. Jest przy tym tak
zabawny i słodki, że moi znajomi nie są w stanie złościć się na niego, że
przeszedł przeszkodę, nawet jeśli znajdą w pokoju resztki odgryzionej tapety,
czy kabla. Fox jest tak inteligentny, że jak coś zbroi to dobrze o tym wie i nie
chce wtedy przyjść na zawołanie i patrzeć na podtykany mu zepsuty przedmiot.
Przywoływany z naciskiem w głosie przyjdzie tylko na chwilę, ale jak zobaczy,
że chodzi o zniszczoną rzecz, zaraz ucieka spojrzeniem, a potem umyka w kąt, na
swoje posłanie, chcąc odnaleźć tam ratunek. Kiedyś pogryzł pilota od
telewizora. Znajomi następnego dnia kupili nowy i położyli na kanapie.
Zapatrzyli się w telewizor i przestali zwracać uwagę na psa. A kiedy w pewnym
momencie, zaniepokojeni jakimś delikatnym dźwiękiem, nie pasującym do
codziennych odgłosów, spojrzeli na Foxa, ten leżał już z nowym pilotem między
zębami i nadgryzał go z jednej strony. Widocznie zdziwił się, że pilot znowu
jest cały i postanowił rozgryźć tę tajemniczą sprawęJ
Inni znajomi posiadają dwa pieski
tej samej rasy, obie suczki, Negrę i Pusię. Pierwsza pojawiła się u nich Pusia i była bardzo
kochana. Pozwalano jej spać w łóżku i tak do tego przywykła, że zawsze
wieczorem biegła pierwsza do łóżka i czekała na swoich właścicieli. A rano
czaiła się z piłką tenisową nad nimi i patrzyła pilnie w oczy. A kiedy oczy te
otworzyły się, pierwsze co się ujrzało był pysk wyczekującej Pusi, która zaraz
jak tylko zobaczyła, że jej właściciele nie śpią, rzucała się lizać ich po
twarzy. A kiedy przywitaniu stało się zadość, kładła przed nimi piłkę, żądając
zabawy.
Potem przyszła malutka Negra i nagle
Pusia poczuła się odsunięta. Wiadomo, że szczeniak potrzebuje na początku dużo
uwagi i Pusia to zauważyła. Najpierw była jedyna, potem dostrzegła, że pojawiła
się inna istota, która odebrała jej miłość i uwagę właścicieli. Przez długi czas nie
mogła zaakceptować malucha, mimo że były tak naprawdę siostrami. Jak tylko
Negra dotknęła jej miski, Pusia nie chciała już jeść tego, co tam było. Zachowywała
się jak dziecko zazdrosne o nowo narodzoną siostrzyczkę. Kiedy o tym usłyszałam,
utrwaliło się we mnie przekonanie, że zwierzęta też mają uczucia wyższe,
którymi tak szczycą się ludzie. Gdyby to nie była prawda, Pusia nie zachowywała
by się jak zazdrosne o miłość rodziców dziecko. Kiedy więc ludzie ranią
zwierzęta, ranią je nie tylko fizycznie, ale i duchowo. Na szczęście po jakimś
czasie Pusia zaakceptowała Negrę i teraz są wielkimi przyjaciółkami. Czasem
nawet jedzą na przemian z własnych misek. Bawią się często razem, a czasem
Negra psoci się Pusi jak małe dziecko. Widać też między nimi ogromną różnicę.
Pusia jest stateczna i spokojna, a szczytem zabawy jest dla niej bieganie po
piłeczkę, przynoszenie jej i oczekiwanie na następny rzut. Może się tak bawić
całymi godzinami i wymęczyć każdego swoją niespotykaną energią, jeśli chodzi o
bieganie za piłką. Podczas jedzenia grzecznie czeka, nie doprasza się o smaczny
kąsek. Gdy przyjdzie wieczór, udaje się spokojnie do łóżka i czeka na przyjście
właścicieli.
Za to Negra jest jak mały szaleniec. Uwielbia przebywać z
człowiekiem i nie pójdzie spać, dopóki znajomi nie udadzą się do łóżka.
Będzie leżała tak długo obok, póki bedzie słyszała głosy właścicieli. Szczytem zabawy dla niej jest zabawa z człowiekiem i podgryzanie go. Podczas
jedzenia wskakuje wszystkim na kolana, by znaleźć się bliżej stołu, po czym
próbuje ściągnąć z niego smakowite kąski, gdy tylko przez chwilę się na nią nie
patrzy. Pochłania wszystko, co dostanie, albo co spadnie ze stołu. Tak samo
szybko zje kurczaka, oliwkę czy mandarynkę. Czasem się śmiejemy, że pewnie
nawet nie czuje smaku tego, co je, tak szybko wszystko przełyka, żeby mieć czas
na wyżebranie jak największej ilości smakowitych kąsków. Uwielbia wylizywać
talerze i sztućce, za każdym razem zaglądając do zmywarki, gdy się do niej
wkłada naczynia. Skacze jak szalona próbując wyrwać człowiekowi jedzenie z
ręki, a taki z niej mały słodziak, że wcale nie musi tego robić, bo pod jej
przymilnym spojrzeniem ugina się nawet najtwardszy przeciwnik dokarmiania psów
jedzeniem ze stołu. Te słodką parę pokochałam z miejsca i myślę, że nikt, kto
posiada choć odrobinę wrażliwości, nie oparłby się temu uczuciu, gdyby poznał
te dwa psiaki.
Z kolei inny znajomy posiada pięknego
owczarka imieniem
Brutus. Jest to kolejny słodziak, na widok którego odczuwam niesamowitą radość.
Jest to pies niezwykły, jedyny w swoim rodzaju. Niby taki jak każdy inny, ale
swoją radością życia i miłością do człowieka wybija się ponad inne. Uwielbia
wykonywać polecenia swojego pana i z taką miłością i radością wpatruje się w
jego ręce pokazujące polecenia, że na sam widok Brutusa oczekującego na nowe
polecenie, uśmiecham się bezwiednie. Uwielbia bawić się w ogrodzie i uciekać
przede mną i gdybym miała tyle siły co on, moglibyśmy się tak bawić od rana do
wieczora. Zawsze rano biega od jednej osoby do drugiej, starając się podzielić
swoją miłość pomiędzy każdego po równo. Zawsze przybiega rano do łóżka, żeby
pobudzić wszystkich śpiących, a kiedy się ze mną wita, najpierw się wtula w nogi, potem kładzie dwie
łapy na moje kolana, potem zaczyna się pchać na mnie całym cielskiem, za nim idzie
jedna tylna łapa i po chwili siedzi już całym ciałem na moich kolanach i na
kanapie, radośnie rozrzucając sierść gdzie się tylko da.
Uwielbia też stać pod nogami, i jak tylko zobaczy, że ktoś stoi z lekko rozsuniętymi nogami, zaraz się tam wciska i z ogromną radością malującą się w oczach patrzy się na wszystkich obecnych, jakby dopraszając się oklasków za tak wspaniałą sztuczkę.
Może to co napisałam o oczach Brutusa, że widać w niej szczerą radość, wydaje
się niektórym dziwne, ale naprawdę u niektórych zwierząt widać w całej
sylwetce, w „uśmiechu” lub w oczach wiele uczuć, których tak im się
konsekwentnie odmawia.
Ludziom wydaje się, że zwierzęta nie czują tak jak my. Według nich nie są istotami rozumnymi, więc
nie myślą, nie odczuwają, potrafią tylko czuć fizyczny ból. Ja jednak myślę, że
one mogą odczuwać znacznie więcej niż nam się wydaje. Próbowałam to udowodnić
wyżej, ale mam jeszcze dwa przykłady, które wydaje mi się, udowadniają, że mam
rację. Na poparcie mojej tezy wspomnę dwa pieski- jeden którego właścicielem, a
raczej opiekunem jest koleżanka z imprez salsowych- Gacek oraz pudelek,
należący do przyjaciółki ze szkoły średniej.
Gacuś został znaleziony przypadkowo. Nie wiadomo czy został
porzucony przez któregoś z mieszkańców, czy przypadkiem wślizgnął się przez
zamykające się drzwi do klatki. Gdy znalazła go moja koleżanka był małym, przestraszonym
szczeniakiem. Siedział w ciemnym kącie, ledwo go było widać, jako że miał
czarną sierść. Był skulony, siedział we własnych odchodach i drżał na całym ciele.
Całe jego jestestwo wyrażało strach. Nie było przy nim matki, nie miał sie do
kogo przytulić, niepewność i brak poczucia bezpieczeństwa spowodowały, że wolał
sikać pod siebie, niż ruszyć się ze swojego kąta w poszukiwaniu matki,
rodzeństwa, czy pożywienia. Nie wiadomo jak długo czekał na ratunek, ale myślę,
że przez cały ten czas mógł odczuwać dokładnie to samo co człowiek mógłby czuć w podobnej sytuacji:
przerażenie, niepewność. A kiedy został wzięty na ręce, wyniesiony z ciemnego
kąta, umyty i nakarmiony, jestem pewna, że odczuwał wdzięczność. Bo jak inaczej
wytłumaczyć to, że dawał się karmić tylko mojej koleżance, garnął się do niej,
a kiedy już doszedł do siebie, wszędzie za nią chodził i nie odstępował na
krok? Obecnie jest już podstarzałym psem, a wciąż sprawia wrażenie, jakby
pamiętał tamtego małego, przestraszonego psiaka i te ręce, które go uratowały.
Do dzisiaj nie pozwala podejść żadnemu mężczyźnie do swojej pani i chodzi za
nią krok w krok. Śpi w łóżku razem z nią i leży w nim tak długo, dopóki jego
pani nie wstanie. Stał się takim samym śpiochem jak ona. Mnie się wydaje, że
przejął zwyczaje swojej pani, ponieważ tak bardzo ją kocha, że chce jej
pilnować, aby nic jej się nie nigdy stało i odpłacić tym samym za uratowanie życia
tamtemu przerażonemu i opuszczonemu szczeniakowi.
Imienia drugiego zwierzaka nie pamiętam ale bardzo lubiłam tego
małego, radosnego pudelka, który wyglądał jak siedem nieszczęść. Mimo
nieuleczalnej choroby i bólu, jaki mu choroba serwowała, gdy widział człowieka,
jakby zapominał o wszystkim co złe i garnął się do niego, w poszukiwaniu
miłości i dotyku. Pewnego dnia, gdy choroba zdawała się zwyciężać, koleżanka
postanowiła pieska uśpić. Tak się złożyło, że akurat byłam u niej w
odwiedzinach. Sunia była radosna, stale się koło nas kręciła i właściwie ciągle
kazała się głaskać. Gdy przyjechał weterynarz, sunia jakby straciła ducha.
Zaczęła się bać i uciekać, ledwo dało się ją przywołać. Ludziom wydaje się, że
to zwykły strach przed lekarzem, przed zastrzykami i bólem, który im się
kojarzy z wizytami u weterynarzy z przeszłości. Ale mnie sie wydaje, że to coś
więcej. Wydaje mi się, że sunia czuła, że coś jej zagraża. Jednak mimo
przerażenia podeszła do nas, bo wołała ją osoba, którą kochała. Nie boję sie tu
określenia- ponad życie. I tak jak człowiek potrafi się poświęcić dla dobra
innego, tak samo ten pies opanował swój strach, żeby spełnić polecenie
ukochanego człowieka. Kiedy sunia leżała na stole, a weterynarz golił jej
kawałek skóry, w którą miał wbić śmiercionośną igłę, jej ciałem raz po raz wstrząsał
dreszcz. Była przerażona i było to po niej widać. Jednak gdy zaczęłyśmy ją
głaskać dla uspokojenia, jej mały ogonek drgał z radości. Żałuję, że zwierzętom
nie da się wytłumaczyć, co będzie się działo i dlaczego. Może chociaż w pewnym
stopniu by je to uspokoiło w takiej chwili. A tak muszą umierać w strachu, nie rozumiejąc co
się dzieje. Może nawet z poczuciem zdrady w gasnącym sercu. Biedna psina usnęła
nie wiedzieć kiedy, otoczona kochającymi ludźmi, ale do dzisiaj boli mnie to,
jak bardzo to zwierzę musiało cierpieć duchowo w tamtych minutach i jak bardzo
musiała się wtedy bać. Widziałam jej przerażone oczy, czułam drżenie całego
ciała i nie dam sobie powiedzieć, że zwierzęta potrafią odczuwać tylko fizyczny
ból. Nawet jeśli spotka je cierpienie ze strony człowieka, one i tak będą mu
ufać i kochać go. Jeśli więc one obdarzają nas takimi uczuciami, dlaczego nie możemy
wysilić się na wzajemność?
Ktoś powie, że psy i koty to co innego, są bardziej rozumne
niż inne zwierzęta i przez to, że pozostają w ciągłym kontakcie z ludźmi,
potrafią wykazać się namiastką uczucia. Jednak moja znajoma od Gacusia miała
też królicę. Słodką miniaturkę, którą ciągle tuliła i nauczyła czym jest dotyk
człowieka. Królisia zachowywała się tak, jakby rozumiała przynajmniej tyle co
Gacek. Gdy poczuła potrzebę czułości, kicała w stronę człowieka i dopraszała
się o głaskanie. Lubiła wskakiwać na łóżko, zawsze w tym samym miejscu i tam
szukała kogoś, kto mógłby ją pogłaskać po uszach. Jednego razu, gdy byłam w
odwiedzinach u koleżanki i leżałam na łóżku, w pewnym momencie królica zaczęła
się kręcić koło łóżka. Na to moja znajoma powiedziała, żebym się trochę
odsunęła, bo zagradzam króliczkowi miejsce, w którym zawsze wskakiwał na
łóżko. W chwili gdy spełniłam jej prośbę, zwierzątko kicnęło i już było na
łóżku. Króliczka miała też inny zwyczaj- gdy moja koleżanka jadła śniadanie,
wskakiwała na fotel obok i oczekiwała na poczęstunek. Raz koleżanka dała jej pół
swojej bułki, a królica zamiast wziąć tą, którą podetknięto jej pod pyszczek,
szybko ściągnęła z talerza drugą połówkę, tak jakby koniecznie chciała zjeść
to, co było przeznaczone dla jej pani. Gdy widzi się takie rzeczy, trudno
uwierzyć że zwierzęta to tylko puste skorupy bez duszy, które tylko śpią, jedzą
lub trwają w oczekiwaniu na jedzenie i spanie.
A weźmy chociaż wiejskie psy
trzymane przy budach. Często bywa tak, że na pierwszy rzut oka wydają się
groźne, a kiedy się do nich podejdzie, w jednej chwili zmieniają się w
majtający ogonem futrzany kłębek, który podskakuje i łasi się do człowieka. A
kiedy ten chce odejść, kłębek rzuca się na niego, jakby chciał powiedzieć- nie
odchodź! Takie psy są spragnione ludzkiego towarzystwa, bo spędzają swój żywot
w ograniczonej przestrzeni przypięte do krótkiego łańcucha. Mówię to z własnego
doświadczenia. Kiedyś jako dziecko odwiedziłam z mamą jej znajomych na wsi.
Poszłam pobawić się na podwórek, ale zanim wyszłam, ostrzeżono mnie, abym nie
zbliżała się do budy i do psa, ponieważ zwierzę jest groźne i fałszywe.Niełatwo jest jednak odwieźć dziecko od
szalonych zachowań. Zrobiłam więc wręcz przeciwnie. Kręciłam się tylko koło
budy. Pies wodził za mną wzrokiem i lekko machał ogonem. To był dla mnie znak
do dalszych działań. Wbiegłam do kuchni, schwyciłam jakiś smaczny kąsek,
ukryłam go pod bluzką i wróciłam do psiaka. Rzucałam mu jedzenie z daleka,
potem coraz bliżej i bliżej, aż wreszcie prawie podałam mu kąsek z ręki. Kiedy
pies zjadł ostatni kawałek kiełbaski, zauważyłam, że dalej radośnie macha
ogonem i stara się wyciągnąć ku mnie łeb. Nie kazałam mu długo czekać. Zaczęłam
go głaskać i okazało się, że pies był bardzo przyjazny. Potem za każdym razem
gdy mnie widział, biegł do mnie i prawie wyrywał łańcuch, żeby tylko się do
mnie łasić. Aż któregoś dnia odkryto moją zażyłość z psiakiem i znajoma mamy
była bardzo zdziwiona, że pies nie tylko nic mi nie zrobił, ale i mnie polubił.
Mnie się natomiast wydaje, że ona nie oceniała psa według tego, jakim naprawdę
był, tylko tego, jakim chciała żeby był. Widziała więc w nim bezduszną i nieczułą rzecz do
pilnowania podwórka.
Są jednak tacy ludzie, którzy
dostrzegają w zwierzętach istoty żyjące, czujące, a nie tylko rzeczy stworzone
przez Boga, aby służyły ludziom. Tacy ludzie potrafią docenić miłość, otrzymaną
przez zwierzę. Tacy ludzie, gdy stracą swoich małych przyjaciół, zapytani, potrafią bez
zastanowienia opisać ich charakterystyczne cechy i zachowania, które śmieszyły
bądź rozczulały. Mimo, że to tylko zwierzęta, na zawsze pozostają w ich
pamięci, jako że traktowane są jak członkowie rodziny. Nic dziwnego - w końcu
żyją z nimi przez tyle lat, dzielą z nimi godziny i lata, a kiedy umierają,
pozostawiają po sobie pustkę, której nie da się niczym zastąpić. Niedawno
rozmawiałam z Martą, prowadzącą bloga Karmelkowe życie. Poznałyśmy się przypadkiem. W którymś z
postów ze swoimi zdjęciami umieściła swojego kotka, Felka. Zdjęcie stało się
moim ulubionym, tak wiernie pokazywało gibkość i ciekawski charakter kota.
Patrząc na tamto zdjęcie miałam wrażenie, że kot, mimo że zatrzymany w ruchu,
za chwilę zrobi krok w moim kierunku. To piękne, żywe ujęcie przemawiało
codziennie do mojej wyobraźni, poprawiając mi humor każdego dnia. Potem gdzieś
zdjęcie zgubiłam, napisałam więc do Marty z prośbą o jego przysłanie. Okazało
się, że w międzyczasie Felek umarł. Pozostało po nim
kilka pięknych wspomnień, o których spisanie poprosiłam Martę od razu, jak
tylko się dowiedziałam o Felku. Zrobiła to z ochotą, ponieważ mogła w ten
sposób ożywić choć na chwilę swojego zwierzęcego przyjaciela. Ja zaś zdecydowałam
się umieścić jej list do mnie na blogu, bo uważam, że kot tak wspaniały jak
Felek zasługuje, by o nim wspominać jak najczęściej:
Dziś chcę napisać trochę o Felku. Kotka mnie ma
ze mną już 3 tygodnie. W wieku trzech lat zachorował na kocią białaczkę.
Choroba były na tyle silna, że nie dało się już niczego zrobić. By oszczędzić
kotkowi bólu musieliśmy go uśpić. Było mi bardzo smutno. Myślę, że ze śmiercią
łatwiej jest się pogodzić gdy przychodzi z Biegiem czasu. Łatwiej jest
pozbierać się po śmierci bliskiej osoby, gdy umarła ze starości niż z powodu
wypadku czy nagłej choroby. Podobnie jest ze zwierzakami. Było mi przykro bo
kotek odszedł niespodziewanie. Żałowałam, że tak krótko było dane mu być z
nami. Widziałam jak się męczył w ostatnich dniach. Straciłam małego
przyjaciela.
W pewnym momencie zadałam sobie
pytanie...Dlaczego aż tak bardzo to przeżywam? I tu nasunęło się smutne
stwierdzenie...Felek był moim przyjacielem..przede wszystkim dlatego że był. Z
nim czułam się mniej samotnie, grzał moje kolana, umilał czas mruczeniem,
rozśmieszał...jak każdy kot. Oczywiste jest to, że kot nie dorówna człowiekowi,
który rozumie, czuje, jest zdolny do prawdziwych uczuć. Pies to może być inna
bajka. Tyle się słyszy o zwierzętach ratujących życie człowiekowi. Pies rozumie
więcej. Jeśli właściciel jest smutny, umie to wyczuć...szturcha zimnym noskiem,
skowyczy jakby chciał powiedzieć ''ej, będzie dobrze''. Potem zrozumiałam, że
to czego będzie mi brakować, z czym Felek będzie się zawsze wiązał w moich wspomnieniach,
to w głównej mierzę to co stworzyłam sama. Przede wszystkim jego liczne
imiona.. Felix, Felek, Felicjan, Felicjaneczek, Felicjanek, Feluncik. Nazywałam
go tygryskiem i przystojniakiem. Felek przez większość swojego życia miał
śliczną sierść. Kocur siedział z klasą, przymrużał oczy, patrzył na mnie. Można
powiedzieć, że niezły amant z niego... przystojniak. Czasami wskakiwał na naszą
ladę kuchenną w poszukiwaniu smakowitych kąsków. Przyłapany na gorącym uczynku
,pośpiesznie zeskakiwać (zawsze z klasą) z lady… dotąd słyszę dźwięk jego łapek
uderzających o kuchenną terakotę.
Tej zimy nazwałam go moim zimowym misiem i
eskimoskiem. No cóż, przecież misie zapadają w sen zimowy… Szkoda, że mój
już się nie obudzi…
Nie wszystko było jednak stworzone przeze
mnie...Z Felkiem bawiłam się w chowanego. On uciekał i chował się, a gdy go
znalazłam, to wyskakiwał z ukrycia i biegł w kolejne miejsce. Gdy wychodziłam
na dwór to zawsze chodził za mną, czy to po podwórku czy po pobliskiej,
piaskowej ulicy. Nie wyobrażam sobie wiosny i lata bez niego. W naszym ogrodzie
będzie pusto. Felek był bardzo żywiołowym kociakiem. Pamiętam, że kiedyś
bawiliśmy się z nim piłką. Gdy dwie osoby rzucały ją między sobą, on
podskakiwał w powietrzu i robił piruety. Baletnica;) Można to nazwać zabawą w
głupiego jasia. Gdy Felek był starszy zrobił się bardziej spokojny i
ospały. Preferował dziwne pozycje. Kładł się na grzbiecie i wszystkie łapy
unosił do góry, albo zwijał się w ciasną kulkę a przednimi łapkami zasłaniał
sobie uszy i oczy. Często wygrzewał się też na moim kaloryferze. Miał za to
mętlik w głowie co do spania na moim łóżku, ponieważ raz mu pozwalałam tam
wchodzić a innym razem już nie.
Felek dużo chorował. Raz został ugryziony,
najprawdopodobniej przez psa lub innego kota. Wiele razy woziliśmy go do
weterynarza, ale nikt wtedy nie mówił o białaczce. Pod koniec życia Feluś
bardzo dużo spał, mało jadł .Nie chciał nawet swojego ulubionego dania - porcji
rosołowej.
Będzie mi brakowało mojego Felka. Wszystko co
dobre kiedyś się kończy. Pozostają wspomnienia. Myślę, że smutek związany z
odejściem zwierzaków jest rzeczą normalną. Świadczy o naszej wrażliwości i
przywiązaniu do naszych podopiecznych.”
Myślę,
że istotę tego przywiązania może tak naprawdę zrozumieć ten, kto dzielił swoje
życie ze zwierzakiem. Ludzie, którzy kiedys posiadali zwierzaka wiedzą, że codziennie przebywanie z istotą tak słodką
i niewinną jak zwierzę, codzienne patrzenie jak się rozwija i jak przywiązuje
do nas, powoduje, że łączy nas z tą istotą niewidzialna więź, która przynosi
ból, kiedy zostaje przerwana. Kiedy zmuszeni jesteśmy patrzeć na chorobę
człowieka- boli nas serce i dusza. Kiedy choruje zwierzę, które znamy od
małego, patrzyliśmy jak rośnie, jak nabiera swoich przyzwyczajeń, nie ma
możliwości, aby jego choroba nas nie obeszła. Ciężko nam patrzeć, gdy
nasi rodzice się starzeją i niedołężnieją. Kiedy to samo dotyka nasze domowe
zwierzaki, też jakaś wrażliwa struna w sercu drży i boli, bo starość przybliża
naszych pupilów do śmierci. A śmierć i starość nierozerwalnie połączona jest z
cierpieniem.
Gacuś, zwierzęcy przyjaciel mojej znajomej, od
małego był żywym psem. Zawsze chętny do zabawy, nie spuszczał z oka człowieka,
gdy ten trzymał czekoladę lub inny smakołyk. A kiedy dostał kawałek słodkości
na odczepnego, szybko go zjadał i ponownie wbijał wyczekujący wzrok w
ofiarodawcę. Był tak słodki, kiedy to robił, że ode mnie potrafił wyżebrać
nawet pół czekolady, choć wiedziałam, że to dla niego bardzo niezdrowe. Jednak
nie potrafiłam się nigdy oprzeć tym jego słodkim oczom. Kiedy szłyśmy z Gackiem
na spacer, nie pozwalał podejść do nas żadnemu mężczyźnie. Być może było to
wynikiem jakichś traumatycznych przeżyć sprzed okresu, kiedy został znaleziony
na klatce schodowej. A może instynktownie wyczuwał niebezpieczeństwo i chciał
nad nami czuwać. Kiedy siadałyśmy na ławce, Gacuś ciągle ocierał się pyskiem
opatrzonym w kaganiec o nasze kolana, brudząc je niemiłosiernie. Ale jak tu się
gniewać o coś, co było robione bez złych zamiarów i w tak słodki sposób, że
tylko śmiać się chciało? Gdy przychodziłam do koleżanki do domu, Gacek zawsze
rzucał się na mnie z radością, a potem leciał po ulubiona piłeczkę i wsuwał mi
ją do ręki, napraszając się o zabawę. Kiedy się czegoś przestraszył lub czymś
się zestresował, zachowywał się jak dziecko, mianowicie siusiał pod siebie,
zupełnie jakby zapomniał, że jest dorosłym psem.
Potem przyszła starość i choroba stawów. Gacek
nie chciał już wychodzić na długie spacery, po kilku minutach ciągnął nas do
domu. Już nie chodzi na spacer trzy razy dziennie, tylko rano i wieczorem. Jest zbyt zmęczony po porannym spacerze, żeby wyjść jeszcze po południu i wieczorem. Na szczęscie jego pęcherz moczowy działa prawidłowo i potrafi wytrzymać aż do wieczora. A kiedy czuje, że nie wytrzyma, idzie się wysiusiać na balkon, taki grzeczny z niego zwierzak. Wciąż jest radosnym psem, ale postępująca choroba i zaćma odbija się w
całym jego ciele. Nie potrafi już przechodzić w specjalnie dla niego zrobionym
otworze w drzwiach do pokoju mojej znajomej. Trzeba mu zawsze drzwi otwierać, kiedy chce wyjść z pokoju,
w którym obie przebywamy i zostawiać je uchylone na wypadek, gdyby chciał wejść
z powrotem. Mimo to wciąż niezgrabnie włazi na łóżko, bo to było jego miejsce
od zawsze, no i może być wtedy blisko swojej pani. Znajoma zrobiła mu schodki, po których uczy
się wchodzić. Gdy mnie teraz widzi, nie rzuca się już na mnie jak dawniej, ale
macha radośnie ogonem i powoli idzie po ulubiona piłeczkę, bez której nie może
zasnąć. Kiedyś, gdy ją zgubił, bo wleciała gdzieś za łóżko, znajoma nie mogła
pójść spać, póki nie odnalazła zguby, bo pies ciągle się kręcił po pokoju w jej poszukiwaniu. A gdy chce zwrócić na siebie uwagę, trąca łapką, domagając się pieszczot. Gdy go głaszczę, traci równowagę i przewraca się, ale zawsze wstaje i wtula się we mnie, nadstawiając zadek do drapania. Czasem zastanawiam się, jak to będzie,
kiedy Gacek odejdzie. Będzie mi go strasznie brakowało, bo tak słodkiego i
rozumnego psa jeszcze nie spotkałam. Gdyby w razie jego śmierci znajoma
chciałaby go dać na cmentarz dla zwierząt, wcale bym się nie zdziwiła. Dla nas
obu jest to członek jej rodziny i czasem śmiejemy się, że ja jestem jego
ciocią, a ona mamą. Co w tym złego? Nie widzę nic, czego musiałabym się
wstydzić. I nigdy nie będę drwić sobie z ludzi, którzy po śmierci zwierzaka
oddali mu hołd.
"drabinka" Gacusia :)
A jakie jest Wasze zdanie? Czy zwierzęta
zasługują na miłość, szacunek i wspomnienia po śmierci? Czy dla Was to „tylko”
zwierzę, z którym można robić co się chce, bo jest własnością człowieka? Czy pochowalibyście
godnie zwłoki Waszego pupila, czy po prostu bez emocji zakopalibyście zwierzaka
i szybko o nim zapomnieli? Rozpisałam się zanadto, ale taka już jest moja miłość do zwierzaków- nieograniczona :)