Myślałam, że nie przeczytam tej książki. Chyba zły moment
wybrałam na jej czytanie. Ciężki temat okrutnego świata Pogranicza Texasu i
Meksyku chyba nie jest chyba dobrym wyborem po lekkiej i zabawnej Georgii
Nicolson i wizycie na Zielonym Wzgórzu. Zdaje mi się, że ciężka proza
McCarthy'ego powinna poczekać na lepsze czasy. Na szczęście dałam książce
szansę i to tylko dlatego, że miałam w zanadrzu kilka ekstra godzin wolnych na
czytanie. A już miałam ją odnieść do biblioteki, po miesiącu ślizgania się
mojego wzroku po jej grzbiecie i po kilku stronach męczenia się nad stylem
pisarskim McCarthy'ego, gdzie można się pogubić w dialogach, jeśli nie odda się
książce maksimum uwagi. Leżała więc ona spokojnie na półce i czekała na mój
ruch. Teraz mam wrażenie, że książka celowo została napisana takim stylem, że
nie wiadomo czasem, kto z kim rozmawia, lub kogo autor akurat opisuje, jeśli
się czytelnik maksymalnie nie skupi. Tak jakby autor chciał powiedzieć:
"Jeśli nie masz czasu na moją książkę, daruj sobie!". Musiałam więc
posłuchać tego niemego nakazu, w przeciwnym wypadku książka nie miała żadnych
szans, aby do mnie dotrzeć. Tak się złożyło, że przez dwa dni nie miałam nic
innego i lepszego do roboty, więc postanowiłam dać książce szansę.
Stwierdziłam, że niczego nie tracę i jak okaże się, że po kilkudziesięciu
stronach nadal nie odnajdę więzi z autorem i bohaterami powieści, to poddam się
bez dalszej walki. I tak oto przyłapałam się na stronie 115 i z uczuciem
wielkiego zaciekawienia. Jej bohaterowie wrośli już w moją głowę i musiałam,
po prostu musiałam wiedzieć, co się z nimi stanie. A gdy już dotarłam do
największych brudów Meksyku, schowanych za dziecinnymi wyobrażeniami Johna
Grady, wiedziałam już, że tej historii nigdy nie zapomnę. Tak właśnie
rozpoznaję dobre pisarstwo. Kiedy nie mogę zapomnieć historii i osób przez nią
się przewijających, nawet gdy bardzo tego chcę. Gdy historia na dobre zagości,
wręcz zakorzeni się w moich wspomnieniach, jest to dla mnie podpowiedź, że
przeczytałam wartą mojego czasu książkę.
Nie znałam wcześniej pisarstwa tego autora, zainteresował
mnie tytuł książki, wziętej przypadkowo z półki bibliotecznej. I chociaż
początkowo było mi ciężko przestawić się na nowy typ literatury, którego wcześniej
nie poznałam, w końcu dałam się wciągnąć w ten mroczny świat, który kołacze mi
się teraz w głowie. Zastanawiam się, czy nie sięgnąć po inne książki tego
autora, a to już coś znaczy :) Kiedyś więcej czytałam literatury, którą nazywam mroczną, gdzie nie ma
szczęśliwych zakończeń, gdzie do głowy wdzierają się różne czarne wizje, a po
zakończeniu książki nie można odpędzić się od przemyśleń. Obecnie przerzuciłam
się na literaturę lekką, przyjemną, zabawną. Myślę, że chcę w ten sposób
rozjaśnić swoje szare dni, kiedy obowiązki i praca przesłaniają mi przyjemność
życia.
Nie żałuję, że otworzyłam się na tą powieść. Historia, choć
na początku nieco zagmatwana z powodu przeskakiwania z miejsca na miejsce i z
osoby na osobę, wreszcie pozwoliła się ujarzmić mojej głowie. Poskładałam
wszystko jak puzzle i dałam się wciągnąć w życie dwójki przyjaciół.
Surowe opisy, bez zbędnych wyjaśnień, początkowo trudne do opanowania,
stworzyły nieco mroczny klimat, ukazały problemy, wśród których przyszło żyć
Johnowi Grady’emu i wyciągnęły na światło dzienne powody jego ucieczki z domu. Gdy
John podejmował tę decyzję, miał dopiero 16 lat, prawie 17, tak jak jego przyjaciel Lacey Rawlins. John uciekał z domu, ponieważ nie
wyobrażał sobie innego życia niż życie ranczera, a tymczasem matka podjęła
decyzję o sprzedaży od lat należącej do rodziny, obecnie podupadłej, farmy. John
postanawia szukać szczęścia i lepszej przyszłości dla siebie za granicą
Meksyku, oczarowany swoją własną wizją tego surowego kraju. Swoją decyzją
wymusił konieczność stawienia czoła przedwczesnej dorosłości, która pozbawiona była tej
czystości i niewinności, charakteryzującej życie dziecka. Wypadki losowe
spowodowały, że chłopak szybko i brutalnie został odarty z idei i marzeń i
nawet miłość, która go spotkała, okazała się niczym w zderzeniu z szarą
rzeczywistością, gdzie brak majątku odbierał szansę na szczęście, a szalone i
nieprzemyślane ruchy rujnują życie dwojga ludzi, ojca i córki. O tym wszystkim
John Grady nie wiedział, gdy wybierał się z Lecayem Rawlinsem na poszukiwanie
przygody życia. W końcu obaj byli tylko dwoma młodymi chłopakami, z głowami
pełnymi idei, nie zweryfikowanych jeszcze przez życie. Kiedy Rawlins, w którymś
dniu podróży, podczas spania na gołej ziemi, mycia się w strumieniu, polowania
na dziczyznę i życia wśród natury, powiedział, że mógłby tak żyć do końca
życia, żaden z nich nie zdawał sobie wtedy jeszcze sprawy, że dawni kowboje już
dawno wyginęli, a obcy kraj wcale nie musi być przyjazny. Obaj chłopcy
zafascynowani byli kowbojskim życiem, myśleli że taki styl życia pełen jest swobody i wolności,
nieświadomi byli niebezpieczeństw takiego życia z daleka od domu. John już od
dawna tęsknił za takim stylem życia, dlatego nie wyobrażał sobie siebie w mieście, przy matce.
Powiedział, że woli umrzeć jadąc, niż żyć stojąc w miejscu. Ten zew natury
wołał go nawet wtedy, gdy „przygoda” chłopców dobiegła końca. Nie był w stanie
wrócić do domu, tym bardziej że tego domu już nie było. Dręczony wspomnieniami
tego wszystkiego, co się stało i co widziały jego oczy, a nie chciał zapomnieć
umysł, dręczony wyrzutami sumienia za to, że zabił i chciał zabić, dorosły w
ciele dziecka, pognał naprzód przed siebie, bez celu. Jedynym jego celem było
to, aby jechać.
Tak jak John Grady, wciąż nie mogę zapomnieć Jimmiego
Blevinsa. Mimo, że chłopak był narwany i nie słuchał się nikogo, mimo że
ściągnął na wszystkich niebezpieczeństwo, wciąż był tylko dzieckiem,
trzynastoletnim chłopcem, który za swoje nieprzemyślane, podyktowane gorącym
charakterem, czyny musiał zapłacić wysoką cenę. Wciąż myślę o tym, jaki musiał
być przerażony, gdy kapitan policji prowadził go w asyście brata człowieka,
którego zabił, w odludne miejsce, nie wiedząc co się z nim stanie, nie
rozumiejąc co się do niego mów, a mimo to czując w głębi duszy to, co za chwilę
miało się stać. Nie potrafię przejść do porządku dziennego nad tym, co tam się
stało, w tym groźnym, bezprawnym Meksyku, gdzie stróże prawa pozwalają to prawo
naginać, zależnie od własnych potrzeb i od tego, kto za tę potrzebę zapłaci.
Wciąż myślę o tym miejscu, gdzie dzieci traktowani są jak dorośli i nawet za
brak winy muszą zapłacić swoją część kary. Przykro mi, gdy pomyślę, że te
zdarzenia wcisnęły dwóch chłopców na siłę w dorosłość, karząc im żyć z
poczuciem winy i chęcią zabicia. Myślę, że po tym wszystkim życie chłopców nie
mogło już wrócić do dawnego biegu, na zawsze stracili swoją niewinność, mimo że
wcale na to nie zasłużyli.
Rawlins był słabszy psychicznie od Johna Grady. Załamał się, kiedy zaczęły się kłopoty, podczas gdy John do samego końca panował nad sobą. To John zdawał się być przywódcą, mimo że
wcale nie aplikował do bycia liderem. Jednak to właśnie on był bardziej
opanowany, to on uspokajał Rawlinsa, gdy obaj patrzyli jak kapitan odchodzi z
Blevinsem, mimo że sam musiał sobie poradzić z bezsilnością, która potem
obróciła się w gniew i żądzę zemsty. Także Blevins wyczuł silniejszego, i to do
Johny’ego zwracał się o pomoc, czy o rozsądzenie jakiejś kłótni z Rawlinsem. I
to John mimowolnie wymógł na swoim przyjacielu, aby zabrać Blevinsa ze sobą. To
także on zdecydował się pomóc Jimmiemu odzyskać straconego konia i z tego
powodu to na nim ciąży po części wina za kolejne wypadki. Rawlins od samego
początku sprzeciwiał się pomaganiu chłopakowi i mówił przyjacielowi, że jeszcze
będą kłopoty z dzieciakiem. Myślę, że John też musiał tak myśleć, musiał czuć
się odpowiedzialny za to, co przydarzyło się jemu i Rawlinsowi i zapewne
właśnie to poczucie winy pchnęło go do powrotu do miasteczka La Encantada, by
odebrać skradzione konie kapitanowi. W głębi umysłu na pewno zalęgła się w nim
myśl o zemście i wydaje mi się, że właśnie to nim powodowało, a nie próba
odzyskania koni, by wrócić do miejsca, gdzie wszystko co złe się zaczęło. Potem
zaś nie mógł sobie wybaczyć uczucia, że chciał zabić człowieka z zimną krwią,
nawet jeśli ten człowiek zasługiwał na śmierć.
Początek historii wcale nie daje wyobrażenia o okrucieństwie
ludzkim, jakie ze sobą nosi. Zdaje się być ona zwykła westernową historią. Dwaj
chłopcy postanawiają uciec z domu, ze swojego kraju, gdzie zdaje im się, że nic
ich nie czeka. Podczas upragnionej podróży do Meksyku czują się jak prawdziwi
kowboje. Niczym nie ograniczeni, mogą żyć tak, jak chcą. Sami zaspokajają swoje
potrzeby. Śpią pod gołym niebem, strumień daje im życiodajną wodę, natura
pożywienie. Wreszcie znajdują się po drugiej stronie granicy, w Meksyku, u celu swojej
podróży. Tam zaczepiają się na hacjendzie, gdzie pracują dla bogatego ranczera.
John przeżywa swoje pierwsze prawdziwe uczucie do córki ranczera, z którą
spotyka się po kryjomu i dzieli nie tylko łóżko, ale i miłość. Do tego zajmuje
się układaniem dzikich koni, a jest to rzecz, którą lubi najbardziej. Całe jego
życie obracało się wokół koni i teraz wszystko zdaje się być na swoim miejscu.
Także Rawlins odnalazł to, czego szukał- prostego życia ranczera. Niestety
wkrótce sielanka legnie w gruzach za sprawą wcześniejszych wydarzeń, które
wymknęły się spod kontroli. Wobec brutalnej siły, chłopcy wchodzą w dojrzałość o
wiele za szybko, a ta odsłania przed nimi prawdziwe oblicze Meksyku i na zawsze
odbiera im niewinność i naiwność dziecięcą. Johnowi otwierają się oczy na
prawdziwy świat, gdzie uczucie nic nie znaczy w obliczu tradycji i historii.
Johna Grady Cole’a poznajemy w chwili śmierci dziadka,
właściciela niegdyś pięknego, a dziś podupadającego rancza. Z dniem śmierci
tego pełnej krwi ranczera zmienia się życie Johna, którego świat obraca się
wokół koni i życia na ranczo. Nagle dowiaduje się, że matka, w wyniku rozwodu,
o którym nie wiedział, stała się właścicielką ziemi i pragnie ją sprzedać. Nie
chce też oddać synowi rancza i dalej je prowadzić, ponieważ nigdy nie miała
serca do takiego życia. Zawsze ciągnęło ją do miasta, a w małżeństwie z ojcem Johna
nie była szczęśliwa. Gdy chłopiec był mały, opuściła swoją rodzinę i wyjechała
do Kalifornii, ściągając tam na chwilę swojego męża. Jednak tak jak ona nie mogła
mieszkać na wsi, tak ojciec Johna nie mógł ścierpieć życia w mieście. W pewnym
momencie matka chłopca wróciła na ranczo dla swojego syna, ale nie odnalazła
szczęścia. Prawdopodobnie wtedy, lub po wojnie,
z której ojciec chłopca wyszedł okaleczony psychicznie i stracił serce
do prowadzenia rancza, podpisał dokument zrzekający się praw własności rancza
na żonę. Ta zaś po śmierci dziadka, w
wieku 36 lat postanowiła pozbyć się kłopotliwej ziemi, nie zważając na
protesty syna, bowiem chciała wreszcie zaznać prawdziwego życia, z którego
mogła czerpać zadowolenie. Pewnego dnia chłopiec wyśledził ją jak wychodziła z hotelu z
obcym mężczyzną, podając w recepcji inne nazwisko, co dało Johny’emu jasność co
do tego, że matka związała już swoje życie z innym. Mimo namów ojca, nie był w
stanie przebaczyć jej win i postanowił uciec z domu, nie mówiąc nic ojcu i
matce, zabierając ze sobą tylko konia Redbo i kuzyna Lacey’a Rawlinsa, który
był jego najlepszym przyjacielem. Z chwilą podjęcia przez matkę decyzji o
sprzedaży ziemi, jego życie w Ameryce się skończyło. Nie mógł żyć poza ranczem,
nie związany z ziemią.
W pewnym momencie, jeszcze po stronie amerykańskiej,
spotykają na swojej drodze młodego chłopaka na pięknym gniadym koniu. Jako
znawcy, John Grady i Rawlins od razu poznali, że zwierzę jest sporo warte,
uznali więc, że chłopiec musiał konia ukraść. W związku z tym, aby nie napędzić
sobie kłopotów, odmawiają chłopcu swojego towarzystwa i odjeżdżają, mimo że
chłopiec zaklina się, że koń jest jego i nie dopuścił się kradzieży. Jednak coś
w jego zachowaniu niepokoi, zwłaszcza że chłopak najwyraźniej kłamie, podając
wiek, na jaki nie wygląda i nazywając się imieniem pastora, który w radio
wygłasza swoje kazania. Nie chce też opowiedzieć przyjaciołom swojej historii,
czym skazuje się na banicję. Jednak to chłopcu nie przeszkadza jechać za nimi,
aż w końcu przed samą granicą dogania ich i przekonuje Johna, aby mógł się do
nich przyłączyć. Decyzja Johna Grady wkrótce miała się położyć cieniem na życiu
jego i Rawlinsa, ale kto zna wyroki boskie? Tak wiele zła można by uniknąć w
życiu, gdybyśmy zdolni byli przewidzieć przyszłość.
We trójkę przeprawiają się przez rzekę wraz z końmi do
Meksyku. Tam spotyka ich burza, w wyniku której młody chłopiec, nazywający
siebie Jimmym Blevinsem, traci swojego konia, broń i cały swój dobytek, łącznie
z ubraniem. Trzech chłopców, z których jeden ubrany jest tylko w koszulę i majtki, na dwóch koniach udają do najbliższego miasteczka La
Encantada, gdzie natrafiają na mężczyznę, z którego kieszeni wystawał rewolwer
Blevinsa. Gdy dzieciak zaczyna się odgrażać, że odbierze natychmiast swoje
rzeczy, John Grady i Rawlins dla własnego bezpieczeństwa postanawiają zostawić chłopaka na granicy
miasteczka. Sami ponownie udają się do La Encantady na zwiady. Tam odnajdują konia Blevinsa.
Gdy wracają do chłopca, ten wymusza na Johnym obietnicę, że pomogą mu w
odzyskaniu jego konia. Blevins upiera się, aby odzyskać też broń, siodło i
wszystkie rzeczy, jednak John pozostaje nieugięty i zgadza się tylko na
zwierzę. O świcie podkradają się do miejsca, gdzie trzymano zwierzę. Blevins
wykrada swojego konia, jednak wszyscy trzej muszą uciekać, gdyż miasteczko się
obudziło i puszczono się za nimi w pogoń. Powagę sytuacji podkreśliły strzały
za uciekającym Blevinsem. Wkrótce chłopcy rozdzielają się. Blevins jedzie w
swoją stronę, a John i Rawlins w swoją. Mieli się spotkać gdzieś na drodze,
jednak do spotkania nigdy nie doszło. Chłopak zniknął i słuch o nim zaginął.
Po jakimś czasie, gdy pewnym już było, że pogoń zgubiła ich ślad, John Grady i Lacey Rawlins znaleźli pracę na meksykańskiej Hacjendzie. Spędzili na niej cztery miesiące na dobrym wiejskim życiu. Żaden z nich nie miał pojęcia, że po dwóch miesiącach ukrywania się w meksykańskim miasteczku Palau, gdzie pracował dla niemieckiej rodziny, Blevins wrócił do la Encantada po swoją broń, ściągając na wszystkich nie tylko prawdziwe kłopoty, ale i całkowitą zmianę światopoglądu młodzieńców.
Po jakimś czasie, gdy pewnym już było, że pogoń zgubiła ich ślad, John Grady i Lacey Rawlins znaleźli pracę na meksykańskiej Hacjendzie. Spędzili na niej cztery miesiące na dobrym wiejskim życiu. Żaden z nich nie miał pojęcia, że po dwóch miesiącach ukrywania się w meksykańskim miasteczku Palau, gdzie pracował dla niemieckiej rodziny, Blevins wrócił do la Encantada po swoją broń, ściągając na wszystkich nie tylko prawdziwe kłopoty, ale i całkowitą zmianę światopoglądu młodzieńców.
Zauważyłam, że dałam się wciągnąć w tym miejscu, gdzie przyjaciele
spotykają trzynastolatka, udającego kogoś innego, niż był. Czułam w nim jakąś
tajemnicę, która bardzo chciałam odkryć. Myślę, że to właśnie w tym momencie nastąpił
przełom. Nie byłam już w stanie się cofnąć, odłożyć książkę na miejsce. Coś w tym chłopaku, w tym Jimmym
Blevinsie, sprawiło, że uległam historii, bo czułam, że coś przełomowego się wydarzy. Autor
chwycił moją ciekawość, która wcześniej zręcznie mu umykała. Od tego momentu
żyłam tylko dlatego, aby dowiedzieć się, co się stanie za chwilę, na kolejnej stronie. Potem zaś wciągałam się coraz bardziej i bardziej, zupełnie jakby trzej
chłopcy złapali mnie za rękę, tonąc w swoich kłopotach, i próbując się uratować,
a ja nie mogę się od nich oderwać. Jakbym miała jakąś moc, aby ich z tych
kłopotów wyratować tylko dlatego, że będę czytać dalej. Teraz widzę, że cały
czas oczekiwałam jakiegoś happy endu, jakiejś pomocy z niebios, a kiedy ona nie
nadeszła, byłam w szoku, i dalej nie mogłam się oderwać od powieści, brnęłam
w historię, wciąż mając tą złudną nadzieję, że będzie dobrze. Wpadłam w jakieś zaczarowane
koło, z którego nie mogłam, a może nawet nie chciałam się wyrwać. Teraz w moich
myślach krąży jakiś smutek, gdy pomyślę o tych chłopcach. Nie tak miało być.
Chciałam ich chronić przed dorosłością, ale oni byli głusi na moje myśli, brnąc
coraz głębiej w bagno okrucieństwa i bezprawia. Nie udało mi się ich uratować,
ochronić, pozwoliłam im otworzyć oczy na szarą rzeczywistość. I to mi leży do
tej pory na sercu.
Oczywiście wiem, historia była wymyślona, bohaterowie nie
istnieli, to co się zdarzyło, nie zdarzyło się naprawdę. Ale ja czuję inaczej.
Dlatego wysoko cenię tę książkę, bo tak dalece mnie ona wciągnęła, że postacie,
takie jakie poznałam w książce, ożyły w mojej głowie i wciąż żyją. I myślę, że
nigdy o nich nie zapomnę, nawet jeśli dwoje z nich dziś powinno już być dorosłe.
Nawet jeśli w ogóle nie istnieli…
Wschód słońca |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz