Nareszcie koniec! Już po! Najgorszy dzień w moim życiu jest
już za mną! Ulga i niemiłe wspomnienia będą mi jeszcze jakiś czas towarzyszyć.
Miał być to wedlug opowiadań najpiękniejszy dzień mojego życia, a tymczasem jedyny i niepowtarzalny dzień w
życiu każdej dziewczyny okazał się dniem, w którym wszystko co mogło zawiodło.
Nawet nie potrzebuję zdjęć, aby to wszystko móc wspominać. Zdarzenia na długo
zostaną w mojej pamięci. A oto jak wyglądał ten dzień…
Zaczęło się od samego rana, a właściwie już od piątku, dniu
poprzedzającym tę piękną z opowieści uroczystość. W piątek jak to już bywa od
zarania dziejów miał odbyć się polter. Nikogo nie zapraszałam, bo oczywiście
taka już tradycja. Kto przyjdzie to przyjdzie. Okazało się że wpadło całkiem
sporo osób i zostało aż do północy. A wiec plany, aby położyć się wcześniej
spać uległy samozagładzie. Po wyjściu ostatnich gości, którzy zdaje się
zapomnieli, że jutro panna młoda musi sprostać wielu obowiązkom i przydałby się
jej zdrowy długi sen, trzeba było pozmywać i posprzątać dokładnie korytarz z
drobinek szkła ukrywających się pod wycieraczkami sąsiadów. Na szczęście mama wzięła
się za mycie więc mnie pozostał tylko korytarz. Potem poukładanie naczyń do
szaf- kolejne pół godziny ujęte z życia. Także polecam tutaj aby nie krępować
się i ugościć towarzystwo na papierowych lub plastikowych naczyniach i
najlepiej dać im jeszcze śmieci do wyniesienia, jeśli wyjdą za późno :P Do tego
miałam jeszcze tego dnia robiony podkład do fryzury ślubnej, czyli modelowanie.
Jako że przyjaciółka fryzjerka była tego dnia w pracy do późna, a modelowanie
musiało być zrobione dzień wcześniej (inaczej w sobotę spędziłabym na krześle 4
godziny, zamiast dwóch), połączyłam fryzurę z poltrem, w związku z czym cały
piątkowy wieczór przesiedziałam na krześle pod suszarką, jednocześnie
obsługując gości i latając co chwila między przedpokojem, który na ten czas
stał się salonem fryzjerskim, a salonem, gdzie narzeczony zabawiał gości. Było
to jedyne słuszne rozwiązanie, dodatkowo wydało mi się to dobrym pomysłem
połączyć dwa w jedno. Niestety to co mnie wydaje się dobre, inni mogą widzieć
zupełnie inaczej, w związku z tym w ten nerwowy dzień (od samego rana
wysłuchiwałam różnorakie pretensje mamy) zostałam zbesztana przez narzeczonego,
który nie mógł zrozumieć, dlaczego nie ustawiłam sobie tej fryzury jakoś
inaczej, np. na godz. 21 wieczorem. Niepotrzebnie mnie tylko zdenerwował, bo w końcu
okazało się, że mam rację, jako że goście i tak zostali do północy więc i tak
nie byłoby możliwości uniknięcia połączenia obu zdarzeń. No ale mężczyźni nic nie
wiedzą o tym ile obowiązków spoczywa na pannie młodej. Oni zakładają garnitur,
skarpetki i buty i mają spokój, my natomiast musimy manewrować między fryzurą,
makijażem, zakładaniem sukienki tak, by nie popsuć fryzury, nie podrzeć rajstop
i jeszcze jakimś cudem schylić się w gorsecie i założyć buty. Dobrze by było
również nie połamać przy tym specjalnie na ten dzień wypielęgnowanych i
„zrobionych” za grube pieniądze paznokci (na szczęście ja ograniczyłam się do
tego aby je równo spiłować, wiec gdyby się nawet połamały, to przynajmniej nie
płakałabym nad zmarnowanymi pieniędzmi, a jedynie nad zaciągniętymi przez
paznokcie rajstopami ;)). Także po tym komentarzu narzeczonego, który wykazał
się kompletną ignorancją w tematyce ślubnej zamilkłam na jakieś 5 minut, aby
pokazać mu jak bardzo mnie tym oskarżeniem o brak organizacji skrzywdził, by w
szóstej minucie wybaczyć mu i wrócić do gości.
Po wyjściu ostatniego gościa narzeczony również się zmył,
ponieważ również poczuł się jak gość. W związku z czym sprzątanie jak już
wspomniałam zostało na mojej głowie i mojej dobrej i pomocnej matki. Ale
wybaczyłam mu to podejście, ponieważ przez cały wieczór dzielnie mi sekundował w
obsłudze gości i dzięki temu mogłam zająć się moją fryzurą.
Modelowanie z dwóch godzin przeciągnęło się do czterech więc cały plan, aby oszczędzać kręgosłup przed ślubem spalił na panewce:D Muszę
tu jeszcze wspomnieć o tym, że od dawna mam problemy z kręgosłupem, natomiast
od ostatniego roku te problemy urosły na tyle, że codziennie musze się borykać
z bólem w dolnych partiach pleców. I właśnie z tego powodu postanowiłam
podzielić czas na zrobienia fryzury ślubnej na dwa dni- by dać odpocząć plecom
i nie siedzieć zbyt długo. Niestety tak to już jest w życiu, że plany jedno a
rzeczywistość drugie. Także po całym dniu bieganiny i wieczornego
siedzenia położyłam się spać ze straszliwym bólem pleców. Miałam nadzieję, że rano gdy się obudzę ten
ból minie i zdołam wytrzymać nie tylko w kościele ale i na zabawie. Niestety po
obudzeniu się musiałam z przykrością stwierdzić, że ból nie minął. Z obawy
przed tym, że nie będę w stanie przetrwać tego dnia zażyłam specjalne proszki
przeciwbólowe, które pożyczyłam od narzeczonego. Ból pleców ustał, ale za to
zaczęłam czuć mdłości (zapewne skutki uboczne zażycia cudzego leku). Podczas gdy siedziałam na fotelu u przyjaciółki
fryzjerki i próbowałam opanować mdłości, dostałam smsa od narzeczonego, że płyta
z muzyką, która nagrałam specjalnie na wesele i którą on odebrał ode mnie w
sobotę rano- nie działa. Ups! Do wesela zostało kilka godzin, a płyta z muzyką
nie chce się odtwarzać na kinie domowym! Chyba nie musze dodawać, że to była
nasza jedyna możliwość aby na naszym weselu zabrzmiała muzyka… W końcu
zrezygnowaliśmy z orkiestry i dj-a i planowaliśmy zrobić wszystko sami. No ale
tak już chyba musi być, że jakby się nic nie waliło podczas tego jedynego dnia
to by ten dzień nie był udany, a przynajmniej nie byłby taki wyjątkowy :P Nasz znajomy kilka dni wcześniej opowiadał,
jak podczas jego wesela płyta którą nagrał zaczęła się zacinać i cały czas musieli
słuchać Michaela Jacksona :D Dlaczego więc my mieliśmy mieć lepiej? : )
No ale cóż, problemy problemami ale „show must go on” ;)
Siedziałam więc jak na szpilkach na fotelu fryzjerskim, z mdłościami i
palpitacjami serca za każdym razem jak przypominałam sobie o kraksie z płytą, a
dodatkowo milczenie narzeczonego nie poprawiało mi humoru, bo w końcu nie
wiedziałam do samego końca czy będzie wesele czy będzie stypa : )
Jakby tego było mało czułam się śpiąca, bo musiałam wstać o
7 rano aby pójść przed 8 do Kościoła na spowiedź przedślubną. W dodatku szłam z
kapturem na głowie, aby nie pokazywać wszystkim swoich wałków na głowie i nie
robić tym samym sensacji. Ale i tak mi się to nie udało, ponieważ i
tak ludzie na mnie dziwnie popatrywali, jako że było w miarę ciepło i nieco
dziwnie wyglądałam przemierzając ulice w kapturze.
Gdy w końcu fryzura
była gotowa mąż przyjaciółki zawiózł mnie samochodem do domu, mimo że dzielił
nasze mieszkania krótki spacer, no ale od samego rana kropiło, więc fryzura
była zagrożona. Tak więc przyjaciółka bała się, ze jej cała praca pójdzie na
marne, ja natomiast drżałam o całą
ceremonię ślubną, ponieważ pogoda miała być popołudniem jeszcze mniej łaskawa.
Wróciwszy do domu o godzinie 13 próbowałam nagrać płytę z muzyką jeszcze raz,
jakimś innym sposobem, tak aby odtwarzacz narzeczonego w końcu zaczął z nami współpracować. W ten
dzień miałam tak ściśnięty żołądek, do tego nudności spowodowane proszkami
przeciwbólowymi – wszystko to sprawiło, że nie byłam w stanie niczego zjeść i
do samej 16:00 podczas przygotowań nie zjadłam nic prócz trzech cukierków, aby
powstrzymać ewentualne burczenie w brzuchu w Kościele (ja tak niestety mam, że
mój brzuch burczy w najmniej odpowiednich momentach). Wyobrażałam sobie jak
ksiądz w trakcie przysięgi małżeńskiej podkłada nam mikrofon i nagle rozlega
się głośne burczenie mojego nieokiełznanego brzucha : ) Na szczęście moje obawy
okazały się płonne – przez cały ten wyjątkowy dzień, łącznie z weselem nie
byłam w stanie zjeść ani kęsa. Zjadłam tylko rosół i te nieszczęsne trzy
cukierki i to było wszystko co tego dnia spożył mój żołądek.
A że nie mogłam jeść to w ogóle nie zwracałam uwagi na
stoły. A tam się działo wiele, a raczej się nie działo. Po czasie stwierdzam,
że na sali panował kompletny brak organizacji w obsłudze kelnerskiej. Po
podaniu rosołu minęło sporo czasu zanim pojawiły się dania mięsne (może
chodziło o to, żeby rosołek się dobrze strawił i żeby zaspokoił na tyle
pierwszy głód, aby nikt nie zwrócił uwagi, że było mniej mięsa niż było
zamówione, bo prawdopodobnie panie kelnerki również uraczyły się obiadkiem),
jak się pojawiły, to między jedną a drugą paterą z mięsem, minęło tyle czasu, że nie
wszyscy mogli sobie od razu nałożyć upragniony obiad. Ziemniaczków na 6 osób
przy naszym stole było tyle ile moja mama gotuje na siebie i mojego brata, a
frytki, które miały być tajemniczymi talarkami (może to nowa nazwa frytek a ja
o tym nic nie wiem…?) pojawiły się grubo po tym jak się wszyscy najedli, a
raczej rozdzielili między sobą skąpą ilość ziemniaczków. Krótko po obiedzie
wszystko zostało sprzątnięte ze stołów, razem z resztkami mięsa (miałam
nałożony kawałek mięska, który miałam ochotę zjeść, ale niestety zniknął nim
zdążyłam wrócić do stołu; a dlaczego odchodziłam od niego- to niedługo zdradzę), mimo że
ustalono (nie piszę "ustaliłam", bo nie pamiętam, abym coś takiego ustalała z szefową restauracji) iż
ciasto będzie sobie stało z boku razem z kawką i herbatką, na tak zwanym
szwedzkim stole. Także przez jakąś godzinkę na stołach stały tylko szklanki i
soki, zanim ludzie się zorientowali że mogą sobie sami ciasto nakładać. Jeszcze
w trakcie sprzątania po obiedzie kelnerka zapytała mnie czy mają już kłaść
zakąski, mimo że ustaliłam z szefową, że zakąski są na kolację… Nie znam się na
tym, ale według mnie jeśli jest stół szwedzki na ciasto, to mięso powinno
zostać na stołach, żeby każdy ewentualny głodny mógł się nim jeszcze nasycić.
Zamiast tego moi biedni goście mogli podziwiać biel obrusa.
Po torciku przyszedł czas na zakąski, które zamówiliśmy na
kolację. Nie robiliśmy prawdziwej kolacji, ponieważ impreza miała trwać tylko
do północy i wszystko było tak fajnie ustalone czasowo, że zawsze na tych
stołach miało coś być. Tak więc na kolację wystawiono sałatki, śledzika i
rolady w galarecie. Miały być też rolady z żurawiną na zyczenie mojego narzeczonego,
który nie lubi galarety, ale jakoś nigdzie nie mogłam ich zlokalizować. Nie
położono też na stoły resztek mięsa po obiedzie, mimo że specjalnie domówiliśmy
20 dodatkowych porcji (na 43 gości było ponad 80 kawałków mięsa), aby dołożyć
to co zostanie z obiadu do skąpej kolacji. Niestety kelnerki i kucharki uznały inaczej i
mięso pozostało w lodówkach, albo na talerzach obsługi (tego nigdy sie nie dowiem, czy faktycznie obsługa położyła na stole tyle mięsa ile zamówilismy). Po zakończeniu imprezy
oczywiście mięso się odnalazło i powędrowało do domu teścia, gdzie następnego
dnia miały się odbyć takie mini poprawiny. Tak więc my mieliśmy co jeść na
poprawinach (ok. 10 osób i mnóstwo jedzenia), podczas gdy 40 osób, które straciło na nasze prezenty grube pieniądze wyszło z
wesela głodne. Po czasie dochodzą do mnie obrazy, które zapamiętałam i
faktycznie muszę stwierdzić, że w pewnym momencie na stołach stało samo masło i
chleb. Niestety podczas wesela nie byłam w stanie tego pilnować, ponieważ w
ogóle przy stole nie siedziałam i nie wiedziałam co się tam działo. Szkoda
tylko, że jeszcze podczas zabawy nie otrzymałam sygnałów od gości, że nie ma co
jeść (albo przynajmniej od mamy), tak abym mogła coś z tym fantem zrobić. Tak
więc podejrzewam, że zostaliśmy po weselu dość mocno skrytykowani. Tak to
niestety już bywa z weselami, zawsze jest coś nie tak, co się komuś nie podoba.
Jednakże my faktycznie zasłużyliśmy na naganę. Nie dopilnowaliśmy wszystkiego i
jak o tym pomyślę, to serce mnie boli. Niestety muszę to wszystko przyjąć na
klatę i uśmiechać się dzielnie. Przynajmniej teraz mogę komuś podpowiedzieć,
żeby mocno pilnowali obsługi podczas swojego wesela, albo nawet zlecili komuś
(np. teściom lub świadkom) to zadanie, żeby potem nie musieli najeść się
wstydu. Sama miałam kiedyś praktyki w restauracji i byłam świadkiem jak po
przywiezieniu ciasta przez cukiernię, obsługa restauracji odcięła sobie spory
kawał ciasta, za które ktoś inny zapłacił i zjadła je sobie przy kawie. Także
korzystajcie z mojego bogatego doświadczenia moi drodzy i nie popełnijcie tego
błędu co ja- nie spuszczajcie obsługi z oczu i najlepiej zostawcie swojego
człowieka w restauracji na czas przygotowań do wesela : )
Co się jeszcze mogło nie udać… no cóż, może przejdę teraz do
muzyki. Powiem Wam tak- kiedy masz orkiestrę to nikt nie śmie nawet słówka
pisnąć, że mu się muzyka nie podoba. Natomiast jeśli sam przygotowujesz
kompilacje i trzymasz się ściśle przebojów typowo weselnych, tych samych które
grają orkiestry, ale sam puszczasz muzykę, to znajdzie się wokół Ciebie nagle
tyle doradców z własnymi płytami i życzeniami muzycznymi, że sam jesteś
zaskoczony ilu dj-ów masz w rodzinie. Masz tyle na głowie, stajesz wręcz na tej
głowie, aby rozbawić towarzystwo, puszczasz muzykę dla starszych i dla
młodszych a i tak słyszysz z każdej strony: „no nareszcie przeboje lat 90!
Ojeeeeeeny masz tylko dwie takie piosenki??”, „Ja mam płytę w samochodzie z
muzyką z radia eski- mówi kuzyn, a bratowa odpowiada- No to przynieś!” nie
zawracając sobie w ogóle głowy tym, aby zapytać mnie o zgodę… „Weź puść może
nasze śląskie hity, bo mama chciała posłuchać, a i zobaczysz jak ludzie będą
się bawili”…. I tak dalej i tak dalej… Do tego dzieci, które dorwały się do
komputera i przełączały muzykę w środku piosenki, albo wręcz włączały w kółko
tę samą piosenkę z pliku, zamiast wybrać z listy na winampie… Spędzasz biedny człowieku wiele godzin przy
komputerze, poświęcasz swój wolny czas i ściągasz muzykę na Internecie bezprzewodowym z limitem
danych, by potem patrzeć jak inni rujnują Twoją pracę podczas przyjęcia, nie
pytając Cię w ogóle o zgodę, a na poprawinach słyszysz od osoby, która powinna
mieć najmniej do powiedzenia, mianowicie do partnerki teścia (jest po
rozwodzie), że muzyka, której poświęciłaś tyle godzin była muzyka na stypę a
nie na wesele i mówi to wszystko przy innych- tak moi drodzy, wtedy naprawdę
może się zrobić przykro. Dlatego korzystajcie z mojej rady i nie starajcie się
zadowolić gości muzycznie, bo i tak Wam się nie uda. Jeśli chcecie mieć spokój
zamówcie za grube pieniądze orkiestrę i wtedy wszyscy będą się grzecznie bawić
do tego, co zostanie im puszczone i nie będą wybrzydzać.
O czym tu jeszcze można wspomnieć… ach błogosławieństwo…
Powiem Wam tak- rodzina to bardzo dziwny twór. Czasem są bardzo pomocni, innym razem masz ochotę ich
wszystkich podusić za to, że grają na Twoich i tak skołatanych nerwach. Jako że
moi teściowie są po rozwodzie i oboje mają nowych partnerów to sytuacja z
błogosławieństwem się trochę pokomplikowała. Mianowicie dlatego, że teść nie
znosi nowego męża byłej żony i poinformował, że on swojej partnerki na
błogosławieństwo nie weźmie i nie życzy sobie, aby „ten człowiek” (mąż
teściowej) był na błogosławieństwie i jeśli go zobaczy u mnie w domu to
wyjdzie. Tak…. Nie ma to jak stawiać warunki osobom postronnym tylko dlatego,
że samemu się narobiło bałaganu we własnym życiu. No ale dobrze, czego się nie
robi dla swojego ukochanego… Teściowa została powiadomiona, że ma przyjechać
sama, a jej mąż ma czekać na nią w Kościele (kilka kroków od mojego miejsca
zamieszkania). Jakież więc było moje zdziwienie, gdy teściowa przyjechała do
naszego domku ze swoim mężem, który ani myślał czekać pod Kościołem? I co
napisać narzeczonemu, który pisze w smsie czy jego mama przyjechała sama czy
z mężem? Już myślałam, że
błogosławieństwo się odbędzie w okrojonym składzie, albo w ogóle się nie
odbędzie. Bo oczywiście za mało miałam stresów w tym dniu, należało jeszcze coś
dołożyć, żebym na długo zapamiętała ten dzień.
Było jeszcze kilka innych stresogennych drobiazgów, jak np.
spóźnienie narzeczonego (nie, wcale nie bałam się, że się jednak rozmyślił :P), jak to że nikt nie opiekował się prezentami pod Kościołem i w hotelu i sama musiałam zadbać o to, aby bezpiecznie znalazły się w pokoju hotelowym
(podczas gdy goście czekali na nas z kieliszkami szampana w dłoni) /warto więc tu pomyśleć o osobie, której ufacie i która zajmie się prezentami od razu po ich otrzymaniu przez małżonków i będzie mieć na nie cały czas baczenie/, jak to, że po stłuczeniu kieliszków i prowizorycznym posprzątaniu szkieł przez zaślubionych obsługa źle posprzątała po nas parkiet i moja mama wbiła sobie szkło w stopę, gdy tańczyła bez butów...- ale nie będę o tym pisać, bo to zaledwie drobiazgi w porównaniu z największą
katastrofą tego dnia- sukienką.
Moja piękna królewska sukienka, w której tak pięknie, bogato i szczupło wyglądałam zepsuła mi całkiem humor. Wszystko było pięknie do czasu aż poszłam w niej do Kościoła i chciałam zrobić pierwszy krok bez trzymania kiecki wysoko w górze (cały dzień padało, więc wszyscy mogli podziwiać moje kolana jak szłam do samochodu i do Kościoła). Najpierw sama się w niej prawie przewróciłam, potem mój narzeczony na nią stąpnął kilka razy, a jak szliśmy już do ołtarza to zamiast patrzeć na zebranych w Kościele gości i uśmiechać się pięknie do zdjęć, to ja patrzyłam pod nogi by nie wywrócić się o rąbek sukni (ale by była ogólna uciecha jakbym fiknęła ze dwa razy z bukietem w dłoni ;)). Okazało się, że suknia była nieco za długa a że mierzyłam ją po skróceniu w salonie bez chodzenia, to nie byłam w stanie zweryfikować prawidłowo jej długości. Jakież więc było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że nie mogę w niej wykonać ani jednego odważniejszego kroku, nie wspominając już o tańczeniu?! Miałam jeszcze nadzieję, że to wszystko przez dywan w Kościele i że na weselu będzie już dobrze. Jednak po dwóch potknięciach na sali weselnej wiedziałam już, że sukces mojej imprezy zawisnął na włosku. Bo jak tu się bawić skoro para młoda nie wykonała jeszcze pierwszego tańca? Zaczęłam przeklinać, krzyczeć na mojego biednego, świeżo poślubionego męża, że "Nie! Nie zatańczę z Tobą ani jednego tańca, bo nie mogę wykonać ani jednego kroku i że zaraz ubiorę jeansy i bluzkę, które wzięłam na przebranie" itd. Przybiegła mi na pomoc moja cudowna przyjaciółka, poszłyśmy do pokoju hotelowego, który wykupiliśmy na wszelki wypadek (miał być używany jako pokój gospodarczy i mimo że na początku byłam przeciwna wydawaniu na niego pieniędzy, to potem byłam za niego wdzięczna, bo gdzie inaczej naprawiałabym swoją sukienkę lub ratowała zranioną o szkło stopę mamy?) i tam próbowaliśmy pożyczonymi od obsługi niebieskimi nićmi podszyć jako tako moją kiecuszkę, aby nadawała się do tańczenia. Jednak zbyt wiele materiału było do okiełznania, a goście czekali na pierwszy taniec. W związku z tym przyjaciółka zaczęła mi wsuwkami podpinać przód kiecki, bym sobie po niej nie deptała i tak z tymi wsuwkami, z wisielczym humorem zeszłam do mojego męża, a za każdym moim krokiem słyszałam wypadające wsuwki. Wzięłam go na parkiet, ustawiłam najwolniejszą piosenkę jaką znalazłam i zatańczyliśmy, depcząc po wsuwkach wysuwających się po cichu acz nieubłagalnie z mojej sukieneczki. Po zakończeniu tańca szybko uciekłam z powrotem na górę, chwytając po drodze moją przyjaciółkę i w pokoju hotelowym rzuciłam niemal ze łzami, że zdejmuję tę cholerną kieckę i zakładam spodnie. Nie pozwoliła mi na to moja przyjaciółka, fryzjerka, krawcowa i fotograf w jednym, ponieważ miała w planach narobić jeszcze setkę zdjęć. Uklękła więc nie zważając na swoją sukienkę, na swoje rajstopki i zaczęła mi związywać dół sukni w supły. Po całej operacji z sukienki księżniczki zrobiła się sukienka bombka, w której wszyscy mogli podziwiać moje lekko zadarte rajstopy i lekko porysowane białe używane buciki. Ale mimo to ja zeszłam do gości weselnych przeszczęśliwa, że nareszcie mogę tańczyć. Przyjaciółka powiedziała, że dół nie jest ważny, bo ona tak porobi zdjęcia, że będzie widać tylko górę mojej prześlicznej sukienki. I tak oto mojej sukience ślubnej nie udało się zepsuć zabawy, mimo że usilnie się o to starała. Ale nie znała widocznie mojej przyjaciółki, która potrafi sobie radzić w każdej sytuacji ani mnie i mojego poczucia humoru, które uratowało mnie przed największą katastrofą tego dnia. Ale i tak zanim poprawił mi się humor to zdążyłam pożałować, że posłuchałam mamy i zamiast kupić sobie krótką białą sukienkę do kolan gdzieś na rynku, tak jak początkowo chciałam- kupiłam typowo ślubną kieckę. Ale ostatecznie co z tego, że będę miała setki zdjęć w związanej u dołu sukience porobione przez gości weselnych? Najważniejsze, że ani przez moment nie schodziłam z parkietu i doskonale się bawiłam : )
Moja piękna królewska sukienka, w której tak pięknie, bogato i szczupło wyglądałam zepsuła mi całkiem humor. Wszystko było pięknie do czasu aż poszłam w niej do Kościoła i chciałam zrobić pierwszy krok bez trzymania kiecki wysoko w górze (cały dzień padało, więc wszyscy mogli podziwiać moje kolana jak szłam do samochodu i do Kościoła). Najpierw sama się w niej prawie przewróciłam, potem mój narzeczony na nią stąpnął kilka razy, a jak szliśmy już do ołtarza to zamiast patrzeć na zebranych w Kościele gości i uśmiechać się pięknie do zdjęć, to ja patrzyłam pod nogi by nie wywrócić się o rąbek sukni (ale by była ogólna uciecha jakbym fiknęła ze dwa razy z bukietem w dłoni ;)). Okazało się, że suknia była nieco za długa a że mierzyłam ją po skróceniu w salonie bez chodzenia, to nie byłam w stanie zweryfikować prawidłowo jej długości. Jakież więc było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że nie mogę w niej wykonać ani jednego odważniejszego kroku, nie wspominając już o tańczeniu?! Miałam jeszcze nadzieję, że to wszystko przez dywan w Kościele i że na weselu będzie już dobrze. Jednak po dwóch potknięciach na sali weselnej wiedziałam już, że sukces mojej imprezy zawisnął na włosku. Bo jak tu się bawić skoro para młoda nie wykonała jeszcze pierwszego tańca? Zaczęłam przeklinać, krzyczeć na mojego biednego, świeżo poślubionego męża, że "Nie! Nie zatańczę z Tobą ani jednego tańca, bo nie mogę wykonać ani jednego kroku i że zaraz ubiorę jeansy i bluzkę, które wzięłam na przebranie" itd. Przybiegła mi na pomoc moja cudowna przyjaciółka, poszłyśmy do pokoju hotelowego, który wykupiliśmy na wszelki wypadek (miał być używany jako pokój gospodarczy i mimo że na początku byłam przeciwna wydawaniu na niego pieniędzy, to potem byłam za niego wdzięczna, bo gdzie inaczej naprawiałabym swoją sukienkę lub ratowała zranioną o szkło stopę mamy?) i tam próbowaliśmy pożyczonymi od obsługi niebieskimi nićmi podszyć jako tako moją kiecuszkę, aby nadawała się do tańczenia. Jednak zbyt wiele materiału było do okiełznania, a goście czekali na pierwszy taniec. W związku z tym przyjaciółka zaczęła mi wsuwkami podpinać przód kiecki, bym sobie po niej nie deptała i tak z tymi wsuwkami, z wisielczym humorem zeszłam do mojego męża, a za każdym moim krokiem słyszałam wypadające wsuwki. Wzięłam go na parkiet, ustawiłam najwolniejszą piosenkę jaką znalazłam i zatańczyliśmy, depcząc po wsuwkach wysuwających się po cichu acz nieubłagalnie z mojej sukieneczki. Po zakończeniu tańca szybko uciekłam z powrotem na górę, chwytając po drodze moją przyjaciółkę i w pokoju hotelowym rzuciłam niemal ze łzami, że zdejmuję tę cholerną kieckę i zakładam spodnie. Nie pozwoliła mi na to moja przyjaciółka, fryzjerka, krawcowa i fotograf w jednym, ponieważ miała w planach narobić jeszcze setkę zdjęć. Uklękła więc nie zważając na swoją sukienkę, na swoje rajstopki i zaczęła mi związywać dół sukni w supły. Po całej operacji z sukienki księżniczki zrobiła się sukienka bombka, w której wszyscy mogli podziwiać moje lekko zadarte rajstopy i lekko porysowane białe używane buciki. Ale mimo to ja zeszłam do gości weselnych przeszczęśliwa, że nareszcie mogę tańczyć. Przyjaciółka powiedziała, że dół nie jest ważny, bo ona tak porobi zdjęcia, że będzie widać tylko górę mojej prześlicznej sukienki. I tak oto mojej sukience ślubnej nie udało się zepsuć zabawy, mimo że usilnie się o to starała. Ale nie znała widocznie mojej przyjaciółki, która potrafi sobie radzić w każdej sytuacji ani mnie i mojego poczucia humoru, które uratowało mnie przed największą katastrofą tego dnia. Ale i tak zanim poprawił mi się humor to zdążyłam pożałować, że posłuchałam mamy i zamiast kupić sobie krótką białą sukienkę do kolan gdzieś na rynku, tak jak początkowo chciałam- kupiłam typowo ślubną kieckę. Ale ostatecznie co z tego, że będę miała setki zdjęć w związanej u dołu sukience porobione przez gości weselnych? Najważniejsze, że ani przez moment nie schodziłam z parkietu i doskonale się bawiłam : )
Pamiętajcie więc moje kochane- nieważne ile przeszkód stanie Wam
na drodze w ten najgorszy dzień w życiu- nie traćcie dobrego humoru i nie
przejmujcie się niczym, tylko tańczcie, tańczcie, tańczcie… : ) Jeśli Wy zachowacie dobry humor to będzie dobrze, nawet jeśli wszystko dookoła Was zacznie się walić. Pamiętajcie, że nie wesele jest ważne tylko Wy, Wasz ukochany mąż i Wasze życie po ślubie.
Pozdrawiam wszystkie przyszłe panny młode i daje Wam radę: nie przejmujcie się tak bardzo całym tym cyrkiem, bo co ma się nie udać to i tak się nie uda, nieważne jak bardzo będziecie się stresowały i starały, aby wszystko było dobrze. Zatem posłuchajcie byłej panny młodej po przejściach i starajcie się z tego dnia wziąć tyle dobrego ile się da, aby mieć same dobre wspomnieia :)
Pozdrawiam wszystkie przyszłe panny młode i daje Wam radę: nie przejmujcie się tak bardzo całym tym cyrkiem, bo co ma się nie udać to i tak się nie uda, nieważne jak bardzo będziecie się stresowały i starały, aby wszystko było dobrze. Zatem posłuchajcie byłej panny młodej po przejściach i starajcie się z tego dnia wziąć tyle dobrego ile się da, aby mieć same dobre wspomnieia :)
4 komentarze:
Hej.
Po pierwsze: Z tych niewielu zdjęć, które umieściłaś wiem i widzę jedno: wyglądałaś prześlicznie. Masz piękne włosy i miałaś śliczną sukienkę.
Nie będę wypowiadać się na temat Twoich znajomych, wiem tylko tyle, że powinni zrozumieć, że na drugi dzień masz sporo obowiązków i roboty i musisz sobie wypocząć.
Ojej ta sytuacja z muzyką była niewesoła, ale to co działo się na sali odnośnie jedzenia to jakiś szok.!! Kompletny brak organizacji, nie wiem, ale pierwszy raz spotkałam się z czymś takim. Brakuje mi słów,
Co do sukienki i tej małej wpadki- o rany, jak to dobrze mieć przyjaciółkę, która uratuję Cię w takiej sytuacji. Zazdroszczę.!
I super, że miałaś do tego wszystkiego dystans i nie dałaś się zwariować.
I mam nadzieję, że teraz już wszystko się dobrze ułoży bez większych problemów.
Super post- przestrzegłaś mnie. Pozdrawiam, Kinga.;)
Ach ja też się cały czas zastanawiam jak to się mogło stać, że panie kelnerki robiły co chciały. Nawet była taka sytuacja, że przy stoliku z kawą i ciastem komuś spadł na ziemię cały kawałek ciasta z galaretką i obsługa nie spieszyła się wcale z posprzątaniem tego. Stały cały czas za barem i rozmawiały. Właściwie ten kawałek ciasta leżał tam dobrą godzinę. No ale co się stało to się nie odstanie. Staram się o tym po prostu zapomnieć.
Zdjęć jest mało, bo tylko tyle sama widziałam :) Ale bardzo dziękuję za miłe słowa :) Nie pamiętam czy pisałam w poście ale obrączka jest za mała i ledwie weszła na mój palec :) Ale by było śmiechu gdyby jednak była zbyt mała ;) Chciałabym wtedy widzieć minę teścia ;)
Najważniejszy w takich chwilach jest spokój, opanowanie i poczucie humoru. To ostatnie uratuje nas nawet w najgorszych chwilach :)
W ogóle teraz nie mam czasu na dodawanie postów i czytanie książek jako że przygotowujemy mieszkanie na wspólne życie. A do zrobienia jest dużo a czasu mało. Ale jak się ogarniemy w mieszkaniu to zacznę częściej tu bywać :)
Piękny tekst i smutny. Byłem kiedyś djem weselnym i niestety zabrakło Wam doświadczenia które zdobywa się latami, obserwując reakcje ludzi i zbierając utwory przy których ludzie się bawią. Można powiedzieć że to Wasz pierwszy dzień dj-owania. Zgadzam się że każdy może być djem ale wg mnie dopiero po kilku latach praktyki.
Mario
Wszystko to prawda. Ale ciężko jest obserwować reakcje ludzi na własnym ślubie, kiedy wszystko w dodatku się wali :) I jest się zajętym zaciąganiem ludzi do tańca i pilnowaniem wszystkiego :) Zresztą ta muzyka to była na prośbę gości, bo miało być tylko spotkanie przy obiedzie i kawie. Ale jak widać i tak nie opłacało się robić czegokolwiek specjalnie dla gości, bo ci i tak będą niezadowoleni :) Następnym razem będę mądrzejsza ;)
Prześlij komentarz