Gdy pisałam recenzję głośnej książki „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, w podsumowaniu stwierdziłam, że jestem otwarta na film o tym samym tytule, nad którym właśnie pracowano. Byłam ciekawa jak udało się scenarzystom przenieść tak śmiały pomysł z kart książki na duży ekran. W końcu był to dość odważny erotyk, przeniesienie go do kin mogło wywołać sporo kontrowersji. Film był jednym z najbardziej oczekiwanych premier ostatnich kilku lat, jednak stanąć oko w oko z oryginałem i nie zepsuć go- to było ogromne wyzwanie. Adaptacja mogła być zarówno wielkim sukcesem jak i wielką klapą. Szczerze mówiąc obawiałam się tego filmu, tego, że gdy go obejrzę, zepsuje mi on sposób w jaki zapamiętałam bohaterów, jak i całą historię. Bałam się, że aktorzy wszystko zepsują swoją złą interpretacją obrazów, które miałam w głowie.
Powoli zaczęłam się
zamykać na ten pomysł. Potem obejrzałam nieciekawie stworzony trailer, który
nie zachęcał do obejrzenia filmu (ktoś powinien za to beknąć, naprawdę; tak
złej reklamy filmu dawno nie widziałam). Zderzyło się to z recenzją znajomej,
której film się nie spodobał. Usłyszałam to, co chciałam usłyszeć, potwierdziły
się moje obawy i postanowiłam nie sprawdzać na własne oczy jak się sprawy mają.
Uprzedzona od pewnego czasu do całego pomysłu zapomniałam o jednej ważnej
rzeczy- o tym, że ile jest ludzi, tyle jest gustów. I zawsze, ale to zawsze,
powinniśmy sami sprawdzić fakty, które ktoś nam podaje na tacy.
Minęły dwa lata, a ja
wciąż czułam dziwną awersję do tego filmu. Ilekroć o nim słyszałam, cieszyłam
się, że go nie obejrzałam. Teraz wiem, że wszystkiemu był winien strach. Nikt
nie chce, żeby jego bohaterowie, których sobie wymarzył, obrócili się w proch.
Nikt nie lubi, gdy świat, który stworzył w głowie, został im brutalnie zabrany.
Wiem, że to może dziwnie
brzmieć, gdy mówi się o wymyślonych bohaterach, a nie o żywych ludziach i
namacalnych sprawach, ale myślę, że ta teza dotyczy wszystkiego co nas otacza.
A nasze wyobrażenia stanowią dużą cząstkę nas. Dlatego tak łatwo zakochujemy
się w kimś, kogo nie widzieliśmy na oczy, a tylko z nim piszemy. To dlatego po
paru miesiącach związku nagle czujemy się odarci ze wszystkiego, co ważne, bo
pierwsze zauroczenie mija i nie potrafimy sobie poradzić z konfrontacją
wyobrażeń z prawdziwym życiem.
Dla mnie książki są
częścią życia, są czymś prawdziwym i namacalnym. Nigdy nie staram się
przypominać sobie, że to, co właśnie czytam, to tylko książka. Nawet jak
całkowicie daję się ponieść emocjom podczas czytania, zawsze w głębi duszy
wiem, że to, co czytam, to nieprawda. I to mi wystarczy. Gdy czytam, czuję się
szczęśliwa z moimi wyobrażeniami i to mi wystarcza. Życie wówczas staje się
ciekawsze i łatwiejsze do zniesienia. Nie chcę, aby ktoś mi to zabierał, tylko
dlatego, że jest to świat nierzeczywisty. Wiadomo, że kiedyś trzeba będzie się
obudzić, ale chcę, aby była to moja decyzja. I obudzę się, kiedy będę na to
gotowa, a nie wtedy, gdy ktoś włączy mi budzik bez mojej wiedzy i zgody.
Tak właśnie było z tym
filmem. Spostrzegałam go jak taki niechciany budzik. Dlatego pogodziłam się z
myślą, że nie obejrzę adaptacji książki E.L. James i za każdym razem, gdy o
niej pomyślałam, czułam irracjonalną, ale silną niechęć.
Aż tu nagle obudziło się
we mnie dawno pogrzebane zainteresowanie za sprawą gorącej i nabrzmiałej emocjami
recenzji youtuberki Kasi z loveandgreatshoes. Jej relacja wzbudziła we mnie
niesamowitą ciekawość i pewnego dnia zebrałam się na odwagę i stwierdziłam, że
czas skonfrontować swoje obawy z rzeczywistością. I to było właśnie coś, czego
potrzebowałam. Dzięki Kasi miałam okazję obejrzeć kawał naprawdę dobrej
adaptacji i jestem jej za to wdzięczna. To będzie dla mnie nauczka, żeby nigdy
nie zamykać się na nowe doświadczenia z powodu irracjonalnych lęków.
Zdaję sobie sprawę, że
na temat tego filmu krążą skrajne opinie, ale mi naprawdę się spodobał. Do tego
stopnia, że przewijałam dialogi i ważne dla historii sceny po kilka razy. Co
więcej, obejrzałam pierwszą część dwa razy w ciągu tygodnia. Aż wstyd się do
tego przyznawać, ale całkiem się w tym filmie zagubiłam. Zauroczył mnie Grey,
co było całkiem oczywiste i oczekiwane, ale także Anastasia, co mnie już
kompletnie zaskoczyło. Bo do książkowej Any musiałam się odrobinę dłużej
przekonywać, podczas gdy filmowa Anastasia okazała się strzałem w dziesiątkę.
Oboje bohaterowie wprowadzili historię wymyśloną przez E.L. James na całkiem
inny poziom, wyższy poziom. Wprawdzie końcówka pierwszego tomu książki bardziej
mną wstrząsnęła niż film, a moment, w którym Christian przestraszył się, że
ponownie straci Anę był w drugim tomie bardziej chwytający za serce, to jednak
myślę, że jest to wynik tego, że to, co sobie wyobrazimy zawsze działa na nas
bardziej niż to, co widzimy.
Jednak pomimo tego
uważam, że film, i to obie części, był lepszy niż książka. Rzadko się to zdarza
w moim świecie wykreowanym przez wyobraźnię, dlatego jeszcze raz podkreślam, że
nie należy się bać takich konfrontacji, bo może z nich wyniknąć coś dobrego.
(Aczkolwiek pewnie sama sobie będę musiała przypomnieć te słowa, gdy trzeba
będzie skonfrontować inną książkę ;)).
W tym filmie wszyscy
stanęli na wysokości zadania, mimo iż poprzeczka było ustawiona wysoko.
Scenariusz był świetny, pozostawiono w nim najważniejsze wątki i wycięto
niepotrzebną gadaninę. Reżyseria trzymała w napięciu przez cały film, a aktorzy
ani na moment nie zapomnieli z czym się mierzą. Do tego świetnie dobrana muzyka
i wybrane sceny erotyczne spowodowały, że historia trudnej relacji między skrzywdzonym
Christianem i niewinną Anastasią była jednocześnie podniecająca i głęboka. Od
samego początku rodziło się oczekiwanie, że Ana całkowicie zmieni życie Greya i
wyprowadzi go z ciemnej otchłani, w jakiej do tej pory żył. I mimo tej
pewności, że Anastasia jest kimś niezwykłym, jednocześnie zaserwowana nam była
pewność, że droga do serca Greya będzie niebywale trudna i pełna poświęceń. A
kiedy zraniona Ana wyszła z fortecy Christiana, wierząc że już go nigdy więcej
nie zobaczy, cała postać Greya mówiła nam jak wstrząśnięty jest Christian jej
odejściem oraz wszystkim, co się między nimi wydarzyło.
Bardzo spodobało mi się
samo zakończenie. Też czułam się wstrząśnięta, gdy drzwi windy zamknęły się za
Aną, bo mimo iż znałam dobrze historię, nie mogłam uwierzyć, że zdobyła się ona
na to, aby zostawić człowieka, którego pokochała tak mocno, aby dla niego
zmierzyć się ze swoimi lękami. I jakże inne były ich emocje od czasu, gdy się
pierwszy raz spotkali i gdy drzwi windy zamykały się za Anastasią, poruszoną do
głębi swoją pierwszą rozmową z Christianem Greyem i napięciem, jakie się między
nimi wytworzyło od podczas krótkiego wywiadu. Reżyser zadał sobie również spory
trud, aby zachęcić do obejrzenia kolejnej części, pokazując na samym końcu krótkie
urywki z życia osamotnionych bohaterów, by na końcu zwiększyć napięcie o 100%,
gdy Christian nagle wstaje od stołu bez słowa wyjaśnienia i opuszcza firmowe
spotkanie ze zdecydowanym spojrzeniem. Wówczas wiemy, do kogo się tak spieszy i
nie ma już siły, abyśmy nie poszli do kina, aby zobaczyć, co z tego wyniknie.
Być może fani trylogii o
Greyu będą mieli za złe reżyserowi skupienie się bardziej na relacji
wewnętrznej między bohaterami, na tym, co działo się w ich głowach i na
uczuciach, jakie nimi targały, niż na samym seksie, ale dla mnie to był strzał
w dziesiątkę. Po pierwsze w kinie nie można pokazać wszystkiego, a po drugie,
ta książka tak naprawdę była o miłości, a seks był tylko przykrywką i sposobem
na przyciągnięcie czytelnika. W filmie pozostawiono najważniejsze erotyczne
sceny i pokazano je ze smakiem, nie zabijając jednak w nich erotyzmu. Seksu było
tyle, ile było trzeba, a skupienie się na relacji między bohaterami i trudnej
walce o duszę Christiana spowodowało, że film był dużo lepszy, niż tego
oczekiwałam. I ani przez minutę nie czułam się znudzona czy znużona, bo
napięcie między bohaterami było tak wyczuwalne, że można by je było krajać
nożem.
Doskonałe wyważenie
seksu i uczuć sprawiło, że zakochałam się w tym filmie za zabój. I w tym
Christianie, którego stworzył scenarzysta, reżyser i sam aktor. Zakochałam się
w jego oddaniu do Any, jego gotowości do poświęceń dla niej i tego, że nie
odpuścił, mimo iż ostatni jego błąd był tak brzemienny w skutkach. Zakochałam
się w też w Anastasji, w jej upartym charakterze i otwartości jej umysłu. W
tym, że nie dała się sprowadzić Christianowi do roli, której oboje tak naprawdę
nie chcieli. Polubiłam ją za siłę i za to, że potrafiła odejść, gdy Christian
przekroczył jej granice. I za to, że się nie poddawała, mimo że miała naprzeciw
siebie trudnego przeciwnika. Ana z filmu była od początku pokazana jako osoba silna,
co nieco odbiegało od książkowej wersji, ale taką ją bardziej wolałam. I
Christian chyba też, mimo że nie potrafił tego przyznać przed samym sobą.
Film jest bardziej
dramatem niż erotykiem, ale mi to jak najbardziej odpowiadało. Myślę, że to
dlatego zakochałam się w nim od pierwszego spotkania bohaterów w nieskazitelnym
biurze Christiana Greya. I pewnie dlatego nie mogłam się doczekać, aż znajdę
czas, aby obejrzeć drugą część. I też pewnie dlatego oglądałam ją dwa razy
dłużej, przewijając najważniejsze momenty, zwłaszcza te, gdzie bohaterowie
zadają sobie nawzajem ból, który miał ich otworzyć na siebie nawzajem.
Druga część również
trzymała mnie w napięciu, zwłaszcza że na scenę weszła Pani Robinson, do której
Ana czuła prawdziwą odrazę i która próbowała przekonać ją, że Christian szybko
się nią znudzi, bo nie zna jego prawdziwego oblicza. Lub po prostu nie chce go
znać. Te momenty, w których Ana musi walczyć z Panią Robinson o Greya, były
najciekawszymi momentami, przy których napięcie rosło, a szanse Any na zdobycie
całego Christiana malały. Te przepychanki, których świadkiem był rozdarty Grey,
świetnie budowały napięcie i pokazywały, jak bardzo Christian jest zagubiony w
swoim szarym świecie i jak bardzo potrzebował on kogoś takiego jak Ana, kto mógł
pokazać mu jak fałszywy był świat wykreowany dla niego przez Elenę Lincoln,
czyli Panią Robinson. Sceny te uświadamiały nam, z jak trudną sprawą musi się
zmierzyć Anastasia i nie pozwalały przysnąć ani na moment. Samo zakończenie nie
było już tak ciekawe i właściwie w ogóle nie zachęcało do obejrzenia ostatniej
części, ale ja myślę, że zmierzę się ze swoimi uprzedzeniami i znajdę jeszcze
trochę czasu dla Greya i Any.
Ale to, co chciałam
powiedzieć, to że mimo tego, iż druga część również bardzo mi się podobała, to
jednak najbardziej dopracowana i znacząca była część pierwsza. Zapewne dlatego,
że jest naładowana walką dwóch silnych osobowości i ta walka jest łatwo
wyczuwalna. Człowiek od pierwszych minut zaczyna kibicować Anastasji, która od
początku musi walczyć przeciwko potrzebie kontroli i dominacji Christiana,
przeciwko czemuś, czego jej serce nie mogło znieść, mimo zapewnień Christiana,
że rezygnacja z własnej woli uczyni ją wolną i szczęśliwą.
Ta walka, która może
zakończyć się utratą Christiana jest kluczowym elementem pierwszej części i
powoduje, że na własne oczy widzimy drobne zmiany, które zachodzą w zamkniętym
w sobie Greyu i to nas wciąga powoli i nieustannie jak ruchome piaski. I myślę,
że to jest kluczem sukcesu „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. W „Ciemniejszej
stronie Greya” te zmiany są już znaczące i czujemy, że szala wygranej przechyla
się na stronę Any i mimo iż Christian boi się, że Ana znowu od niego odejdzie,
nie mogąc zaakceptować jego prawdziwego oblicza, my tak naprawdę czujemy, że to
się nie stanie, że ci dwoje są sobie pisani. To powoduje, że napięcie nie jest
aż tak silne jak w pierwszej części. Ale mimo to zachęcam do jej obejrzenia ze
względu na piękno tego filmu i oczywiście ze względu na demoniczną Panią
Robinson, zagraną w świetny sposób przez Kim Basinger. Ja na pewno obejrzę tę
część jeszcze raz, jak tylko trochę ochłonę. Na razie potrzebuję dużej dawki
snu, bo przez Greya nie spałam do 1 w nocy. Ale jak się ma Greya pod ręką, sen
jest ostatnią rzeczą, która przychodzi do głowy ;)