Mój film podsumowujący naszą samodzielnie zorganizowaną wycieczkę. Jakość słaba ze względu na brak dobrego sprzętu.
My movie
My movie
Będąc
jeszcze na Lanzarote rodzi się w nas myśl, że zamiast siedzieć miesiąc na
jednej wyspie, możemy w tym czasie zobaczyć dwie. Pod koniec drugiego tygodnia
pobytu na Lanzarote zaczynamy bacznie obserwować ceny wycieczek, które są tak
wysokie, że poza naszym zasięgiem. Zrzucamy winę na wciąż trwający sezon
wakacyjny. Lot powrotny zbliżał się nieubłagalnie i trzeba coś postanowić-
zostajemy na Lanzarote czy wracamy do Warszawy i tam czekamy na łut szczęścia?
Gdy ma się w Warszawie gdzie mieszkać, można sobie pozwolić na takie ryzyko.
Wiadomo przecież, że większość lotów czarterowych odlatuje jednak z Warszawy.
Mimo tych plusów istotny minus kładzie się cały czas cieniem na ten plan- brak luźnych
wolnych dni, które moglibyśmy przeznaczyć na czekanie. Nawet nie chcę słyszeć o
tym, że zamiast lecieć do Grecji na dwa tygodnie mam się zadowolić spędzonym
tam nędznym tygodniem. Chcę urlop wykorzystać maksymalnie. Za dużo poświęciłam,
aby teraz poddać się tak łatwo. Czas, aby coś zadecydować zbliżał się
nieubłagalnie, a ceny wycieczek raczej rosły, zamiast spadać.
Wreszcie
pojawia się światełko w tunelu. Tani lot czarterowy za 300 zł na Kretę. W obie
strony dla dwóch osób. Bez zbędnego zastanawiania się kupujemy lot, z małymi
turbulencjami spowodowanymi koniecznością wydrukowania umowy i odesłania
podpisanego dokumentu przewoźnikowi. Warunek, którego nie da się ominąć,
zapewnia przewoźnik telefonicznie, nie bacząc na uwagi mojego męża o tym, jak
ciężko nam jest go spełnić będąc już na zagranicznych wakacjach, bez dostępu do
takich luksusów jak urządzenia biurowe. Dobrze, że mamy tajną broń- koleżankę,
na zaproszenie której polecieliśmy na Lanzarote. Przychodzi nam z pomocą, jako
że ma dostęp do drukarki. Musi tylko jechać do biura. W 10 minut później wraca
z umową. Podpisujemy ją i wysyłamy zdjęcie zrobione smartfonem do Rainbow
Tours. Dziękujemy w duchu za istnienie smartfonów i za własną zapobiegliwość,
która kazała nam wykupić specjalne pakiety roamingowe: internetowy i minutowy .
Dzięki temu możemy sprawdzać wszystko, czego potrzebujemy, będąc za granicą, wykonywać
zagraniczne połączenia, a zwłaszcza mieć dostęp do konta internetowego (darmowa
reklama Usług Play;)).
Tego
samego dnia, dwie godziny później, pakujemy się i opuszczamy gościnne progi
Lanzarote i przytulne mieszkanko koleżanki, dzięki której spędziliśmy wspaniałe
dwa tygodnie w hiszpańskim raju. Po męczących sześciu godzinach lotu docieramy
do stolicy czarterów tylko po to, aby następnego dnia gnać na złamanie karku
pociągiem do Gdańska. Jak na złość nasz przewoźnik wybrał sobie inne lotnisko,
oddalone o 3 godziny pociągiem od miejsca, gdzie właśnie przebywaliśmy,
narażając nas na dodatkowe opłaty i stres. Pociąg z Warszawy do Gdańska miał
być na styk.
Ale nie
narzekamy, nie ma na co. Gdyby nie tania oferta Rainbow, nie mielibyśmy szans,
aby w tym roku zobaczyć Grecję. W pociągu skwapliwie ładujemy telefony do pełna,
sprawdzając ostatni raz ceny wycieczek, mając nadzieję na wykupienie hotelu z
jedzeniem i ewentualnym lotem powrotnym o lepszej godzinie niż w środku nocy. Przez
te nieludzkie godziny tracimy całą dobę, którą moglibyśmy wykorzystać na
zwiedzanie lub pluskanie się w morzu śródziemnym, ale wciąż nie narzekamy.
Napędza nas poczucie przygody.
Gdy
tracimy nadzieję na znalezienie gotowej super oferty (hotel+jedzenie+lot),
przerzucamy się na tryb samodzielnej organizacji. Przeszukujemy strony z hotelami i internetowe wypożyczalnie aut.
Ja sprawdzam airbnb. Obdzwaniamy znajomych w poszukiwaniu kogoś, kto pomógłby
nam zarezerwować hotel na booking.com, bo sami nie posiadamy karty kredytowej.
Znajomi zawodzą, ich karty debetowe nie przydają się. Zżymamy się na własną
nieodpowiedzialność, za to, że nie załatwiliśmy sobie przed wyjazdem karty
kredytowej. Ale przecież wszystko miało pójść gładko. Na początku września…
Teraz już wiemy, że wycieczki dla biedoty organizowane są dużo później.
Gorączkowe
poszukiwania spełzają na panewce. Mając 4 tysiące na koncie nie jesteśmy w
stanie zarezerwować hotelu. Lecimy w ciemno. Docieramy do Gdańska. Nie ma czasu
na autobusy, bierzemy taksówkę. Pani nas zapewnia, że bez problemu dotrzemy na
czas na miejsce. Myliła się. W połowie drogi natrafiamy na niedzielny, zgodnie
z zapewnieniami kierowcy, niecodzienny korek, którego nie da się ominąć. Rośnie
poziom adrenaliny, spoglądamy niepewnie na zegarek. Jeśli samolot odleci bez
nas, zostajemy w Gdańsku z niczym. Trzysta złotych to niewielka cena za
przelot, stać nas na jeszcze jedną próbę. Ale pewność, że następny lot będzie z
Warszawy, z której przed chwilą przyjechaliśmy była tak wielka, jak wiedza, że nigdy
nie wygramy szóstki w totka, nieważne ile kuponów kupimy.
Pani
taksówkarz widzi nasze zdenerwowanie, postanawia lekko nagiąć przepisy. Cudem
udaje jej się wyminąć kilometrowy korek stojących w miejscu aut, jadąc pod
prąd. Los nam sprzyja, nic nie jedzie w przeciwnym kierunku. Potem mały unik na
czerwonym świetle i docieramy w końcu do hali odlotów.
Tam
prawdziwy kocioł, kolejki łączą się ze sobą i nie wiadomo, gdzie stanąć.
Wyraźnie widzimy, że odprawa dla naszego lotu już się zaczęła. Pierwszy raz w
naszej karierze jesteśmy na lotnisku tak późno. Wreszcie odnajdujemy koniec naszej
kolejki i stajemy w ogonku. Parę osób ustawia się za nami. Nie jesteśmy
ostatni. Jest dobrze. Mój mąż opuszcza mnie, aby przejść na początek i zapytać,
czy wszystko w porządku z naszym kupionym na ostatnią chwilę lotem. W porządku.
Wraca do mnie i przesuwamy się cierpliwie krok za krokiem, teraz już spokojni,
że wszystko się udało. No, prawie wszystko. Mój mąż wydzwania na Kretę i łamaną
angielszczyzną próbuje się ugadać z wypożyczalnią samochodów, znalezioną w
Internecie gdzieś w drodze między Warszawą a Gdańskiem. Udaje mu się zamówić
auto na 2 w nocy. Będzie na nas czekało. Teraz czas na wymianę pieniędzy. Mamy
tylko 150 euro w kieszeni, pozostałość po lanzarockich oszczędnościach. Nie
starczy nawet na auto na całą długość pobytu, nie wspominając już o paliwie.
Brakuje na hotel. Który wstępnie został zlokalizowany na mapie w telefonie
mojego męża. Mamy tam pojechać bez rezerwacji, 200 km od Heraklionu, w którym
wylądujemy w środku nocy. Może się uda pogadać w recepcji, aby wyczarowali dla
nas pokój. Miejscowość jest piękna i blisko Balos, niebiańskiej laguny, którą
reklamowali nam znajomi w zeszłym roku. Decydujemy się tam pojechać od razu,
jak tylko odbierzemy auto, rezygnując z szukania noclegu w samym Heraklionie i
eksplorowania centralnej części wyspy. Już tam byliśmy, teraz chcemy czegoś
więcej.
Mój mąż odszukuje
wzrokiem pobliski bankomat i wypłaca pieniądze po czym zostawia mnie ponownie w
kolejce w poszukiwaniu kantoru, a ja instruuję paru zagubionych pasażerów o ich
właściwej kolejce. Stoję w niej już tyle, że zorientowałam się, kto gdzie ma
iść. Pomagam wszystkim bez wyjątku, nawet obcokrajowcom. Myślę o karierze na
lotnisku. Wraca mój mąż. Mówi, że kupił tylko 200 euro, bo przebicie jest iście
złodziejskie. Postanawiamy resztę pieniędzy wymienić na miejscu. Na Krecie
przecież muszą być kantory! W duchu trzymamy za to kciuki.
Docieramy
na początek kolejki i kładąc nasze walizy na wagę, przekazujemy nasze dowody
osobiste. Pani z uśmiechem wita nas, klika w komputer i nagle jej twarz
zastyga. Pyta nas z kim lecimy, kto jest naszym przewoźnikiem. Mówi, że nie ma
nas na liście. Odprawa jest bezbiletowa, więc nie możemy pokazać biletu na
dowód, że kupiliśmy ten lot. Pani się pyta, kiedy została zawarta umowa, prosi
o nią. Wyciągamy umowę, Pani ją czyta, czas zatrzymuje się na chwilę w miejscu.
Nagle słyszymy- „Będę musiała Państwa dopisać na listę”. Krople wyimaginowanego
potu spływają nam po czole. Uczucie ulgi niemal zwala nas z nóg.
Dalej
idzie jak z płatka. Przechodzimy przez stanowiska ochroniarzy, mój mąż do
ostatniej chwili załatwia przez telefon sprawy samochodu, wyglądając jak
prawdziwy biznesmen. Który zdecydowanie potrzebuje zapisać się na kurs
językowy.
Stoimy już przy samych
ochroniarzach, którzy podają nam kuwety na nasze rzeczy osobiste. Wyciągam
wszystko z kieszeni, zdejmuję nawet sweter. Mój mąż wciąż wisi na telefonie.
Trochę zaczynam się denerwować. Naprawdę potrzebujemy tego auta, to jedyna
pewna rzecz, która miała na nas czekać po przylocie. Nie ma tu miejsca na
pomyłkę. Rozmowa jednak trwa już zbyt długo jak na deal, który został już
wcześniej ustalony. Zaczynam się martwić. Rozglądam się zdenerwowana na
wszystkie strony, kombinując jak przepuścić osoby stojące za nami w kolejce bez
wywoływania zamieszania, zastanawiając się czy już zwróciliśmy niezdrową uwagę
podejrzliwych ochroniarzy. W tym samym momencie mój mąż kończy rozmowę, a ja
oddycham z ulgą i uśmiecham się niewinnie w stronę ochrony. Nikt nic nie
zauważył, nie zostajemy oskarżeni o terroryzm. Przechodzimy gładko przez
stanowiska ochrony. Tylko raz cofnięto nam kuwetę.
Wreszcie wsiadamy do
samolotu i bez zbędnych turbulencji lądujemy w Heraklionie. Zapach jest
niesamowity i niepowtarzalny. Tylko Grecja tak pięknie pachnie. Rozgrzaną
ziemią i drzewami oliwnymi. Jest ciemno i przyjemnie ciepło. Szukamy naszej
wypożyczalni. Pierwszy raz o niej słyszymy. Idziemy do stanowisk firm
wypożyczających samochody na lotnisku. Pani instruuje nas, że samochód czeka,
ale że musimy wyjść poza budynek lotniska i poszukać właściwą wypożyczalnię.
Okazuje się, że strona, z której zamawialiśmy auto jest tylko pośrednikiem, a
naszą właściwą wypożyczalnią jest Monza.
Wychodzimy w noc, ciągnąc za sobą ciężkie
walizki, ziewając ze zmęczenia i niewyspania. Za nami snuje się bezdomny pies.
Mamy tu zobaczyć jeszcze sporo takich porzuconych zwierząt. Jest to zjawisko
tak codzienne i tak niespotykane na Lanzarote.
Wreszcie
udaje mi się wypatrzeć niepozorną, małą wypożyczalnię. Pani już na nas czeka.
Pokazuje auto. Nie jest to auto, które mój mąż wybrał za pośrednictwem strony
internetowej. I nie jest tak lśniące. Właściwie to wygląda na całkiem stare.
Mój mąż
wdaje się w dyskusję z Panią z wypożyczalni. On tłumaczy jej, że na stronie
mógł sobie wybrać konkretną markę z przedziału cenowego, Pani zaś tłumaczy, że
dostaje się auto z przedziału cenowego i tylko przedział cenowy można sobie
wybrać, a nie konkretną markę. Nie dogadują się. Jest noc, wypożyczalnie są
pozamykane, oprócz tych najdroższych i naszej, z którą byliśmy umówieni. Nie
mamy wyboru, podpisujemy umowę. Chcemy już wsiąść do auta i pojechać do
Georgiopuolis. Do naszego hotelu, gdzie nas nie oczekują.
Przy
podpisywaniu umowy wychodzi na jaw jeszcze jeden drobny szczegół. Ubezpieczenie
i dodatkowa opłata w związku z tym ubezpieczeniem, o której nikt nie wspominał
na stronie, ani w rozmowie telefonicznej. Nie jest tak źle, dostajemy promocję
w podzięce za wypożyczenie auta na tak długo, a nawet możliwość wyboru. Możemy
zapłacić 65 euro ekstra za 13 dni używania auta (jedyne 5 euro za dzień) i czuć
się w miarę bezpieczni w przypadku stłuczki, o ile nie rozwalimy podwozia,
którego nikt nie chce ubezpieczać, albo godzimy się na zamrożenie znacznie
większej sumy na naszym koncie, z której w razie stłuczki zostanie pobrana
znacznie większa niż 70 euro kwota na naprawę auta.
Tak
naprawdę nie mamy wyboru. Bierzemy co nam dają i wściekamy się w duchu, że nie
zamówiliśmy auta tylko na jeden dzień w tej przypadkowej wypożyczalni, by
potem, już na miejscu, rozejrzeć się za czymś porządnym. Odwiedzamy Grecję już
któryś raz i pierwszy raz słyszymy o takim ubezpieczeniu. Dobrze, że chociaż
nie ma limitu kilometrów, bo ich przed nami bardzo dużo.
Wsiadamy
do auta, które miało być nową pandą, a jest małym niewygodnym i dziwnie
śmierdzącym autem. Przy zmianie biegów coś trzeszczy. Otwieramy okno, żeby
wywietrzyć zapach nie wiadomo czego. Po czasie przyzwyczajamy się do auta i
jego zapachów. Ale nie do drżącego lusterka bocznego. Mój mąż całą drogę
psioczy na auto, które dzielnie pokonuje kilometry i pagórki. Cieszę się w
duchu, że chociaż pod tym względem nas nie zawiedziono.
Przed nami
wiele kilometrów, a wskazówka baku pokazuje zaledwie 1/3 zawartości paliwa.
Wszystkie stacje paliwowe pozamykane, a my musimy przejechać trasę miedzy
Heraklionem a Chanią. Pozostawienie nas z niemal pustym bakiem o 2 w nocy jest
niedorzecznością i nieporozumieniem. W
kieszeni zostaje nam jakieś 30 euro. Na koncie mamy znacznie więcej. Ale nie
włożymy tych pieniędzy do baku.
Jedziemy
przez ciemną noc główną ulicą, wyciskając z małego auta siódme poty. Mijamy
ciemne okna stacji paliwowych, do dwóch nawet zajeżdżamy, łudząc się, że zaraz
z kantorku wyjdzie rozespany sprzedawca. Niestety drzwi są zamknięte na głucho.
Jedziemy dalej, a ja co jakiś czas chyłkiem sprawdzam wskazówkę poziomu paliwa.
Nie chcę, żeby wiedział jak bardzo się niepokoję.
Nie mamy
wody, w butelce kupionej na lotnisku w Gdańsku zostało parę łyków. Oszczędzamy
je jak możemy. Z jedzenia została stara kanapka z samolotu. Zostawiam ją na
później. Mkniemy główną ulicą, a tylko gdzieniegdzie towarzyszą nam przyuliczne
światła. Przez całą podróż boję się, że wyskoczy nam na drogę, słabo oświetloną
światłami naszego małego śmierdzącego samochodu, koza lub inny zwierz. Mój mąż
co jakiś czas sprawdza gps w telefonie, jedyną mapę jaką mamy. Ta, którą
dostaliśmy od Pani w wypożyczalni nie nadaje się do niczego. Żeby trafić do
Giorgioupolis, zwłaszcza w środku nocy, potrzeba nie lada cierpliwości i
porządnej mapy.
Bateria w
smartfonie mojego męża, eksploatowana od momentu, gdy tylko wyszliśmy z
pociągu, jest już w 2/3 zużyta. Wreszcie mijamy otwartą stację paliwową. Mój
mąż chce płacić kartą, żeby zachować nasze ostatnie namacalne pieniądze na
później. Miały one posłużyć do ocalenia nas od śmierci głodowej. Niestety, na
stacji przyjmują tylko gotówkę. Decydujemy się nie uzupełniać baku resztkami
euro, tylko jechać dalej, licząc na kolejną otwartą stację. Zupełnie ignorujemy
fakt niewielkiego prawdopodobieństwa znalezienia takowej, nie wspominając już o
możliwości płacenia w niej kartą. Musieliśmy być wyjątkowo zmęczeni.
Przed
zjazdem z głównej ulicy mijamy jeszcze jedną stację. W oknach ciemno. Wjeżdżamy
na podjazd, z nadzieją przeszukując ziejące pustką okna kantorku. Wychodzimy z
auta, w nadziei że ruch na podjeździe kogoś poruszy. Po dwóch minutach
odjeżdżamy z niczym.
Zjeżdżamy
na boczną ulicę. Po jakimś czasie natrafiamy na miasto, jasno oświetlone.
Sklepy pozamykane. Zjadam po drodze pół kanapki, resztę ofiarowując mężowi.
Woda już dawno się skończyła. Wskazówka poziomu paliwa zbliża się
niebezpiecznie do czerwonej linii. Znajdujemy w mieście bankomat banku, w
którym mamy konto. To nam gwarantuje nienajgorszy kurs euro. Mamy rację,
przebicie jest niewielkie w porównaniu z tym na lotnisku. Wypłacamy 420 euro.
Tak zaopatrzeni ruszamy w dalszą drogę.
Zjeżdżamy
w jeszcze mniej uczęszczaną ulicę. Jest ciemno i wąsko, pełno zakrętów. O
sklepie nie ma mowy. Mijamy coś, co mogło przypominać stację paliwową na
polskiej wsi, wszędzie ciemno. Jedziemy dalej, pocieszając się myślą, że w
razie głodu najemy się banknotami. Zaczynamy kluczyć, telefon jest w ciągłym
użytku. Wreszcie, gdy wydaje się, że prócz kotów umykających przed kołami
naszego samochodu nie znajdziemy już nic, nagle wjeżdżamy w senne, urokliwe
miasteczko. Po dwóch minutach jesteśmy już na szczycie wzgórza, na którym stoi
nasz hotel, a pod nami roztaczają się przepiękne widoki. W oddali widać światła
jakiegoś odległego miasta. Przejmującą ciszę rozpraszają tylko cykady i cichy
szum silnika naszego samochodu.
Wychodzimy
na poszukiwanie żywego ducha. Po 10 minutach rezygnujemy. Oprócz otwartej
toalety w pełni wyposażonej nie znajdujemy nawet drzwi prowadzących do recepcji,
nie wspominając o samej recepcji. Wracamy do samochodu, podziwiamy widoki i
napawamy się ciszą. Ja zastanawiam się, czy utknęliśmy tu na zawsze, w samym
środku niczego, bez ani kropli paliwa w baku. Wskazówka zbyt zbliżyła się do
najniższego poziomu, ale nie znam się na tyle na samochodach aby wiedzieć jak
daleko dojedziemy na oparach.
Postanawiamy
przeczekać noc w samochodzie. Jest już 3:30 rano, więc jest czas na małą
drzemkę. Mój mąż decyduje się spać w pozycji siedzącej na przednim siedzeniu,
ja próbuję rozłożyć się na obiecująco wyglądającej tylnej kanapie. Niestety po
wielu minutach wiercenia się stwierdzam z rozpaczą, że auto jest zbyt małe, aby
zapewnić komfort komuś większemu od 5 letniego dziecka. Mimo to udaje mi się
zasnąć, ze stopami wciśniętymi gdzieś między drzwi a okno. Mój półsen jest
niespokojny, co chwilę się budzę, by ponownie zasnąć na kilkanaście minut.
Staję się przy okazji posiłkiem gromady komarów, które wleciały przez uchylone
okno.
Mój mąż po
godzinie męczarni wychodzi z samochodu, ja zapadam w kolejną płytką drzemkę. O
5:30 rano pobudka. Mąż informuje mnie, że nie znalazł na terenie hotelu nikogo,
kto mógłby nam pomóc, mimo iż widział, jak ktoś z obsługi kręci się w okolicach
hotelu. Ale jest i dobra wiadomość! Gdy ja spałam z komarami, mojemu mężowi
udało się znaleźć hotel na miarę naszej kieszeni, który można zarezerwować bez
posiadania karty kredytowej. Nie posiadam się ze szczęścia. Wizja spędzenia
dwóch tygodni w samochodzie, bez możliwości podładowania umierającego telefonu,
z resztkami paliwa w baku, brzmiała jak przygoda, jednak kładł się na nią
cieniem postrach niewygody i zmęczenia.
Wychodzę z
samochodu, aby przeciągnąć kości. Nie wiem gdzie jedziemy i jak długo potrwa podróż,
jednak całkowicie ufam mężowi. Nawet jeśli w sercu noszę zadrę, która szepcze
mi upiornie, że gdybyśmy zapłacili wtedy w nocy za paliwo resztkami pieniędzy,
nie bylibyśmy teraz w tak niebezpiecznej sytuacji. Jednak odpuszczam, nie
wypowiadam na głos szatańskich myśli. Sytuacja jest już i tak wystarczająco
trudna, nie potrzebujemy kłótni, która niczego nie zmieni. Bądź co bądź mój mąż
stanął na wysokości zadania. W duchu wynoszę go na piedestał przeznaczony dla
bohaterów.
Przed
ponownym wejściem do samochodu decyduję się rzucić okiem na rozciągające się
pod nami widoki. Niebo robiło się różowe, na dole mgła ścieliła się gęsto, a
krąg nieśmiałego słońca powoli unosił się nad horyzontem. Bajka. Zapominam o
wszystkim co złe, jest tak pięknie. Gdyby nie ta przygoda, nie było mowy, abym wstała
tak wcześnie, by podziwiać wschód słońca. A prawdopodobieństwo, że będę go
oglądać w tak pięknym miejscu była
jeszcze bardziej znikoma.
Żegnam
cykady, żegnam wzgórza i błyszczące w oddali morze i wsiadam do auta. Odpalamy
silnik, a wskazówki ożywają. Wszystkie oprócz jednej. Poziom paliwa krytyczny,
stan alarmowy. Ruszamy, a ja ściskam kciuki, żeby udało nam się dojechać do
jakiegoś miasta, gdzie wreszcie ktoś wstanie i naleje nam paliwa do baku. Moje
modlitwy przynoszą rezultat. Wjeżdżamy do anonimowego miasteczka i znajdujemy
tam wszystko- ludzi, stację paliw, otwarte sklepy. Rzucamy się na jedzenie,
kupujemy dwie butle zimnej wody z lodówki. Napełniamy bak do granic jego
wytrzymałości. Dużo się nauczyliśmy podczas ostatnich paru godzin.
Po pół
godzinie wyjeżdżamy z miasteczka. Zrelaksowani i zadowoleni. Trzeba było tylko
dojechać do Kolymbari. Gdzieś tam, w miasteczku obok, krył się nasz hotel,
jedyny, który nam zaufał bez karty kredytowej. Jedziemy z pełnym bakiem,
zmuszając telefon do pracy ostatkiem sił. Nocne poszukiwania hotelu wyczerpały
go niemal całkowicie. Mąż prosi o kawałek papieru i notuje szybko nazwę hotelu
i adres. Bateria świeci na czerwono. Gps daje nam ostatnie wskazówki, mąż
spogląda co chwilę na mapę.
Wreszcie
wjeżdżamy do naszego miasteczka, które miało być naszym domem przez następne 14
dni. W tym momencie siada bateria telefonu. Mój mąż obwieszcza, że hotel ma być
gdzieś po lewej stronie i jedziemy dalej, z nadzieją, że nam nie umknie. Nie ma
na to szans. Miasteczko jest tak małe, że bez problemu znajdujemy nasz maleńki
choć przytulny hotel.
Parkujemy
i wysiadamy, ledwie żywi ze zmęczenia. Mój pęcherz podpowiada mi, że zaraz
wybuchnie, jeśli mu nie ulżę. Pocieszam go, że już tylko chwila i będziemy w
pokoju. Wchodzimy do recepcji. Wita nas cisza i dwie uśmiechnięte panie, które
krzątają się wokół sprzątając. Miło jest wreszcie zobaczyć kogoś, kto cieszy
się na nasz widok.
Panie wołają
pana recepcjonistę. Mój mąż powiadamia go, że mamy rezerwację, podaje nazwisko
i czeka. Pan klika w komputer i mówi zmartwiony, że nie ma żadnej rezerwacji na
podane przez nas nazwisko. Mój mąż tłumaczy, że rezerwację robił godzinę temu i
nie może podać numeru rezerwacji, ponieważ padł mu telefon. Pan drapie się po
obfitej brodzie i myśli. Po chwili mówi, że pokój nie jest jeszcze gotowy i
mamy wrócić o godzinie 12. Jest godzina 8. Pytam się, czy mogę chociaż
skorzystać z toalety. Biegnę tam jak na skrzydłach i robię co trzeba. Po czym
wychodzę z mężem na zewnątrz.
Oślepia
nas światło zbudzonego ze snu dnia. Decydujemy się pojechać na pobliską plażę.
Tam rozkładamy się na kurtkach i kamieniach i zasypiamy. Plaża jest
opustoszała. Gdy się budzę mój mąż siedzi w aucie, a ja wstaję rozcierając
obolałe kości. Jest godzina 11:00. Robi się naprawdę gorąco, ludzie już
pływają. Nie wiem co sobie pomyśleli widząc mnie śpiącą, ale nie obchodzi mnie
to za bardzo. Najważniejsze że odpoczęłam. Trochę rozmawiamy a potem kierujemy
się do hotelu. Tam witają nas z otwartymi rękami. Rezerwacja się odnalazła,
pokój już czeka, opłaty później, teraz mamy odpocząć.
Wjeżdżamy
windą z walizami i wchodzimy do upragnionego pokoju. Pierwsze co robi mój mąż
to podłącza telefon do prądu. Gdy ten ożywa, wskakuje mu powiadomienie z booking.com,
że pokój jest już gotowy. Wiadomość jest z godziny 9 rano. Niepotrzebnie
wałęsaliśmy się po plaży tyle godzin. Ale poczucie przygody pozostaje z nami
jeszcze długo.
Koszty (costs):
1. Lot czarterowy z Rainbow Tours (charter)- 304 zł za dwie dorosłe osoby w obie strony (approx. 75 euro from Warsaw to Heraklion for two people there and back) 04.09.-18.09.2016
2. Samochód za 13 pełnych dni z możliwością pozostawienia na lotnisku o dowolne godzinie (u nas 4 rano) - ok 230 euro (Monza rental car approx. 230 euro; we could drop it at any time at the airport without an additional fee, we also received the car at 3 a.m.)
3. Ubezpieczenie w razie wypadku- 65 euro za 13 dni (additional charge for insurance for 13 days - 65 euro; 5 euro per day)
4. Hotel Louladakis Appartments w Kolymbari za 13 dni za dwie osoby - 351 euro (1600 zł). Żadnych ekstra opłat (Hotel Louladakis apts in Kolymbari for two adults for 13 days - 351 euro; no additional fees; we could leave hotel at any time we wanted. Booked through booking.com). Zarezerwowany za pośrednictwem strony booking.com. Hotel posiada 4 gwiazdki, ale prawdopodobnie za mini spa na dachu (bar słabo zaopatrzony) i pięknie prezentującą się recepcję. Jednak pokoje są typowe dla greckich hoteli z jedną gwiazdką mniej, a toalety przy recepcji są wręcz brzydkie. Mikro wanienka to porażka, brak zasłony prysznicowej powoduje, że macie mokrą łazienkę w parę minut. Obsługa miła, pokoje czyste, hałas z ulicy, przy której stoi hotel można niwelować poprzez zamknięcie okna i dźwiękoszczelnych zasłon. Jednak wówczas nie możecie się cieszyć spaniem przy otwartym oknie i jesteście skazani na całkowitą ciemność w pokoju. Zasłony nie są w 100 % dźwiękoszczelne. Klimatyzacja działa po zamknięciu okna, jej używanie nie jest obciążone dodatkową opłatą. Czasem zdarzą się głośni goście hotelowi, których słychać zbyt dobrze- wszystkie hałasy z korytarza dochodzą bez problemu do sypialni. Nikt nikogo nie ucisza, ponieważ o pewnej godzinie wszyscy z recepcji znikają nie wiadomo gdzie. Parking z boku hotelu niewielki, nie pomieści zbyt wielkiej liczby gości. Przy samym hotelu ulica, więc problem z miejscem parkingowym jest dość bolesny.
5. Paliwo za nieoszczędne jeżdżenie we wszystkie miejsca, które nas interesowały (fuel)- ok 200 euro.
6. Jedzenie na własną rękę, wszystko zależy od Waszych wymagań. U nas oscylowało to między 25 a 30 euro na dzień dla dwóch osób. Restauracje nie wchodziły w grę, ale pizza w Chani była za każdym razem plus świeżo wyciskane soki. (Food - it depends on your needs) Trzeba tu jeszcze doliczyć pamiątki, jak wyroby kupowane od rolników spotykanych przy ulicach. Na to poszło bardzo dużo pieniędzy. Taki już urok wakacji, że w pewnym momencie człowiek się zapomina :)
5. Paliwo za nieoszczędne jeżdżenie we wszystkie miejsca, które nas interesowały (fuel)- ok 200 euro.
6. Jedzenie na własną rękę, wszystko zależy od Waszych wymagań. U nas oscylowało to między 25 a 30 euro na dzień dla dwóch osób. Restauracje nie wchodziły w grę, ale pizza w Chani była za każdym razem plus świeżo wyciskane soki. (Food - it depends on your needs) Trzeba tu jeszcze doliczyć pamiątki, jak wyroby kupowane od rolników spotykanych przy ulicach. Na to poszło bardzo dużo pieniędzy. Taki już urok wakacji, że w pewnym momencie człowiek się zapomina :)
Myślę, że można się śmiało zamknąć w sumie 5000 tysięcy za dwie osoby. Jeśli odliczyć samochód i paliwo będzie to znacznie mniej. Jednak ta wolność dzięki posiadaniu auta jest bezcenna. Musicie pamiętać, że nierzadko ceny wycieczek, zwłaszcza jeszcze przed sezonowymi obniżkami, oscylują w granicach 2200-2500 tysiąca za jedną dorosłą osobę. Do tego trzeba doliczyć jadanie na mieście (nawet all inclusive nie obroni nas przed chęcią sprawdzenia, jakie jedzenie serwuje się w greckich restauracjach) oraz kupowanie pamiątek. I już wychodzi nam kwota większa, niż ta, którą my wydaliśmy. Gdy do tego doliczymy wynajem samochodu, choćby na jeden dzień, suma ta rośnie. W dodatku nie jesteśmy chronieni przed bankructwem firmy, z którą polecieliśmy na wycieczkę (jeśli nie wykupiliśmy specjalnego ubezpieczenia), podczas gdy w przypadku samodzielnej organizacji zupełnie nie musimy się tym przejmować. Zawsze znajdzie się jakiś czarter powrotny w razie czego. Nawet jeśli miałby być troszkę droższy niż tak okazyjny, jaki my kupiliśmy, to wciąż nie musimy obawiać się bankructwa biura podróży, bo hotel sami sobie opłaciliśmy. Nie musimy się też przejmować zjawiskiem overbookingu, bo hotele które same szukają klientów, nie naraziłyby swojej reputacji, bo wiedzą, że krytyczne opinie w sieci zniszczą ich przyszłość. Koniec końców organizowanie wycieczki na własną rękę jest lepsze, a jeśli nie robione na ostatnią chwilę, a dobrze przemyślane w domu, zaoszczędzi stresów, które były naszym udziałem. Chociaż często stres przeradza się w przygodę, którą potem pamiętamy przez lata i który czyni nasz wyjazd wyjątkowym. Czy nie warto z tego powodu zaryzykować? ;)
Z dodatkowych informacji, które mogą się przydać:
Z dodatkowych informacji, które mogą się przydać:
- Zanim wyjedzidzie na wakacje sprawdźcie jaki jest przelicznik walutowy w Waszym banku. Bezpieczniej jest wypłacać pieniądze na miejscu lub płacić kartą, niż trzymać całą gotówkę w hotelu, by potem żyć w stresie lub płacić dodatkowo za sejf, który i tak nie zagwarantuje Wam bezpieczeństwa Waszych pieniędzy, gdy wałęsacie się po zatłoczonych kurortach. Przelicznik bankomatu sieci euronet za 1 euro- ok 4.78 zł. Lotnisko Warszawa 4,96 zł
- Dobrze jest ściągnąć sobie na telefon aplikację z mapami satelitarnymi, które będą działać bez dostępu do internetu oraz gps. Nas często ratowała taka mapa. Nie ma dokładniejszej.
- Warto posiadać dodatkowo mapę papierową. Polecam wydawnictwo Terrain. Ich mapy są droższe, ale są bardzo dokładne jak na mapy turystyczne (nie samochodowe). Kreteńska mapa podzielona jest na wschód i zachód. Wyspa jest zbyt duża, aby stworzyć kieszonkową mapę turystyczną całego terenu. Mapy wydawnictwa Terrain są bardzo wytrzymałe i nie drą się nawet po wielu otwarciach. Dodatkowo posiadają plastikową osłonkę, którą możecie użyć jako trzymacz, gdy już ułożycie sobie mapę na kawałku terenu, który Was interesuje.
- Najważniejszą zaś rzeczą, gdy chodzi o użytkowanie Waszego smartfonu, są banki pamięci. Zaopatrzcie się w jeden porządny z ogromną pojemnością lub dwa słabsze. Tylko pamiętajcie, żeby mieć je zawsze ze sobą i naładowane do maksimum. Smartfony szybko się rozładowują, a jeśli chcecie mieć możliwość kręcenia nimi filmów, robienia zdjęć, rozmawiania i pisania smsów, a do tego używania ich jako przenośny komputer do sprawdzania informacji w internecie oraz jako przenośna mapa i gps, naprawdę potrzebujecie takiego banku.
- Równie ważną rzeczą jest wykupienie pakietów roamingowych do rozmów za granicę oraz pakietów internetowych. Nigdy nie wiadomo, kiedy będziecie potrzebowali Internetu, a łączenie się zza granicy bez pakietu będzie Was kosztować fortunę. Wszystkie sieci na pewno mają jakieś promocyjne pakiety zagraniczne, które choć mogą być nie najtańsze, ale i tak będą o niebo tańsze niż korzystanie z rozmów i Internetu bez pakietu. My wykupiliśmy sobie aż dwa pakiety internetowe za 50 zł każdy i mogliśmy przez 4 tygodnie swobodnie używać internetu na dwóch telefonach. Więc myślę, że było warto. Bazowanie wyłącznie na free wi-fi jest niewystarczające gdy jesteście w ciągłym ruchu.
- Dobrze jest ściągnąć sobie na telefon aplikację z mapami satelitarnymi, które będą działać bez dostępu do internetu oraz gps. Nas często ratowała taka mapa. Nie ma dokładniejszej.
- Warto posiadać dodatkowo mapę papierową. Polecam wydawnictwo Terrain. Ich mapy są droższe, ale są bardzo dokładne jak na mapy turystyczne (nie samochodowe). Kreteńska mapa podzielona jest na wschód i zachód. Wyspa jest zbyt duża, aby stworzyć kieszonkową mapę turystyczną całego terenu. Mapy wydawnictwa Terrain są bardzo wytrzymałe i nie drą się nawet po wielu otwarciach. Dodatkowo posiadają plastikową osłonkę, którą możecie użyć jako trzymacz, gdy już ułożycie sobie mapę na kawałku terenu, który Was interesuje.
- Najważniejszą zaś rzeczą, gdy chodzi o użytkowanie Waszego smartfonu, są banki pamięci. Zaopatrzcie się w jeden porządny z ogromną pojemnością lub dwa słabsze. Tylko pamiętajcie, żeby mieć je zawsze ze sobą i naładowane do maksimum. Smartfony szybko się rozładowują, a jeśli chcecie mieć możliwość kręcenia nimi filmów, robienia zdjęć, rozmawiania i pisania smsów, a do tego używania ich jako przenośny komputer do sprawdzania informacji w internecie oraz jako przenośna mapa i gps, naprawdę potrzebujecie takiego banku.
- Równie ważną rzeczą jest wykupienie pakietów roamingowych do rozmów za granicę oraz pakietów internetowych. Nigdy nie wiadomo, kiedy będziecie potrzebowali Internetu, a łączenie się zza granicy bez pakietu będzie Was kosztować fortunę. Wszystkie sieci na pewno mają jakieś promocyjne pakiety zagraniczne, które choć mogą być nie najtańsze, ale i tak będą o niebo tańsze niż korzystanie z rozmów i Internetu bez pakietu. My wykupiliśmy sobie aż dwa pakiety internetowe za 50 zł każdy i mogliśmy przez 4 tygodnie swobodnie używać internetu na dwóch telefonach. Więc myślę, że było warto. Bazowanie wyłącznie na free wi-fi jest niewystarczające gdy jesteście w ciągłym ruchu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz