Miałam pisać o czym innym,
ale zmieniłam zdanie za sprawą książki „Śmierć Bunnego Munroe” napisanej przez
muzyka Nicka Cave. Książki, której nie jestem w stanie skończyć. Książki, która
jest tak depresyjna i ponura, że miała głęboki wpływ na mój dzisiejszy humor.
Negatywny oczywiście.
Naprawdę bardzo rzadko
zdarza się, że odkładam książkę nie przeczytawszy jej do końca. Nawet mało
ciekawym lub całkiem nudnym daję szansę. Przeczytam nawet takie, które wydają
mi się stratą czasu lub takie, z których nie czerpię przyjemności, które mnie
denerwują lub usypiają. Jednak gdy książka ma posmak depresyjny lub okrutny,
nawet nie staram się za bardzo zwalczyć w sobie uczuć negatywnych. Wiecie, w
życiu jest tak dużo smutnych i dołujących sytuacji, że naprawdę nie trzeba
sięgać po fikcję, aby szukać tego typu atrakcji.
Oczywiście wiedziałam, że
nie będzie to żadna komedia czy romans. W końcu tytuł musi coś znaczyć. Ale
liczyłam bardziej na jakąś sensację, może kryminał z dużą dozą humoru. Albo
przynajmniej coś oryginalnie ciekawego, sarkastycznego. Tak bynajmniej
obiecywały mini recenzje umieszczone na okładce. Kolejny przykład na to, że nie
warto czytać tego, co wydawca umieszcza w formie reklamy. Książka miała być
zabawna w swój cyniczny sposób i poruszająca. Tymczasem jest depresyjna i
obraca się tylko wokół męskich chuci. Nie ma w niej nic zabawnego. Nawet
dowcipy opowiadane przez Bunnego i jego kolegów nie są zabawne. Jeśli taki jest
świat mężczyzn, to ja go wolę nie poznawać.
Nie lubię książek, które
tak negatywnie wpływają na mój humor. Już po przeczytaniu pierwszych rozdziałów
książka mnie odrzuciła. Po kilku następnych mam ochotę rzucić się pod pociąg.
Nie zrobię tego tylko dlatego, że byłoby to naprawdę głupie, popełniać
samobójstwo z powodu nietrafionej książki. Być może autor (w końcu muzyk, a to
mówi samo za siebie) włożył w postać Bunnego Munroe trochę siebie i swoich
doświadczeń. Jeśli tak jest, to wolę być biedną szarą mychą pracującą w
bibliotece, niż kimś, kto zaznał pułapki sławy. Jeśli zaś nie było w tej
książce ani jednego autobiograficznego słowa, to skąd w autorze taka pustka i
ciemność, nic, z czego można byłoby się cieszyć na dłużej niż na parę chwil?
Smutne jest to wszystko, a ja nie lubię się smucić. Dlatego książka jest nie
dla mnie.
Być może jest w niej jakiś
sens, jakiś przekaz, ale ja nie jestem ciekawa jaki. Przeczytawszy na szybko
czyjąś recenzję znalezioną w Internecie zaraz przed tym, jak napisałam pierwsze
słowo tego postu, zobaczyłam że są osoby, które cenią tę książkę wysoko. Okej,
każdy ma swoje własne zdanie i swoje, tylko mu zrozumiałe potrzeby. Wiem też
dzięki tamtej recenzji jaka jest puenta historii Bunnego. I wiecie co? Jednak
jest w tej książce zawarta lekcja. Tylko że mnie nie chce się przez nią
przechodzić, bo ja i bez tej książki wiem, że dzieciom czasem lepiej jest bez
rodziców, jeśli ci mają na nie destrukcyjny wpływ. A Bunny Munroe na pewno ma
destrukcyjny wpływ, nawet na swoich czytelników. Ja wypisuję się z tej grupy.
Przeczytałam dziesięć rozdziałów i nie zniosę ani jednego więcej. Chyba że mam
skończyć w wannie z pociętymi żyłami. Bunny Munroe jest nie dla mojej
wrażliwej, szukającej pociechy w książkach osoby zbyt nudny, monotematyczny i
depresyjny. Zostawiam go dla innych, mających mocniejsze nerwy.
Brzmi to tak, jakby
książka była naprawdę mocna. Ale tak naprawdę nie ma w niej nic specjalnego. Jest tylko
egoistyczny facet, który dba tylko o siebie i ciągle myśli o seksie. Nie
przeszkadza mu w tym nawet śmierć żony. Żyje w swoim świecie, gdzie wszędzie
dookoła czają się cipki, które tylko proszą, aby Bunny po nie sięgnął. Nic
nowatorskiego, połowa facetów na świecie tak myśli. Do tego Bunny Junior, który
jest tak zagubiony po śmierci matki, że nawet wówczas nie potrafi dostrzec,
jakiego kutasa ma za ojca. Być może jest za młody, żeby ujrzeć pewne prawdy,
być może trwa w szoku, sprawiającym, że nie dociera do niego nic z tego, co się
wokół niego dzieje. Ale na pewno on, jak i jego ojciec, zdają się być wyprani z
emocji i tańczą po scenie Nicka Cave jak puste kukły.
Do tego dołóżmy jego
matkę, Libby Munroe, która żyje w depresji przez swojego latającego za babami
męża i woli trwać w tym chorym związku, zamiast ratować siebie i syna. Również
nic nowego. Kobiety tak mają, są jak psy. Nawet bite wciąż wierzą, że ich Pan
(czytaj partner) może się zmienić i dla tej głupiej myśli poświęcają swoje
jestestwo. Smutna jest ta książka aż do szpiku kości. Kto by chciał czytać
takie historie? Ja na pewno nie. Nie obchodzi mnie to, czy skończy się dobrze
czy nie, ważne jest to, jak się zaczęła i co jest w środku. Ja widzę tylko seks
i smutek, zagubienie i depresję. Po co mi to? Do tego Libby, która po śmierci
odwiedza chłopca, jakby była prawdziwym duchem. To, że Bunny może mieć
alkoholowe/narkotykowe urojenia jest ok, ale dorzucać do tego jeszcze
przywidzenia Bunnego Juniora? Zaczyna się robić trochę zbyt fantastycznie jak
na książkę z ukrytą (bardzo głęboko) lekcją i twardo stąpającym po ziemi
autorem.
Wiem, wiem, ciągle
narzekam na te książkę, ale zła na nią jestem, bo zepsuła mi całkowicie humor.
Nic mi się nie chce, a już tym bardziej pisać posty na temat przeczytanych
książek. A naprawdę bardzo to lubię. Tymczasem Bunny Munroe zepsuł mi cały
dzień i jestem tak zła, na niego, na siebie, że dawałam tej książce szansę tak
długo, no i na samego Nicka Cava, że napisał tę książkę. Nieźle zniszczony musi
być umysł, który wymyśla takie historie. Do mnie ona nie trafiła, do Was może
dotrzeć, kto wie. Jedno jest pewne, nie mogę jej nikomu polecić. I nie dlatego,
że nie przeczytałam jej do końca (dzisiaj odnoszę ją tam, gdzie jej miejsce- na
półkę), ale dlatego, że chcę Wam oszczędzić tego zmęczenia umysłu, do jakiego
doprowadził mnie Cave. Dzięki niemu jestem zmęczona psychicznie i podenerwowana.
Mam ochotę kogoś uderzyć i nawet nie wiem za co. Nie pomaga mi muzyka ani
słońce które wyszło zza chmur godzinę temu. Zamiast cieszyć się tym faktem po
dwóch pochmurnych tygodniach, ja widzę
tylko to, że światło słoneczne odbija się od monitora i świeci mi po oczach,
uniemożliwiając pisanie. To nie jestem prawdziwa ja, czuję to wyraźnie, to
tylko jakaś gorsza kopia mnie, podszywająca się pode mnie. Nawet nie
wiedziałam, że ktoś taki we mnie drzemie. Nie lubię tej drugiej, nieznajomej
siebie i mam nadzieję, że zniknie z mojego życia razem z książką o Bunnym
Munroe. A raczej książce o seksie, alkoholu i bezsensie życia. Mam nadzieję, że
już niedługo znowu będę sobą i przestane być taka podkurwiona, nie wiadomo na
co. Że zaczną mnie znowu cieszyć małe rzeczy, jak choćby ta czekolada, którą
trzymam w biurku na czarną godzinę. Bo póki co mam ochotę wyrzucić ją za okno z
brzydkim okrzykiem na ustach, z nadzieją, że to mi pomoże zapomnieć o Bunnym
Munroe i jego delirycznym świecie. A kiedy to się stanie, znowu będę miłą osobą,
nie używającą przekleństw i czerpiącą radość z pisania postów. Bo póki co
używam klawiszy do wyżycia się na kimś, na czymś, obojętne, byle tylko pomogło mi
to wrócić do normalności, którą zgubiłam gdzieś pomiędzy rozdziałami książki
„Śmierć Bunnego Munroe”.
Do następnego!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz